"Nie żonglujemy życiem młodych ludzi"

(fot. EPA/Ahmed Jallanzo)
KAI / drr

"Komandosi dobroci" i "ambasadorzy dobra" - tak o młodzieży zaangażowanej w projekty misyjne mówi KAI ks. Adam Parszywka SDB, prezes Salezjańskiego Wolontariatu Misyjnego "Młodzi Światu". W rozmowie odniósł się także do zamieszania medialnego po powrocie wolontariuszy z Wrocławia z projektu Liberia 2014.

"Mamy świadomość zagrożenia i staramy się je minimalizować i być ludźmi, którzy podejmują decyzje przemyślane, zdecydowane" - mówi salezjanin. Dodaje, że wstydem dla naszego społeczeństwa jest to, że widzimy tylko koniec własnego nosa, myśląc jedynie o ucieczce z zagrożonego obszaru i zupełnie pomijając ludzi, którzy tam zostają.

KAI: Jakie są Księdza misyjne doświadczenia?

Ks. Adam Parszywka SDB: Od małego chłopaka chciałem być misjonarzem. Nie chciałem być księdzem, ale chciałem być misjonarzem. Pan Bóg pokazał mi głębię powołania kapłańskiego i zakonnego. Ale nie zrezygnowałem z chęci bycia misjonarzem. Gdy wstępowałem do zgromadzenia salezjańskiego, to właśnie z zamiarem pracy na misjach.

Pierwszym i najważniejszym moim doświadczeniem była Amazonia w Brazylii, gdzie pracowałem cztery lata. To bardzo trudny, ale i piękny czas w moim życiu. Pracowałem z dziećmi ulicy i ludźmi, których życie jest zagrożone. Ta praca dawała mi poczucie sensu życia.

Mam też doświadczenie pracy w afrykańskich państwach, takich jak Uganda czy Zambia, gdzie pracowałem razem z wolontariuszami, żeby poznać tamtą mentalność i specyfikę pracy z wolontariuszami. Powrót do Polski nie był ucieczką z misji, ale jej spotęgowaniem. Polska okazała się zagłębiem dobrych serc, ludzi przygotowanych duchowo, którzy mogą stać się misjonarzami. Dlatego zajmuję się animacją misyjną zarówno w naszym zgromadzeniu, jak i wszędzie, gdzie jestem. Cały czas ukazując piękno misji.

Trudno zachęcić młodych do wyjazdu na misje?

Nie, nietrudno. Chodzi przede wszystkim o dobrą weryfikację. Wolontariusz musi mieć świadomość sytuacji na misji i musi być przygotowany do zmierzenia się z tamtejszymi trudnościami.

Jak weryfikujecie motywacje wolontariuszy?

Rekrutując dziś ludzi do jakiejkolwiek organizacji dostajemy piękne CV. Dla nas ukończenie studiów i różnych kursów to za mało. Bierzemy to pod uwagę, bo to jest jakieś świadectwo życia. Ale to, co dla nas jest ważne, to relacja z Bogiem i zdolność do poświęcenia.

Wiemy, że osoba jadąca na misje musi być zdolna dać część swojego życia innym. Jeśli wolontariusz mówi o Jezusie Chrystusie, a nie potwierdzają tego uczynki w jego życiu, kiedy tutaj w kraju nie jest zdolny do poświęcenia i trudu, do zaangażowania, to znaczy, że nie będzie do tego zdolny także tam, gdzie warunki będą o wiele trudniejsze.

Przygotowanie do wyjazdu na misje trwa minimum rok. Oprócz spotkań integracyjnych i przygotowujących do wyjazdu teoretycznie stawiamy także nacisk na działania na rzecz osób biednych. To głównie weryfikuje naszych wolontariuszy. Inaczej ponieśliby krzywdę wyjeżdżając do kraju, gdzie do obiektywnie trudnej sytuacji dochodzą jeszcze uwarunkowania językowe i kulturowe.

Kim są ludzie, którzy rekrutują się do Waszego wolontariatu?

To przede wszystkim osoby, które w swoim życiu zaznały miłości i dobra i postanowiły się tym dzielić. Zaznały tego w swoich domach rodzinnych, w Kościele wspólnocie dostali pewien wzorzec.

To są ludzie, którzy często mają tysiąc pomysłów na siebie, są bardzo dynamiczni, w ich życiu wiele się dzieje - oprócz jednych czy drugich studiów tańczą, grają, śpiewają i gotują. To są wspaniali ludzie. Ale jednocześnie szukają czegoś, co w ich życiu będzie najważniejsze, co mogliby zrobić lepszego.

Niedawno zgłosił się do nas człowiek, który zdobył kilka ośmiotysięczników, przez parę lat przygotowywał swoje wyprawy, podejmował wielkie wyzwania. Jest profesorem jednego z uniwersytetów w Polsce i ostatnio po zdobyciu kolejnego szczytu stwierdził, że wykonał plan. Odwrócił się wstecz i powiedział sam do siebie: "chyba mogę coś więcej, niż zdobywać góry". To było piękną przygodą, ale większą, lepszą i dobrą przygodą będzie wybudowanie ze wspólnotami i dla wspólnot kościoła na każdym kontynencie. Zwrócił się do nas jako do partnerów. To coś wspaniałego.

A jakie są Wasze motywacje? Po co salezjanie organizują wolontariat misyjny?

Są dwie. Po pierwsze misja ad gentes - wyjście na zewnątrz. Za dawanie świadectwa i głoszenie Ewangelii w Kościele nie są odpowiedzialni wyłącznie duchowni czy osoby konsekrowane; również nasi wychowankowie - ludzie młodzi, osoby świeckie. Misja jest zadaniem, które zostawił nam Chrystus - my jesteśmy jej spadkobiercami.

Z drugiej strony wiemy, że wiara przekazywana umacnia się. Odbiorcą i spadkobiercą tej drogi jest osoba, która podejmuje to wyzwanie.

Ebola. Pierwsze Księdza skojarzenie?

Za każdym razem, kiedy myślę o Eboli, myślę o ludziach, którzy ponieśli śmierć. Drugie skojarzenie to Afryka. Takie rzeczy dzieją się w miejscach zaniedbanych. Zaraz po tych skojarzeniach przychodzi myśl, że wszyscy jesteśmy za to odpowiedzialni. Wszyscy jesteśmy odpowiedzialni za Afrykę, bo wszyscy jesteśmy odpowiedzialni za biedę w Afryce.

Znając historię wiemy, jak Afryka była niesprawiedliwie wykorzystywana, a powiem śmiało, że jest wykorzystywana nadal - przez różne społeczeństwa, przez różne firmy. To jest wielka niesprawiedliwość. To właśnie teraz na przykładzie Eboli znowu widzimy tę niesprawiedliwość - bardzo charakterystyczną i ciekawą. Ebola do momentu, w którym występowała bardzo lokalnie, niemalże nie była obecna w naszej świadomości czy w zainteresowaniu mediów. W momencie, gdy pojawiło się hasło, że Ebola może przyjść do nas, automatycznie zaczęto wywierać społeczną presję, żeby się od tego odciąć. Wówczas ci, którzy robią tam interesy, milczeli. Wiemy, ile osób zmarło - byli to ludzie głównie pracujący w organizacjach pomocowych, humanitarnych, medycznych.

Czy - paradoksalnie - medialne zamieszanie wokół wyjazdu wolontariuszy Salezjańskiego Wolontariatu Misyjnego do Liberii może zmienić świadomość nas Europejczyków na temat tego wirusa?

Chciałbym rzetelnej informacji na ten temat. Z jednej strony wywołano panikę - nie mam wątpliwości, że przesadzoną. Ten wyjazd, jak i każdy inny, był przygotowany w pełni profesjonalnie: z powiadomieniem odpowiednich instytucji, z dobrym rozpoznaniem sytuacji wewnętrznej w Liberii, z przebadaniem uczestników po powrocie. Wydaje mi się, że to był fakt medialny, jednak chciałbym przy tej okazji zwrócić uwagę, że do tej pory wysłaliśmy na różne misje ponad trzystu wolontariuszy. Oni rzeczywiście bardzo często żyją w strefie zagrożenia.

W Nigerii są silne oddziaływania Boko Haram. Bardzo radykalne jednostki islamskie dokonują porwań i zabójstw. Sudan Południowy, najmłodsze państwo afrykańskie, został zmarginalizowany i pozostawiony w biedzie, bez zapewnienia społeczeństwu elementarnego bezpieczeństwa, bez profilaktyki. Nasi wolontariusze są tam na co dzień.

Dlaczego wolontariusz czy grupa młodych ludzi, którzy żyją tak pięknie i mogą w ten sposób pociągać innych, nie są obecni w mediach? Oni nie są dla nikogo zagrożeniem. Ryzykują tylko własnym życiem. Szum robi się wówczas, gdy potencjalne zagrożenie staje się namacalne. Mogę to określić tylko w jeden sposób - to wstyd dla naszego społeczeństwa, że widzimy tylko koniec własnego nosa.

Czy Wy, salezjanie, nie myślicie o tym, że narażacie tych młodych ludzi na utratę zdrowia i życia?

Ja o tym myślę. Jestem tego w pełni świadomy. Za każdym razem, od pierwszego wyjazdu wolontariuszy na misje o tym myślę. Dlatego bardzo często mówię, że to są "komandosi dobroci" i "ambasadorzy dobra". Tu pokazuje się wielkość Kościoła i wrażliwość młodego człowieka. To nie są ludzie, którzy wyjeżdżają na misje z czystej filantropii. Oni wyjeżdżają, bo są chrześcijanami. Nie jadą tam tylko po to, żeby drugiej osobie pomóc materialnie, ale żeby dać jej szczęście, żeby w pierwszej kolejności przekazać jej osobę Jezusa Chrystusa. Odsłaniają piękno człowieka i dają receptę na szczęście, która związana jest z miłością, z cywilizacją życia. To jedziemy zawieźć na misje. To jest największy dar. To wiąże się ze świadectwem.

Na przełomie tego roku wiele organizacji - z powodu zamieszek wojennych - opuszczało placówki w Sudanie Południowym. Zdecydowałem, że ze względu na to zagrożenie zabiorę stamtąd również naszych wolontariuszy. Spotkało się to z ich wielką niechęcią. "Jak możemy stąd wyjechać i zostawić ich samych? Przyjechaliśmy tutaj z wolnej woli, jesteśmy osobami w pełni odpowiedzialnymi, dorosłymi i chcemy zostać" - mówili. Sytuacja była jednoznaczna, więc wrócili do Polski, ale po dwóch miesiącach byli z powrotem w Sudanie.

Za każdym razem liczymy się z ryzykiem. Równocześnie staramy się nie być osobami nieodpowiedzialnymi.

Ilu wolontariuszy jest zaangażowanych w projekty misyjne salezjanów?

W sumie w naszych projektach wzięło udział już ponad trzysta osób. Zaczynaliśmy od krajów Afryki, a później Ameryki Południowej. Jeździliśmy też do Azji.

Dla nas przygotowanie pracy dla wolontariuszy na misjach jest dość łatwe. Charyzmatem salezjanów jest praca z młodzieżą. Nasze placówki nie są czysto ewangelizacyjne - to wspólnoty, na które składają się parafie, placówki edukacyjne, domy opieki, sierocińce - wszędzie tam potrzebna jest pomoc. W centrach młodzieżowych wolontariusze spotykają się ze swoimi rówieśnikami lub osobami nieco młodszymi od siebie. Pomaga nam też fakt, że salezjanie są dużym zgromadzeniem. Na świecie jest 16 tysięcy zakonników w 133 krajach. To pomaga nam podejmować wyzwania w różnych częściach świata.

Czym zajmują się wolontariusze?

Najczęściej edukacją: uczą w szkołach albo prowadzą zajęcia pozalekcyjne w centrach młodzieżowych. Nieco starszy brat w wierze wychowuje grono młodszych do tego, żeby nabrali życiowej postawy godnej chrześcijan.

Projekt Liberia 2014 był także edukacyjny?

To był projekt wychowawczy. Chodziło o zaopiekowanie się dziećmi biednymi w okresie wakacyjnym. To jest system naszego działania prewencyjnego, które zakłada uniemożliwianie spotkania się ze złem. Zamiast nudy na ulicach, wybijania okien i kradzieży, proponujemy im zajęcia, żeby mogli rozwijać się w dobrym kierunku. Projekt Liberia 2014 miał za zadanie wypełnić pozytywnie czas młodym ludziom.

W Sierra Leone rząd poprosił salezjanów o zaopiekowanie się osieroconymi dziećmi po epidemii Eboli.

Jeśli miejscowi salezjanie podejmą to wyzwanie, to Salezjański Wolontariat Misyjny będzie chciał to przedstawić w pozytywnym świetle i nie odcinać się od tych, którzy zaznali tragedii w swoich rodzinach, a wyjść do nich z pomocą. Osobiście bardzo chciałbym się w ten projekt zaangażować. Zaprosiłbym wówczas do niego tych, którzy byli negatywnie nastawieni do wyjazdu naszych wolontariuszy do Liberii i w złym świetle przedstawiali Ebolę.

Co Ksiądz ma na myśli? Chcecie tam wysłać kolejnych wolontariuszy?

W chwili obecnej nie ma możliwości wysłania tam wolontariuszy. Jak mówiłem wcześniej, jestem człowiekiem, który stara się ważyć ryzyko i absolutnie nie jestem staram się bez rozpoznania szafować życiem młodego człowieka z Polski. Myślę raczej o pomocy finansowej i zaangażowaniu ludzi dobrej woli. Na pewno zagrożenie minie i wtedy jak najbardziej będziemy tam mogli wysłać wolontariuszy.

Jakie reakcje od wolontariuszy odbierał Ksiądz po powrocie licealistów z Liberii?

Zarówno nasi wolontariusze, jak i ich rodzice wyraźnie mówili, że nie zostali niczym zaskoczeni - na wszystko byli przygotowani.

Czy w związku z tym w samej organizacji się coś zmieni? Sposób komunikacji, kierunki działań?

Myślę, że nie. Biorę pod uwagę to, że w komunikacji zdarzają się dziury, albo jakiś komunikat dochodzi przed czasem i nie jest prawdziwy. W mediach pojawiały się nieprawdziwe informacje, jakoby wolontariusze mieli po 14 lat, a jeden z dziennikarzy zapytał mnie nawet, czy wolontariusze zostali zaszczepieni na Ebolę. To pokazuje brak podstawowej wiedzy. Często też w tym kontekście Afrykę traktuje się jak jeden kraj. Sama Nigeria ma 180 milionów mieszkańców, czyli niemal tyle, co Hiszpania, Francja i Niemcy razem wzięte. To potężny kraj. Jeśli pojawiają się w nim cztery przypadki choroby - u nas mówi się o konieczności ewakuacji. To tak, jakby z powodu jednego zachorowania w Hiszpanii ewakuować połowę Hiszpanów i połowę Niemców i zastanawiać się, czy przypadkiem Polacy nie powinni wyjeżdżać z kraju. Tak ujawnia się brak naszej wyobraźni na temat tej choroby.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

"Nie żonglujemy życiem młodych ludzi"
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.