Nie podpiszę protestu
Dokument pod nazwą "Konwencja Rady Europy o zapobieganiu i zwalczaniu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej" z 2011 roku budzi ogromne emocje w środowiskach katolickich, zwłaszcza od 6 lutego br., kiedy to Sejm RP zagłosował za ratyfikacją dokumentu. Teraz sprawa trafi do Senatu, w którym układ sił politycznych jest na tyle czytelny, że Konwencja z pewnością trafi wkrótce na biurko prezydenta. Rozsądek podpowiada, że prezydent Bronisław Komorowski będzie odwlekał decyzję, która - niezależnie od tego, jaka będzie - może mu odebrać sporą część elektoratu w czasie kampanii wyborczej. Mamy więc czas lobbowania, wywierania presji, co wykorzystują i zwolennicy, i przeciwnicy. Mój stosunek do dokumentu był i jest bardzo krytyczny. Mogłabym podpisać się pod jakąś akcją protestacyjną, ale tego nie zrobię. Wyłącznie dlatego, że krucjata, jaką obserwuję w mediach, jest dla mnie nie do przyjęcia.
Podzielam wiele obaw, które wyrażał w mediach prof. Andrzej Zoll, na przykład dotyczących nieprecyzyjnego języka, który w połączeniu z niewątpliwą ideologiczną perspektywą i wynikającą z niej diagnozą problemu społecznego, może prowadzić do dekonstrukcji kultury. Nie tylko tej, która ceni więzi społeczne i rodzinę, ale całą tradycję humanistyczną opartą na rozumieniu praw człowieka niezależnie od płci. Konwencja opiera się na światopoglądzie, który wszelkie zło, niesprawiedliwość, wykluczenie społeczne i przemoc upatruje w nierównościach społecznych. Zrównanie pozycji społecznych kobiet i mężczyzn ma być receptą na krzywdę systemową patriarchatu, który jest definiowany jako kultura męskiej dominacji - przy czym nie jest to tylko władza polityczna, którą można obalić krwawą rewolucją. Takie przypadki w dziejach znamy. Chodzi o subtelniejszą władzę nadawania znaczeń, konstruowania wiedzy, tworzenia etyki i norm społecznych, czyli po prostu system kultury. Kobiety, nawet gdy królowały w sferze prywatnej, z tworzenia tradycji kulturowej były bowiem wykluczone przez tysiąclecia.
To właśnie zawiera się w ideologicznie używanym terminie gender - płci nadawanej w procesie patriarchalnej socjalizacji do danej kultury. Jest też gender - termin stricte naukowy, opisowy, który w żadnym razie nie jest sprzeczny ani z humanistyczną, ani z chrześcijańską antropologią. Nikt przy zdrowych zmysłach nie twierdzi przecież, że płeć to tylko efekt natury, a wychowanie do ról społecznych, w tym płciowych, jest zbędne. Bo natura sama sobie poradzi. Konwencja rozróżnia płeć biologiczną od kulturowej ale nigdzie nie znajdzie się w niej precyzyjnego rozróżnienia, które elementy tożsamości płci należą do natury, a które do kultury. Dlatego rację ma prof. Zoll, gdy twierdzi, że interpretacje mogą być rozmaite.
Prezydent Komorowski zadeklarował w mediach, że sprawdzi zgodność Konwencji z Konstytucją, gdyż zastrzeżenia do niej wyrażają"osoby cieszące się jego dużym zaufaniem i szacunkiem. m.in. profesor Andrzej Zoll". Zadzwoniłam do Pana Profesora z pytaniem o to, czy przygotowuje opinię w tej sprawie. Usłyszałam, że Kancelaria Prezydenta nie zwróciła się do niego o opinię, ale gdyby tak się stało, znalazłby się w niezręcznej sytuacji. Jako sędzia Trybunału Konstytucyjnego w stanie spoczynku nie powinien bowiem opiniować dokumentów, których zgodność z Konstytucją będzie - być może - oceniać Trybunał. Głos prof. Zolla jest cenny nie tylko jako byłego prezesa TK ale także doświadczonego konstytucjonalisty, karnisty i Rzecznika Praw Obywatelskich (2000-2006). Takich autorytetów jest niestety mało.
Im więcej rzeczowych głosów argumentujących w przestrzeni publicznej, tym lepiej. Lobbing to - wbrew pozorom - nie tyle argumenty siły, ale siła argumentów. Media i politycy nie są całkiem głusi na głos rozumu. Jest jednak warunek - musi to był głos autentyczny, a więc wiarygodny. Ideologiczne skrzywienie wybacza się tym, którym przypisuje się dobre intencje. Do takich zaliczana jest troska o słabszych, w tym głównie - ofiary przemocy. Może więc Konwencja nie jest słuszna, ale jeśli pomoże choć kilku osobom, czemu jej nie przyjąć? Według tej logiki większość Polaków Konwencję popiera (aż 89 proc. według sondażu IBRiS Homo Homini dla "Rzeczpospolitej", dane opublikowane 2 lutego br.). Polski Kościół przegrywa tymczasem kolejną batalię i to - niestety - w dużej mierze ze swojej winy.
W reakcji na głosowanie powstała m.in. inicjatywa "Kobiety Przeciwko Konwencji Antyrodzinnej". Podpisują ją konserwatystki, osoby o poglądach prawicowych i katoliczki (nie mylić terminów!). Pierwotny tytuł brzmiał "Inicjatywa Kobiet Stop Konwencji Antyprzemocowej", na szczęście ktoś się "połapał", że sprzeciw wobec aktu prawnego anty-przemocowego w fatalnym świetle stawia głównie… sygnatariuszki. Nie podpiszę się pod protestem z innych, poważniejszych powodów. Jest to mój własny protest przeciwko dwóm kwestiom. Pierwsza to krótka pamięć nas katolików, która prowadzi do - żal to mówić - hipokryzji. Druga dotyczy ignorowania/ bagatelizowania przemocy przez Kościół.
Ze strony katolickiej wybrzmiały głównie dwa argumenty przeciw: 1. dotychczasowe prawo jest wystarczające, dobre i skuteczne; kolejny akt prawny jest zbędny, 2. nie jest to aż tak poważny problem społeczny, jak wmawiają nam zwolennicy Konwencji. Jak jest naprawdę?
Co do punktu 1 - tak się składa, że te same osoby, które teraz powołują się na znakomite, już funkcjonujące, polskie prawo chroniące ofiary przemocy w rodzinie, z taką samą pasją protestowały przeciwko nowelizacji Ustawy o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie raptem 4,5 roku temu. Wtedy to ten dokument określały jako groźny, ideologiczny, "skrajnie/radykalnie lewicowy" i niekonstytucyjny! Padały zarzuty, że powołane przez ustawę zespoły interdyscyplinarne będą mogły inwigilować wszystkie rodziny; członkowie rodzin będą mogli na siebie donosić organom państwa, fałszywie się oskarżając.. Te obawy się nie potwierdziły. Dzisiaj nie tylko nie słychać autorefleksji na ten temat, ale ustawę wprowadzoną wbrew woli Kościoła przywołuje się jako przykład dobrego, spełniającego oczekiwania i pozytywnie ocenianego dokumentu. Coś tu jest nie tak.
Druga kwestia - cytowane non stop wyniki badań Agencji Praw Podstawowych UE nie są wiarygodne. Pisałam o tym w grudniu w artykule "Abel-ofiara przemocy" (s. 2). Feministki prawie zawsze te dane zawyżają, konserwatyści - odwrotnie. Katolicy tym jednak różnią się od ideologów, że stają w prawdzie, w pokorze przed Bogiem. Nie mogą naginać prawdy dla potrzeb aktualnych batalii światopoglądowych. Prawda jest natomiast smutna. Taka, że Kościół w swoim nauczaniu nie poświęca przemocy wystarczającej uwagi.
Nie rozumiem, dlaczego nie znalazło się dla tego grzechu miejsce w Katechizmie, choć aż się prosi, żeby wspomnieć o uprzedmiotowieniu osoby i patologicznych relacjach choćby w dwóch miejscach. W omówieniu przykazania IV ("Czcij ojca twego i matkę twoją"), a także V ("Nie będziesz zabijał"). Co prawda tu znajdujemy punkt 2264:
"Miłość samego siebie pozostaje podstawową zasadą moralności. Jest zatem uprawnione domaganie się przestrzegania własnego prawa do życia. Kto broni swojego życia, nie jest winny zabójstwa, nawet jeśli jest zmuszony zadać swemu napastnikowi śmiertelny cios:
Jeśli ktoś w obronie własnego życia używa większej siły, niż potrzeba, będzie to niegodziwe. Dozwolona jest natomiast samoobrona, w której ktoś w sposób umiarkowany odpiera przemoc... Nie jest natomiast konieczne do zbawienia, by ktoś celem uniknięcia śmierci napastnika zaniechał czynności potrzebnej do należnej samoobrony, gdyż człowiek powinien bardziej troszczyć się o własne życie niż o życie cudze." [podkr. MB]
Na tym się jednak kończy. Mamy w przykazaniu V szerzej omówioną obronę uprawnioną w przypadku… wojny, problem aborcji, eutanazji, alkoholizmu, narkomanii, palenia papierosów a nawet zgorszenia. O przemocy w domu ani słowa, jakby żaden członek rodziny nigdy nie zabił drugiego.
To, że przemoc nie jest traktowana jako grzech i zło moralne na serio widać po braku tematyki w dokumentach kościelnych (nie znam ani jednego), kazaniach, tytułach rekolekcji, programach nauczania w seminariach, książkach do katechezy. Konwencja jest tworem ideologicznym ale sprytnie wypełnia lukę, która nie wzięła się z sufitu. Gdybyśmy my, katolicy, tyle miejsca poświęcili przemocy co seksowi pozamałżeńskiemu, antykoncepcji czy aborcji, w refleksji moralnej, debata publiczna byłaby na pewno zupełnie inna. Ofiary miałyby pewność, że mają prawo się bronić, szukać pomocy a ich godność jest wartością. Jak więc mogę podpisać jakikolwiek protest bez wyrzutów sumienia jako katoliczka?
Przykro mi. Nie potrafię.
Skomentuj artykuł