Katolicki "fundamentalizm" czy feministyczne barbarzyństwo
W starożytnej Sparcie "niewłaściwe" dzieci były zrzucane ze skały - dawna eugenika miała bardziej ograniczone pole manewru niż jej współczesne wersje. Dziś, dzięki badaniom prenatalnym, jej granice się przesunęły. O skały można roztrzaskać się wcześniej: wystarczy diagnoza niepełnosprawności.
Niecałe dwa tygodnie temu Agnieszka Graff opublikowała na łamach "Wysokich Obcasów" artykuł "»Życie« w natarciu". Pomijam zawarte w nim emocjonalne wykrzykniki, skierowane przeciw "świętej armii" "fundamentalistów". Najwyraźniej pani publicystka wciąż nie może się nadziwić, że w Polsce 400 tys. osób potrafi podpisać się pod obywatelską inicjatywą ustawodawczą, która nie reprezentuje przekonań tej "oświeconej" części społeczeństwa, rekrutującej się m.in. ze środowisk nowej lewicy. Ale są w tym felietonie także wątki, z którymi warto podyskutować.
Zacznijmy od kwestii podstawowej. Otóż, wybór aborcji - w tym przypadku dyktowanej choćby niepełnosprawnością dziecka - tylko wtórnie jest wyborem "wolnościowym" (jeśli już odwołać się do logiki ruchu pro-choice). Na planie społecznym to przede wszystkim strategia mocno eugeniczna, która "wyklucza z życia" wszystkich, którzy nie mieszczą się w definicji normalności. I tutaj nie ma żadnych złudzeń. Uznanie, że narodzin nie doczekają niepełnosprawni nienarodzeni, jest przecież prawem sankcjonowanym "zrzuceniem ze skały": legalnym barbarzyństwem. Stąd "za" lub "przeciw" to ostatecznie kwestia tego, jakie wartości - poza jednostkową możliwością wyboru - są istotnie społecznie.
Agnieszka Graff mówi, że obrońcy życia zmuszają kobiety do heroizmu, każąc im rodzić niepełnosprawne dzieci. Nie lekceważę tego argumentu. Rzecz jednak w tym, że życie w ogóle stwarza szereg trudności, wobec których człowiek jest bezsilny albo jego możliwości są znacznie ograniczone. Jeśli dziecko niepełnosprawne zasługuje na śmierć, to co w sytuacji, gdy dzieci przychodzą na świat w domach mocno naznaczonych rozlicznymi patologiami, których skutki psychospołeczne są dla nich z reguły nieusuwalne? Czy pani Graff uznałaby na poważnie, że należałoby "wyskrobywać" dzieci z rodzin alkoholików? Albo dzieci narkomanów? Przecież one także - wchodząc w życie - są naznaczone chorobą swoich rodziców. Nieraz bardzo mocno, co poświadcza ich późniejsze życie i fakt, że terapie dla dorosłych dzieci alkoholików czy narkomanów nie są już dziś niczym niezwykłym i rzadkim. Co zatem odróżnia upośledzenie psychofizyczne od niejednokrotnie bardzo silnych problemów osobowościowych dzieci osób uzależnionych? Czy któregoś dnia doczekamy uznania, że i w ich przypadku aborcja jest dozwolona czy wręcz oczekiwana? I czy nie byłoby to jawnym dopuszczeniem do głosu inżynierii społecznej?
W jednym muszę się zgodzić z panią Graff. Sam mam niejednokrotnie wrażenie, że niektórzy obrońcy życia poczętego zapominają o nim tuż po porodzie. Żądają, by państwo regulowało prawnie kwestie związane z ciążą, ale termin "polityka rodzinna", albo "polityka na rzecz rodziny" to już dla nich herezja. Skupmy się tylko na realiach dotyczących rodzin z niepełnosprawnym dzieckiem. Systemowa pomoc ze strony państwa jest dalece niewystarczająca i rzadko kto uświadamia sobie/nagłaśnia tę kwestię. Zasiłek pielęgnacyjny to 153 zł - zaiste, oszałamiająca suma. Od lat nie były również rewaloryzowane kwoty przysługujące rodzicom, którzy zdecydowali się na rezygnację z pracy zarobkowej, by poświęcić się opiece nad niepełnosprawnymi dziećmi. Otrzymują 620 zł. Jak takie środki mogą wystarczyć "od pierwszego do pierwszego" - nie wiem i myślę, że nie wiedzą tego także politycy żadnej opcji i opinia publiczna.
Ale rzecz nie tylko w pieniądzach. Rafał Bakalarczyk w opublikowanym na portalu Lewica.pl tekście "Ograniczyć aborcję (rozbudowując publiczne wsparcie)" zwraca uwagę, że w Polsce kompletnie zaniedbany jest system długofalowej opieki nad niepełnosprawnymi dziećmi. I to już na poziomie przyjętej w szeregu opracowań interpretacji terminu "długofalowa opieka", za której adresatów uważa się osoby sędziwe, niezdolne do wykonywania codziennych czynności, takich jak pielęgnacja ciała, odżywianie, mycie się, przemieszczanie etc. A przecież to jest właśnie codzienność osób niepełnosprawnych i ich opiekunów! Bakalarczyk przy okazji zwraca uwagę, że w tym kierunku "podążają też przygotowywane zmiany, pod postacią projektu ustawy o pomocy osobom niesamodzielnym, z którego (świadomie) wyłączone są niesamodzielne osoby niepełnoletnie i ich opiekunowie".
I tu mój kamyczek do ogródka pani Graff. Mam nieodparte wrażenie, że w Polsce efektywna polityka społeczna, która objęłaby także dzieci niepełnosprawne i ich rodziny, jest kiepska nie tylko dlatego, że "katolicy fundamentaliści" skupili się na obronie życia poczętego. To obowiązkiem lewicy, nie tylko parlamentarnej, powinno być zabieganie, zawsze i wszędzie, o prospołeczny, wspierający, opiekuńczy wymiar instytucji publicznych. Tymczasem od lat lewica obyczajowa spełnia się w walce z polską zaściankowością, "katolickim fundamentalizmem" i okołorozporkowych walkach o seksualne prawa. W ustach czołowych reprezentantek "kawiorowej lewicy", wielkomiejskich feministek, zawołania o ciężkim losie polskich kobiet brzmią z reguły niewiarygodnie. Nie dlatego, że te panie wydają znacznie więcej niż (samotne) matki z prowincji wychowujące niepełnosprawne dzieci. Przede wszystkim dlatego, że duża część ich publicystyki i twórczości zafiksowana jest na tematach obyczajowych i aborcyjnych, a kwestie społeczne traktują jako kwiatek do kożucha, albo wygodne narzędzie szantażu pod adresem liberalnej prawicy w sporach takich, jak tu przedstawiony. Głosy takie jak Rafała Bakalarczyka są wciąż w mniejszości.
Warto sobie uświadomić, że odkąd Fenicjanie wymyślili pieniądze, można je wykorzystać także z korzyścią dla najsłabszych. Programowa eugenika jest barbarzyństwem. Ale systemowy, społeczny i polityczny brak troski o to, w jakich warunkach żyją najsłabsi, jest nim także.
Skomentuj artykuł