Pomagajmy Syryjczykom, a nie Syrii
"Przyjmując uchodźców, nie pomagacie Syrii" - oświadczył niedawno arcybiskup Aleppo. Ma rację, a jego słowa udostępniło wiele osób. Jednak zadaniem chrześcijan nie jest wcale pomaganie "Syrii".
W ostatnich dniach znów wrócił temat imigrantów/uchodźców. Szeroki oddźwięk zdobyła najpierw wypowiedź abpa Jean-Clémenta Jeanbarta z Syrii, który skrytykował rząd kanadyjski za przyjęcie 25 tysięcy uchodźców z jego ojczyzny. "Nie jesteśmy z tego zadowoleni, przeciwnie, bardzo nas to rani" - mówił hierarcha.
Zaznaczył, że jedynym ostatecznym rozwiązaniem problemu uchodźców jest "skończenie z terrorystami". "Trzeba zmusić obie strony do rozmów i znaleźć polityczne rozwiązanie" - powiedział melchicki arcybiskup Aleppo.
I oczywiście, syryjski hierarcha ma rację. Jedynym środkiem zatrzymania uchodźców i całego kryzysu migracyjnego jest zakończenie wojny. Jak mówił w jednym z wywiadów, jego dom w Aleppo był dotychczas zbombardowany dziesięć razy, a katedra - sześć razy. "Powtarzam, jeśli chcecie nam pomóc, pomóżcie nam zaprowadzić pokój w Syrii, abyśmy mogli w niej pozostać" - mówił abp Jeanbart.
"Stymulowana przez Zachód emigracja Syryjczyków to w zasadzie deportacja. Pozbawia ona Syrię sił witalnych, które są niezbędne, by odbudować kraj po wojnie. Nie pomaga też tym, którzy wyjeżdżają" - dodał w nieco starszej wypowiedzi dla Radia Watykańskiego.
Nie mam wątpliwości, że i w tym kontekście - ma rację. Wyjazd mieszkańców, najczęściej tych najlepiej wykształconych i najbogatszych, to wielka strata dla Syrii.
Wyprowadzanie stąd jednak daleko idącego wniosku, by zaprzestać pomocy uchodźcom, by odsyłać ich do Syrii lub krajów ościennych będących na skraju wyczerpania (szczególnie mowa tu o Jordanii i Libanie, które najhojniej udzielają gościny), jest fałszywe. Z trzech powodów.
1. Chrześcijanie z Syrii nie mają już dokąd wracać
Syria w tej chwili nie istnieje. Skala wojny jest przerażająca. Może unaocznią to czytelnikowi liczby: obecnie ponad połowę populacji Syrii sprzed wojny stanowią uchodźcy, których domy zostały ostrzelane, zbombardowane lub zostali z nich wygnani. Mowa tu o ok. 12 milionów osób, z których niewielka część (ok. 6 procent) dotarła do państw europejskich.
Niedawno ONZ podała informację, że bilans ofiar śmiertelnych przekroczył już 400 tysięcy ludzi. Obecnie trwające oblężenie Aleppo porównuje się do jednej z największych tragedii XX wieku - oblężenia Sarajewa podczas wojny bałkańskiej, które trwało 4 lata.
O powrocie do jakiej Syrii myślał więc abp Jeanbart? Tej, w której chrześcijanom grozi śmierć z rąk ISIS lub innych kilkudziesięciu grup rebelianckich za to, że wyznają wiarę w Chrystusa? A może tej, w której miłościwie panujący Baszszar al-Asad nie waha się przed użyciem broni, tortur i najgorszych kar względem tych, którzy okazują najmniejsze nieposłuszeństwo?
Obawiam się, że nie ma już Syrii, do której ktokolwiek chciałby wracać lub - co gorsza - obecnie w niej mieszkać. Dobitnie wypowiedział się na ten temat abp Boutros Mayarati, ormiańskokatolicki hierarcha Aleppo: "Ojciec Święty mówi nam zawsze: pozostańcie na miejscu, bądźcie cierpliwi, niech chrześcijanie nie uciekają z Bliskiego Wschodu. Papież ma rację, ale powiedziałem mu: Ojcze Święty, my możemy zostać, lecz kiedy bomby i rakiety spadają na nas jak deszcz, jak mogę powiedzieć mym wiernym: pozostańcie?".
2. Uchodźcy nie są dla Polski zagrożeniem
Chaldejski katolicki arcybiskup Aleppo Antoine Audo (swoją drogą - jezuita) wskazywał, że "przed wojną w Aleppo mieszkało ok. 150 000 chrześcijan różnych denominacji. Obecnie około sto tysięcy z nich opuściło nasze strony, i, jako uchodźcy, tułają się po Syrii lub krajach sąsiednich albo wyjechali na Zachód".
Chrześcijanie - podobnie jak inne mniejszości religijne, np. jazydzi - są szczególnie dotknięci działaniami zbrojnymi i aktami terroru w Iraku i Syrii. Według raportu organizacji Pomoc Kościołowi w Potrzebie liczba chrześcijan w tych krajach spada (wskutek ucieczki lub śmierci) o ok. 100-120 tysięcy rocznie.
Nie ma wątpliwości jednak, że wojna dotyczy wszystkich: wśród ofiar najwięcej jest muzułmanów - sunnitów. Nie zapominajmy o tym, podkreślając oczywiście wyjątkowy status chrześcijan.
W tej szczególnej sytuacji nie możemy zamykać granic. Jeśli od tego zależy czyjeś życie - niezależnie czy jest to życie muzułmanina, jazyda czy chrześcijanina - pomóżmy mu. Mimo naszych lęków przed islamem i fałszywego utożsamienia uchodźcy z terrorystą mamy szansę komuś uratować życie.
Co ważne, nie róbmy z tego problemu ściśle politycznego, bo tu naprawdę chodzi o coś więcej.
Być może jest to zagrożenie dla Polski jako państwa i Polaków jako jego obywateli. Po pierwsze, nie wynika ono z tego, że islam jest "naturalnym wrogiem" chrześcijaństwa lub kultury europejskiej czy polskiej. Posłuchajmy też tych świadectw arabskich chrześcijan, w tym hierarchów, którzy o tym mówią. Spójrzmy na polskich muzułmanów - Tatarów - którzy od kilku wieków są wspaniałą częścią polskiego społeczeństwa. Sprawa jest naprawdę o wiele bardziej złożona niż hasła "obrona cywilizacji łacińskiej", "Wiedeń", "Lepanto" i "krucjaty", czy "multi-kulti" i naiwne patrzenie, że wszyscy imigranci to rzeczywiście uchodźcy. Mówił o tym wczoraj papież Franciszek.
Po drugie, nie jest to zagrożenie ekonomiczne. O wiele biedniejsi Polacy przyjęli w latach 90. ubiegłego wieku dziesiątki tysięcy uchodźców - muzułmanów z Czeczenii. To nie był ciężar nie do udźwignięcia dla tak dużego państwa, jakim jest Polska. Poza tym znacząca większość z nich albo wróciła do kraju, albo wyjechała na Zachód.
Spoglądając na sprawę chłodno i spokojnie, zobaczymy, że strach nie jest dobrym doradcą. Nie oznacza to oczywiście, że nie ma żadnych zagrożeń - obecny kryzys imigracyjny jest ogromnym wyzwaniem: bo trzeba skontrolować przybyszów, sprawdzić motywy ich przybycia oraz kraj pochodzenia. Jest to warunek odpowiedniego rozpoznania ich potrzeb i pomocy, której powinniśmy im udzielić. A bardzo często trzeba im zapewnić podstawową opiekę - dać jeść i spać, następnie pomóc w nauce języka, kultury i praw. O tym, jak to zrobić, niestety w Polsce się nie mówi, pozostając na poziomie "przyjąć lub nie".
Sądzę, że wyznacznikiem dojrzałego społeczeństwa jest gotowość do podjęcia wyzwania, którym obecnie są tysiące osób potrzebujące zapewnienia podstawowego schronienia. Straszenie się najeźdźcami, inwazją islamu lub zniszczeniem polskiej kultury (w kontekście tych kilku tysięcy, które mają znaleźć u nas opiekę) jest co najmniej niepoważne.
3. Nie mamy takiej mocy, by zakończyć wojnę
Choć wiadomo, że najlepszym rozwiązaniem dla uchodźców byłoby odtworzenie w miarę stabilnego państwa na terenach, skąd pochodzą, to nie ma nikogo, kto twierdziłby, że wojna skończy się w najbliższych miesiącach. Na razie nie widać szans na jej zakończenie.
Jako chrześcijanin i jako Polak nie mam żadnego zobowiązania moralnego, by pomagać Syrii rozumianej jako organizm państwowy, szczególnie ten związany z tyranem, który wielokrotnie określał Syryjczyków jako "terrorystów". Odtworzenie państwa na tych terenach jest jedynie środkiem - koniecznym, ale wciąż tylko środkiem - do zaprowadzenia pokoju i stworzenia możliwości życia w miarę normalnych warunkach.
W tej chwili nie ma szans na stworzenie takich warunków. Ksiądz Ibrahim Alsabagh, proboszcz jednej z rzymskokatolickich parafii w Aleppo, który pozostał w mieście w czasie oblężenia, relacjonował dla portalu asianews.it: "dziesiątki pocisków spadają na nas codziennie, rozejm był łamany tysiąckrotnie. […] W ciągu ostatnich dziesięciu dni, w zachodniej dzielnicy [znajdującej się pod kontrolą armii rządowej - KW] zniszczonych zostało ponad 600 domów".
"To, jak żyjemy, jest prawdziwą zbrodnią przeciw ludzkości. Cierpią dzieci, niemowlęta, kobiety, które rodzą, studenci…" - napisał ks. Ibrahim. Przekazał również świadectwo działania lokalnego Kościoła: "Jako Kościół jesteśmy nie tylko bliscy chrześcijanom, ale każdemu, kogo godność została naruszona w wyniku tej przemocy".
Więc jeśli możemy zakończyć wojnę chociaż dla tych, którzy dotarli do Europy - zróbmy to. Nie twórzmy fałszywej alternatywy między pomaganiem "na miejscu" i przyjmowaniem na miejscu.
* * *
Nie mam możliwości przerwania tej wojny, nie jestem w stanie spełnić prośby abpa Jeanbarta. Wielokrotnie zastanawiałem się, co mogę zrobić dla Syryjczyków i ich zdeptanej przez obcych ojczyzny.
Po pierwsze powtarzać i przekazywać apele papieża i innych przywódców nawołujących do zaprzestania wojny. Po drugie mogę próbować przekonywać, że uchodźcom i przybyszom trzeba pomóc. Nie wolno milczeć, słysząc ksenofobiczne wypowiedzi lub teksty typu "ciapatych nie przyjmujemy". Kształtowanie tej świadomości wśród Polaków jest w obecnej sytuacji trudne, ale tym bardziej potrzebne. Po trzecie ważna jest również modlitwa, bo jest okazaniem miłosierdzia, którego wszyscy potrzebujemy.
Karol Wilczyński - redaktor DEON.pl. Prowadzi projekt "Przyjąć przybysza".
Skomentuj artykuł