Księżowskie gadanie, czyli co z tym kazaniem?
Kazania mogłyby być narzędziem katechizacji. Ale nierzadko podpadają pod to, co potocznie określa się mianem "księżowskiego gadania". Dlaczego?
"Księżowskie gadanie" to określenie oznaczające górnolotną gadaninę czy też "klepanie wzniosłych banałów". Nie zawsze traktuje o kazaniach, ale pewnie także one przyczyniły się do jego powstania. Oburzające? Niekoniecznie, skoro często to właśnie katolicy (i to ci, którzy regularnie chodzą do kościoła) dobrze je znają i używają.
Letnie miesiące to czas urlopów, podróży, wędrówek, pielgrzymek. I niedzielnych Mszy Świętych w okolicach innych niż własna. Ponadto w czasach tzw. churchingu, bardziej powszechnego w dużych miastach, łatwiej sprawdzić kto i gdzie oraz jak mówi kazania. Dodajmy do tego, że wielu z nas częściej niż kiedyś podróżuje w sprawach zawodowych. I dzięki temu lepiej poznajmy nie tylko specyfikę liturgii w innych parafiach, często w odległych miejscach, ale też zapoznajemy się z "twórczością własną" księży choćby podczas niedzielnych kazań.
Także mam swoje doświadczenia, bardzo różne. Zdaję sobie sprawę, że temat jest delikatny, bo (jak każdy) słyszałem kazania świetne i marne. I nie uważam ponadto, że zdolność lub nieumiejętność głoszenia kazań decyduje ostatecznie o postawie i osobistej świętości kapłana. Ale tutaj chciałbym zwrócić uwagę właśnie na ten "przeciętny typ" kazania, który w jakiś sposób wiąże się właśnie z "księżowskim gadaniem". Pamiętam także o tym, że wielu księży jest po prostu przepracowanych, co niczego nie ułatwia także w tej dziedzinie.
O jakim rodzaju kazania mowa powyżej? Ogólnikowym, zwykle z jakąś anegdotką: czy to zaczerpniętą z tzw. opowieści ludowych, czy to "a la de Mello", czy próbą opowiedzenia czegoś z "życia zwykłych ludzi". Takie kazania nie zawsze są patetyczne, ale zwykle nic albo nie wiele (poza bardzo ogólnymi stwierdzeniami) nie mówią nam o tym, co przed chwilą usłyszeliśmy. Takie anegdotki mają być chyba haczykiem, na które łowi się opadające sennie głowy wiernych ale problem w tym że po iluś usłyszanych kazaniach można odnieść wrażenie, że stanowią one część Tradycji Kościoła i to niebagatelną (sarkazm).
I tu zaczyna się najważniejszy problem. Z pozoru: ewangeliczny przekaz jest bardzo prosty i przecież "wszyscy wiemy", co znaczą ewangeliczne i biblijne przypowieści. Wszyscy też, którzy jesteśmy w kościele na niedzielnej Mszy wierzymy: "...w ciał zmartwychwstanie, żywot wieczny. Amen". Ale czy na pewno? Kilka lat temu opublikowanego badania pokazywały, że znaczna część osób deklarujących się jako wierząca nie wierzy w Zmartwychwstanie. Czyli, można przypuszczać, że kazania "o niczym" kierowane są także do tych, którzy wyznają religię "chrześcijańskopodobną".
Druga sprawa: nawet jeśli przypowieści o siewcy, synu marnotrawnym, zagubionej drachmie, talentach, itd. są wciąż czytelnymi kodami naszej kultury religijnej, to nie oszukujmy się: znaczna część czytań to także mocno teologiczne, naprawdę trudne teksty, wymagające znajomości kontekstu. Choćby listy świętego Pawła, Ewangelia według świętego Jana to naprawdę wyrafinowane i trudne fragmenty Pisma Świętego, w warstwie argumentacyjnej i polemicznej wprost związane z intelektualną i religijną tradycją swoich czasów. Wierni słyszą je w kościołach, ale czy wiedzą, co słyszą? Jak często kapłani tłumaczą, wyjaśniają, co usłyszeliśmy? Wiem, wiem, że "Bóg nas kocha i przebacza". Tu można powiedzieć: skoro tak, to po co Kościołowi cały kanon Starego i Nowego Testamentu, skoro jedno "księżowskie gadanie" w telegraficznym skrócie wszystko wyjaśnia? Albo udaje, że wyjaśnia.
Wiem, że to duże żądanie jak na krótki tekst publicystyczny, ale moim zdaniem kwestia "niedzielnych kazań" naprawdę domaga się szerszej refleksji i kroków naprawczych. Przecież kazania mogłyby służyć "ciągłej katechizacji", czyli nauczaniu tego, co faktycznie jest zawarte w czytaniach. Wiem, że to trudne, ale czy niemożliwe? Wymaga przede wszystkim konsekwencji i nieco dyscypliny. Ktoś powie: ale takie kazania nie będą życiowe! Cóż, obawiam się, że te dzisiejsze niby-życiowe kazania z półki "księżowskie gadanie" są właśnie kompletnie nieżyciowe, bo już zupełnie o niczym.
A przecież Kościół nie bez przyczyn dobiera odpowiednie fragmenty ze Starego i Nowego Testamentu w pewną całość, którą przekazuje wiernym w ciągu całego roku liturgicznego. Ale o tym dlaczego jest właśnie tak, a nie inaczej: często nie sposób się dowiedzieć z kazań. A przecież dla wielu jest to jedyne tak naprawdę źródło informacji o nauczaniu Kościoła. I nie kiwajmy tutaj z ubolewaniem głową nad bliźnimi, którzy "tak właśnie mają" i nie przechodzą od dzieciństwa przez kolejne wspólnoty przyparafialne, nie brali nigdy udziału w konkursach biblijnych, itd. Przyjmijmy, że im także należy wyjaśnienie, w co właściwie wierzą, skoro chodzą co niedzielę do kościoła i przynajmniej raz w roku się spowiadają.
Niestety, obecnie jest tak, że tzw. przeciętny katolik boi się rozmawiać o wierze z protestantem, a nawet na Świadków Jehowy łatwiej jest zareagować szyderstwem i histerią, niż rzeczową rozmową. Bo katolik "coś tam na Mszy usłyszał", "coś tam wie". No i jest "dobrym katolikiem". Albo często zostaje potakiwanie ("ekumeniczne" rzecz jasna) i formuła dobrze znana: "Kościół coś tam, ale wydaje mi się"... Czasem się obawiam, że w pewnym rodzaju katolicyzmu ta właśnie formułka uchodzi za główną prawdę wiary.
Jasne, nie wszyscy musimy być teologiami, ale warto zwrócić uwagę, że u źródeł każdej wielkiej reformy Kościoła w poprzednich wiekach, u źródeł każdej wielkiej instytucji Kościoła: franciszkanie, dominikanie, jezuici, było także nauczanie ortodoksyjnie katolickiej doktryny. Bo inaczej, bardzo przepraszam, dostajemy mydło i powidło, ze szczyptą de Mello (albo genderu), górnolotności i "księżowskiego gadania".
PS Przy okazji mam pytanie do Czytelników: czy się mylę, czy także Państwa zdaniem kazania stają się coraz krótsze, za to coraz dłuższe są ogłoszenia parafialne? Znak czasów?
Skomentuj artykuł