Polska, o której się mówi, że jej nie ma
Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu, w sposób zupełnie dla mnie nieoczekiwany trafiłem do drugiej Polski, której nie znałem - prosto z fotela naszej sali rekreacyjnej, gdzie jak zwykle wieczornym pogwarkom towarzyszyło wizytowanie kolejnych stacji telewizyjnych.
Gdy dotarliśmy do telewizji Trwam zaczynał się właśnie koncert "Jednego Serca, Jednego Ducha" z Rzeszowa. Na chwilę się tam zatrzymaliśmy, ale w rezultacie chwilowy postój zamienił się w obejrzenie koncertu do końca. Z początku wymienialiśmy rutynowe uwagi, charakterystyczne dla pobieżnego ogladania telewizji, związane z liczbą ludzi, wielkością chóru, różnorodnością instrumentów, pytaniem o sponsorów tak potężnego przedsięwzięcia, ale stopniowo zaczęło nas wciągać to, co się działo na estradzie, oraz to, jak reagowała widownia.
Niewątpliwie dużą zasługą powodzenia tego koncertu był zapał i zaangażowanie konferansjera Jana Budziaszka, perkusisty bardzo lubianego kiedyś zespołu "Skaldowie", który umiał połączyć profesjonalność z amatorskością tak harmonijnie, że nie wiedziałem, czy to zabieg celowy, czy nie.
Zwróciła moją uwagę także doskonała interakcja widowni z estradą w tym widowisku, które było koncertem, happeningiem, nabożeństwem religijnym i patriotycznym apelem, gdzie razem śpiewano "Bogurodzicę" i "Apel Maryjny", a potem słuchano jakiejś "peruwiańskiej" kołysanki, po niej czegoś, co nosiło znamiona rapu, paru negro spirituals, a zaraz potem najzwyklejszych w świecie kościelnych pieśni, mających jednak inne, bardziej atrakcyjne aranżacje.
Widownia to wszystko przyjmowała bardzo serdecznie, czasem żywiołowo, śmiejąc się, klaszcząc, modląc się, słuchając, śpiewając i szalejąc, ale na trzeźwo i bez ekscesów.
Przez cały czas trwania widowiska mówiłem sobie: przecież to nie miało prawa się udać, ani artystycznie, ani organizacyjnie, bo przecież na widowni było kilkadziesiąt tysięcy ludzi, w tym sporo młodzieży. Niemniej nie było słychać ani gwizdów, ani też nie zanotowany żadnych porządkowych wykroczeń.
W momentach składania tak zwanych świadectw panowała idealna cisza, podczas której z uwagą słuchano mówiących o ich przeżyciach, o uzdrowieniach z chorób, o uratowaniu ich małżeństwa, o zdrowych narodzeniach dzieci, które przez lekarzy skazane były jeszcze przed ich przyjściem na świat na różnego rodzaju kalectwa.
Dziękowano głośno Bogu za Jego zbawczą interwencję w ich życiowych zawieruchach. Całość zaś utrzymana była w tonacji bardzo ciepłej, powiedziałbym nawet rodzinnej.
Najbardziej mi się podobało krótkie wystąpienie pana Kasprzyka, pamiętnego zdobywcy złotego medalu olimpijskiego w boksie, który przed finałową walką nie przyznał się do kontuzji kciuka, bo nie wpuszczono by go na ring. Wolał zataić ten fakt i w miarę jak ból złamanego palca się wzmagał, rosła jego wola zwycięstwa i bokserska determinacja.
Tego wieczoru pan Kasprzyk mówił przed szerokim audytorium o innym zwycięstwie, a mianowicie nad alkoholem. W walce tej jego sekundantką okazała się być Maryja.
Zadawałem sobie pytanie, jeszcze podczas trwania widowiska i teraz również o to pytam, jak to się dzieje, że wyjątkowo piękne i kulturowo wartościowe zjawisko pomijane jest milczeniem przez główne media? Dlaczego mówi sie, że takiej Polski nie ma, dlaczego się ją ignoruje?
Skomentuj artykuł