Góra, na którą się wdrapywaliśmy

(fot. Łukasz Głowacki)

Obok niego nikt nie bał się być sobą. W tej słabości stawiał nas na nogi. Wychodziliśmy piękniejsi, lepsi. Uratował kilka pokoleń, nie dał się nam zmarnować. Był wymagający, ale kiedy mówił "kocham" - nikt nie miał wątpliwości.

Ojciec Jan Góra OP był osobą wyjątkową, kapłanem z krwi i kości. Dla wielu ludzi - jedynym ojcem, jakiego mieli. Jednoczył wokół siebie młodych jak Jan Paweł II, do którego żywił głęboką miłość synowską.

DEON.PL POLECA

Dowiedziałem się o jego śmierci, będąc na próbie chóru. Śpiewaliśmy "Te Deum". Do dzisiaj pamiętam, jak bardzo je kochał. Miewał szkliste od łez spojrzenie, kiedy wybrzmiewało "Tobie Panie zaufałem, nie zawstydzę się na wieki". Nie zawstydził się. Bóg zabrał go przed swoim ołtarzem, wśród ludzi, których ukochał najbardziej.

Ojca Jana poznałem w roku 2006, gdy pojechałem na wakacje zwane Zlotem Orląt. Spędziłem niesamowite 2 tygodnie, śpiąc pod namiotem, słuchając jego kazań, czytając i modląc się wspólnie. To, co mnie uderzyło, to fakt, że wiara nigdy nie była dla niego dodatkiem, ale zupełną podstawa jakiegokolwiek działania. Wierzył Chrystusowi, a dopiero później temu, co robił. I tego nas uczył. Czas przy Ojcu mierzony był modlitwą i pracą. Od jutrzni, po nieszpory i ten najważniejszy moment - Mszę Świętą. Cokolwiek się działo, zawsze kończył dzień Eucharystią. Nawet kiedy opadał z sił, w zaciszu własnego pokoju na stoliku spotykał się z Jezusem.

To, w jaki sposób opowiadał o Bogu, elektryzowało młodych. Mówił prawdziwie, nie bał się mocnych porównań, ale chętniej mówił wprost. Sprawę życia wiecznego stawiał na pierwszym miejscu. Dzięki niemu pierwszy raz usłyszałem, że Pismo Święte jest żywe, mówi o moim życiu i do mnie. Wspaniale wypełniał dominikański charyzmat. Mówił wszystkim, wszędzie i na wszelkie sposoby. Tak narodziła się Jamna i Lednica. Pragnął być wśród młodych, z nimi dzielił - dosłownie! - każdą chwilę dnia. Tuż po porannej mszy wpadaliśmy na wspólne śniadanie, pomagaliśmy mu w codziennych obowiązkach, obsiadywaliśmy jego biuro (tzw. oczko) ucząc się do egzaminów i odrabiając lekcje.

Od początku widział w nas potencjał twórczy. Największe i najtrudniejsze zadania oddawał w ręce młodych. Organizowaliśmy spotkania, wakacje, konferencje. Kiedy poprosił mnie o bycie gospodarzem ośrodka na Polach Lednickich, zgodziłem się od razu. Jeżeli Ojciec widział w człowieku potencjał, to on sam też zaczynał go dostrzegać.

Rozczulała mnie Jego troska, kiedy w święto Aniołów Stróżów zadzwonił zapytać, jak się czuję siedząc sam i czy mam świadomość, że tak naprawdę Aniołowie są ze mną. Wiele razy przyjeżdżał też odprawić Mszę, gdy nie mogłem opuścić Pól Lednickich. Natomiast wieczorem siadaliśmy razem słuchając "Pana Tadeusza" lub czytając "Panią na Berżenikach".

Czasem też wyciągał swój klarnet. Miał wtedy bardzo dobry nastrój. Ojciec kochał opowieści z minionych czasów. To właśnie na nich uczył nas kultury, obycia i szlachetności. Sam pamiętał każdego spotkanego człowieka, bo też każdy przynosił mu ciekawą opowieść. Od wielkich profesorów po zwyczajnych studentów. Czasem tylko droczył się z nami, pytając: "A kim ty jesteś? Skąd ja cię znam?". Znał nas doskonale. Wiedział, z czym przychodzimy, zanim jeszcze otworzyliśmy usta.

Lednica jest wyjątkowym miejscem. Przyjeżdżaliśmy tam z całej Polski, żeby robić coś dla Boga i dla siebie. Każdy z nas miał poczucie, że buduje swój własny dom. Ojciec Jan dawał nam możliwość, reszta zależała od nas. Przyciągał do siebie ludzi poranionych i słabych, ale gdzie ich nie ma? Obok niego nikt nie bał się być sobą. W tej słabości stawiał nas na nogi. Wychodziliśmy piękniejsi, lepsi. Uratował kilka pokoleń, nie dał się nam zmarnować. Był wymagający, ale kiedy mówił "kocham" - nikt nie miał wątpliwości.

Po Jego odejściu wszystkie wspomnienia wracają, nawet te najmniejsze. Przez 9 lat pokazał mi wszystko, czym żyję dzisiaj. A jestem przecież tylko małym fragmentem Jego pięknej historii. Jedną z osób uratowanych przed przeciętnością i konformizmem. Pośród setek wspomnień, najmocniej zapamiętam te Msze Święte odprawiane nad brzegiem jeziora Lednickiego, na górze Tabor, jak rozważał w zamyśleniu Słowo Boże na tle zachodzącego słońca.

Ze wzruszeniem opowiadał o uczcie uczniów w drodze do Emaus. Niestrudzenie powtarzał: "zostań z nami Panie, gdyż ma się ku wieczorowi". Płakał, kiedy widział nas klęczących przed Najświętszym Sakramentem. Oczekiwał rankiem w kaplicy przy zapalonym kadzidle. I powtarzał, że jest szczęśliwy jako kapłan - dlatego odszedł jako kapłan przy ołtarzu.

Takim Go zapamiętam. Niech Dobry Bóg będzie uwielbiony za dar życia naszego Ojca Jana. Do zobaczenia Ojcze!

Szymon Żyśko - bloger, grafik, wychowanek wspólnoty Lednica2000, redaktor DEON.pl

Dziennikarz, reporter, autor książek. Specjalista ds. social mediów i PR. Interesuje się tematami społecznymi.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Góra, na którą się wdrapywaliśmy
Komentarze (1)
WW
Wojciech Waligórski
22 grudnia 2015, 13:28
Miałem z nim dużo mniej kontaktu, raczej z daleka i dużo wcześniej, jeszcze w duszpasterstwie szkół średnich. Ale w twoim wspomnieniu odnajduję to, na co bym może nie zwrócił uwagi: Tak, pamiętam jak na jakimś weekendowym wyjeździe w Pniewach z takim właśnie żarem mówił o tym fragmencie z Łukasza, opisującym drogę do Emaus. Czy serce nie pałało w nas?... - to dzięki Niemu ta ewangelia jest jedną z moich ulubionych, pokazujących, jak Pan jest blisko, tej egzegezy nie zapomnę. Nie dał nam się zmarnować... - tak, nawet jeśli bardziej słuchało się go ze środka kościoła niż było w jego kręgu. To dzięki niemu zapragnąłem kiedyś pojechać do Taize - a tam poznałem moją żonę. Za to także jemu dziękuję.