Kościół na polskich peryferiach
Od kilku lat przynajmniej część urlopu przeznaczam na wędrowanie po Polsce. Rzec można - Polsce lokalnej. Omijam duże ośrodki, a odwiedzam małe miasta, miasteczka, a ostatnio coraz częściej również wioski. Takie wędrowanie daje wiele do myślenia. Bywa pouczające. Bywa szokujące.
Zdarza się, na przykład, że trafiam do wsi niemal na zachodniej granicy. Wraz z kilkoma innymi, podobnymi, należy do parafii liczącej dużo poniżej tysiąca mieszkańców. Po drodze zauważam stojący niemal w szczerym polu "Night Club". A przy wiodącej do granicy drodze dosłownie tłumy dziewczyn, z nadzieją wpatrujących się w każdy przejeżdżający samochód. I motele. Zatrzymuję się przy jednym, przed którym nie widać charakterystycznie ubranych kobiet, żeby napić się kawy. Błąd. Jeszcze nie odpiąłem pasa bezpieczeństwa, a przy drzwiach mojego samochodu już uśmiecha się ładna, choć farbowana, blondynka. W panice kręcę głową. Odchodzi zawiedziona. Pojawiają się jej koleżanki. Zauważam, że choć na pozór ubrane są różnie, wszystkie mają jednakowe buty na bardzo wysokich obcasach. Część dziewczyn nie mówi po polsku. Ale - jak się potem okazuje - część z nich to Polki. Pochodzą z sąsiednich gmin. "Nawet jeżeli nie chciałabym tego robić, to z czego mam żyć?" - odpowiada pytaniem na moje pytanie jedna z nich. "To praca, jak każda inna" - wzrusza ramionami i wpatruje się w zwalniający samochód. Przejechał.
Zza niewielkich domów wystaje wieża kościoła. Ludzie w sklepie naprzeciwko świątyni nie chcą rozmawiać o dziewczynach przy drodze. "To ich sprawa" - mówi kobieta za ladą, gdy przez chwilę nie ma klientów. "Same chciały" - dodaje tonem wyjaśnienia. "Same?" - dopytuję. Odwraca wzrok, gdy dociekam, czy mieszkańcom wsi nie przeszkadza to, co się dzieje przy drodze. "A co my możemy zrobić?" - rozkłada bezradnie ręce. "Pracy im przecież nie damy. Co pan tak wypytuje, jakby się z choinki urwał" - atakuje nagle. "Nie wie pan, w jakim kraju żyje?". "Katolickim podobno" - mówię i znacząco spoglądam za okno na mocno podniszczony kościół. "A co to ma do rzeczy? Ksiądz ludzi nie wyżywi. Sam ledwo koniec z końcem wiąże. Wciąż o pieniądze woła".
Kilkanaście dni wcześniej, w innej części kraju, szukam kościoła, aby odprawić Mszę świętą. "Ale u nas w wakacje tylko w niedzielę mamy Mszę świętą" - odpowiadają ludzie zgromadzeni na pozbawionym rozkładu jazdy przystanku (nie potrzebują go, i tak wiedzą, o której pojawi się autobus). "To kościół filialny, tak? A gdzie parafialny?" - dociekam. "Nie, jaki filialny? Parafialny. Ale ksiądz pojechał na urlop i nie ma kto go zastąpić. W niedzielę wikary z miasta przyjeżdża, żeby te dwie Msze odprawić" - wyjaśnia kobieta, otoczona trójką zdumiewająco spokojnych dzieci. Najmłodsze w wózku. "A jak pogrzeb trzeba odprawić?" - pytam dalej. "No to zwyczajnie. Dzwoni się do księdza dziekana. Telefon w gablotce wisi. Dziekan sam przyjeżdża albo jakiegoś księdza posyła i już".
Kilka lat temu, gdy rozpoczynałem urlopową wędrówkę po polskich miasteczkach i wsiach, jeden doświadczony proboszcz powiedział mi: "Poprzyglądaj się, popatrz uważnie. A potem napisz, albo powiedz komu trzeba, jak się sprawy mają. Bo to nie w wielkich miastach i metropoliach kształtuje się przyszłość Kościoła w Polsce. Ona się decyduje tu, teraz, na tych, wydawałoby się, peryferiach". Dokładnie tak powiedział. Użył tego, tak dziś modnego, słowa. Użył go, gdy jeszcze nikomu się nie śniło, że argentyński kardynał zostanie biskupem Rzymu i kilka tygodni po inauguracji swego pontyfikatu powie między innymi, odwiedzając parafię na obrzeżach jego nowej diecezji: "To z peryferii, a nie z centrum najlepiej widać rzeczywistość i prawdziwe życie".
Kościół na polskich peryferiach, w tysiącach małych miejscowości, toczy zwyczajne, szare, wydawałoby się niezbyt atrakcyjne i przyciągające życie. Mało kto zdaje sobie sprawę, że niejednokrotnie zorganizowanie parafialnej świetlicy dla kilkunastu dzieci, wymaga więcej wysiłku, dobrej woli, wiary i miłości niż przygotowanie wielkich uroczystości dla tysięcy ludzi.
Skomentuj artykuł