Miej odwagę spojrzeć karpiowi w oczy
Smutny obrazek, który wraca w mojej głowie w okresie świąt Bożego Narodzenia wygląda mniej więcej tak: stoję pod sklepem i czekam na autobus. W plastikowym pojemniku obok, pływają żywe karpie. Kolor wody? Mętny w odcieniu kałuży. Zapach? Gnijącego jajeczka. No tak, za kilka dni Wigilia.
To nie jest tekst o tym, że jedzenie mięsa jest złe. Nie zamierzam nikogo przekonywać do konsumowania soi, serków tofu i ciecierzycy zmielonej na hummus. Nie będę groził palcem i hiperwentylował się z podekscytowania i złości na ludzi, którzy chcieli zjeść szynkę na święta. Nie wkurzę się, bluzgiem nie rzucę, nie będę niemiły, nie podniosę głosu. Słowem nie wspomnę o klimacie (choć mnie kusi), nie zmasakruję, nie zaoram, nie powiem: “jesteś głupi”. Nie, to nie lista adwentowych postanowień, bo nawet nie jedzenie cukierków mi nie wyszło w tym roku. To nie jest też tekst o mięsie i jego przemysłowej produkcji. To tekst o tradycji, którą trudno zrozumieć.
Smutny obrazek, który wraca w mojej głowie w okresie świąt Bożego Narodzenia wygląda mniej więcej tak: stoję pod sklepem i czekam na autobus. W plastikowym pojemniku obok, pływają żywe karpie. Kolor wody? Mętny w odcieniu kałuży. Zapach? Gnijącego jajeczka. Ruch wody wskazuje, że część zwierząt żyje, a niektóre nieruchomo, jakby senne, kołyszą się w rytm ruchów co bardziej żwawych koleżanek i kolegów. Nad nimi stoi dwóch ludzi. Jeden sprzedaje. Drugi kupuje. Szybki ruch ręki z podbierakiem, zamieszanie w pojemniku, osad z dna podnosi się i mąci wodę. On wyciąga telefon i pisze smsa. Już gotowe. Zapłacił. Zabiera przezroczystą jednorazówkę z żywą rybą, która ruchami ciała próbuje oswoić się z reklamówką mokrą jedynie wodą spadającą z ciała zwierzęcia. Zamknął siatkę. Wrzucił do plecaka. Wysłał smsa. Poszedł dalej.
Tak, jedząc mięso kupione w sklepie krzywdzimy zwierzęta, zabijamy je, ale tutaj robimy z tego rytuał tak bardzo niepotrzebny i niezrozumiały, że aż śmieszny i groteskowy.
Pobiegłem za nim, z krzykiem pełnym słów uważanych powszechnie za obraźliwe, argumentowałem w locie jak śmie skazywać zwierzę na tak “niezwierzęce” traktowanie, zdarłem mu plecak, wyrwałem reklamówkę i wrzuciłem rybę do wody o kolorze kałuży. Szybko też rozprawiłem się ze sprzedawcą, na którego doniosłem do wszystkich możliwych służb. Wkrótce po moim do nich telefonie widziałem go skutego w kajdankach, a ja sam odbierałem gratulacje od prezydenta miasta, który podziękował mi za “piękną obywatelską postawę”. Gratulacje, oklaski, zdjęcia, wypowiedzi do mediów. Przylgnęła do mnie łatka “karpiowego bohatera”.
Dobrze, że szybko doszedłem do siebie, a cały poprzedni akapit rozegrał się tylko w mojej głowie. Nadal stoję nad rybami i widzę, jak facet pisze smsa. I zaczynam rozumieć, że nie on jest winny, nawet nie ten, który sprzedaje, ale tradycja, którą powtarzamy od lat i z każdym rokiem coraz bardziej zapominamy, dlaczego w ogóle powstała. Winna jest dlatego, że zabija w nas piękną, ludzką cechę - wrażliwość na krzywdę. Odpowiedzialność ponosi nieprzemyślana tradycja, nie pojedynczy człowiek.
Według niej, karp musi być kupiony żywy, zaniesiony do domu, czasem wpuszczony do wanny, by przed wigilią zakończyć swoje życie nagłym spotkaniem karpiej głowy z młotkiem lub tłuczkiem do mięsa. Proces, od wyciągnięcia zwierzęcia ze stawu, przez transport, sprzedawanie i śmierć trwa kilkanaście, jak nie kilkadziesiąt godzin. W tym czasie (a wiemy to z biologii), ryba w różny sposób odczuwa ból, strach i dyskomfort. W jej wnętrzu wydziela się kortyzol (hormon powstający w czasie stresu), a na poranionej skórze zaczynają rozwijać się bakterie. W plastikowej siatce, gdzie karp nie ma dostępu do natlenionej wody, rozpoczyna się powolne umieranie. Nieszczęście tego gatunku polega na tym, że lepiej niż inne ryby znosi brak tlenu. Innymi słowy, zdycha dłużej.
Jesteśmy gotowi upraszczać sobie życie na tysiące sposobów. Kupujemy zupy w proszku, mrożone warzywa, “makaron w 2 minuty”, a półki w żabkach, biedronkach, stokrotkach i innych uginają się od gotowych obiadów, które wystarczy włożyć do mikrofalówki. Stworzyliśmy cały przemysł jedzeniowy, który ułatwia nam jak może przygotowanie posiłku, a w tej jednej kwestii odpuszczamy i kierujemy się zwyczajem, który nie ma sensownego uzasadnienia. Tak, jedząc mięso kupione w sklepie krzywdzimy zwierzęta, zabijamy je, ale tutaj robimy z tego rytuał tak bardzo niepotrzebny i niezrozumiały, że aż śmieszny i groteskowy.
Zabicie ryby przypomina dziwne misterium, w którym bierze udział jeden z członków rodziny nagle znikający za drzwiami łazienki. Jakieś pluski, trzaski, dziwne cienie na ścianie, głuche uderzenie, jak w kotlet na desce do krojenia, szybkie ruchy, żeby dziecko nie widziało, kropla krwi na dywanie, jakaś nerwowość i dziwna powaga, jak gdyby odprawiano właśnie obrzędy przejścia lub wtajemniczenia. Potem o tym nie rozmawiamy, lepiej się do tego nie odnosić, przykre wydarzenie wigilijnego poranka szybko zapomnimy między życzeniami, a połamanym opłatkiem.
Dlaczego nie możemy kupić filetów w sklepie? Czy na pewno potrzebujemy zjeść rybę, która przed śmiercią jest świadkiem kompletnie niezrozumiałego dla niej zamieszania? Po co ileś tam lat robimy coś, czego w ogóle nie rozumiemy? Nie znam odpowiedzi na te pytania.
Że namawiam do nie jedzenia karpi? Nie namawiam. Jedzmy karpie o ile nam smakują (osobiście nie znoszę). Ale nie wydłużajmy niepotrzebnie bólu i stresu, który odczuwa żywa istota. Wyciągnięta ze stawu i zabita na miejscu ryba nie smakuje gorzej od tej, która wyląduje pod naszym młotkiem. A jeśli z jakiegoś powodu tradycja jest dla nas tak ważna, że jesteśmy (dosłownie!) gotowi zabić za jej podtrzymanie, to miejmy odwagę, przed zadaniem śmiertelnego ciosu, spojrzeć w oczy karpiowi i zdać sobie sprawę, że będziemy ostatnią żywą istotą, którą zobaczy na własne (rybie) oczy.
Skomentuj artykuł