In vitro. Nie zastanawiałam się nad tym
Przerzucając jakiś czas temu kanały telewizyjne, trafiłam na babski program, w którym toczyła się dyskusja o in vitro. Pani, mniej więcej trzydziestoletnia, opowiadała o tym, jak sprzedała znajomym - za 15 tys. zł - swoją komórkę jajową.
Zrobiła to, ponieważ chciała pomóc ludziom znajdującym się w trudnej sytuacji. Ale sama też nie była w łatwej - mimo intensywnych poszukiwań pracy, nie mogła jej znaleźć, więc pieniądze bardzo się przydały.
W pewnym momencie z ust dziennikarki padło pytanie, co by było, gdyby poczęte z tej komórki dziecko urodziło się z wadami i rodzice go nie chcieli? Czy by je przyjęła? Kobieta na to, że miała bardzo dobre wyniki badań i w ogóle nie zakłada takiej opcji. Chwilę później dziennikarka zapytała kobietę, jak zareaguje, jeśli dziecko będzie chciało ją w przyszłości poznać? Uczestniczka programu z pewną konsternacją odpowiedziała: "Nie zastanawiałam się nad tym".
Przeglądam w sieci newsy. Trafiam na tekst o poszukiwaniach biologicznej matki dziewczynki poczętej metodą in vitro. Pamiętacie tę sprawę? W klinice w Policach pomylono komórki jajowe i w ten sposób kobieta urodziła córeczkę z komórki innej pacjentki. Okazało się, że dziewczynka cierpi na chorobę genetyczną, której lekarze nie są na razie w stanie zidentyfikować. Odnalezienie jej biologicznej mamy mogłoby się przyczynić do postawienia diagnozy i właściwego leczenia.
Czy któraś z (dorosłych) osób uczestniczących w tym dramacie brała wcześniej pod uwagę taki scenariusz?
Inna, tym razem zasłyszana historia. Małżeństwo zdecydowało się na poczęcie potomka metodą in vitro. Po jakimś czasie odkryli Boga i bardzo zbliżyli się do Kościoła. Co teraz zrobić z zamrożonymi w klinice zarodkami, które - dziś nie mają już żadnych wątpliwości - są ich dziećmi? Najtęższe głowy teologiczno-etyczno-moralne nie były w stanie udzielić na to pytanie wiążącej odpowiedzi.
Czytam recenzję książki Karoliny Domagalskiej "Nie przeproszę, że urodziłam. Historie rodzin z in vitro". A ponieważ recenzja wyszła spod pióra znajomej, którą darzę zaufaniem, sięgam też po książkę. Nierzadko przy lekturze wyrywa mi się smutne "o matko", "o rety", co chwilę czytam mężowi na głos jakieś poruszające fragmenty.
Ogromne wrażenie robi na mnie opowieść Ruth, dorosłej już dzisiaj kobiety, która została poczęta metodą in vitro: "Dorastałam z poczuciem, że coś jest nie tak, nie wiedziałam tylko co. Gdyby mama mi nie powiedziała, to uczcie by narastało, nie mogłabym go zrozumieć. Mamy dobry kontakt, ale jakby daleki. Ludzie myślą, że dzieci to białe kartki, a rodzice zapisują na nich nowe dane. Tak nie jest".
Ruth mówi też o doświadczeniu "genetycznej dziury" - mimo wielu starań, nie udało jej się odnaleźć biologicznego ojca. Nie wie, jakie ma po nim cechy - i jakie cechy mają po nim jej dzieci. Kiedy poznała przyszłego męża, obsesyjnie się upewniała, czy nie począł się z nasienia tego samego mężczyzny, co ona i czy nie są w związku z tym rodzeństwem. W pewnym momencie Ruth mówi: "Ludzie tworzyli dzieci jak lalki. Nie interesowało ich nic więcej poza tym, czy się uda". Matka kobiety doskonale zdaje sobie sprawę z cierpienia córki, a jednocześnie to z jej ust pada tytułowe zdanie: "Nie przeproszę, że urodziłam". Stać ją jednak i na takie szczere wyznanie: "Wydaje ci się, że zadajesz wszystkie pytania, które trzeba zadać, ale potem okazuje się, że nie zadałaś najważniejszych. Tych, które zada twoje dziecko".
Przytoczone wyżej historie, które stanowią zaledwie mikry skrawek całej gamy ludzkich doświadczeń, pokazują, że w kwestii in vitro warto sobie zadać wiele ważnych pytań - pytań dużo głębszych niż powierzchowne: "Czy jestem za, czy jestem przeciw?". I w tej dziedzinie żadna ustawa - choćby najlepsza - niczego za nas nie załatwi.
Anna Sosnowska - redaktor miesięcznika "W drodze", współautorka książki (razem z o. Wojciechem Ziółkiem SJ) "Zioło-lecznictwo, czyli wywary na przywary", wcześniej związana z kanałem religia.tv
Skomentuj artykuł