Ucieczka w nostalgię
Czy gdybyśmy mieli taką możliwość to - jako Kościół - przenieślibyśmy się w przeszłość? I jakie czasy byśmy wybrali? Takie pytania - w istocie religijne - postawiła przede mną lektura powieści bułgarskiego autora Georgi Gospodinowa.
„Schron przeciwczasowy” - bo o tej powieści mówię - to bynajmniej nie jest traktat teologiczny. To raczej świetnie napisana książka, która stawia pytania dotyczące przemijania (nieprzypadkowo jej autor przekroczył już smugę cienia), tęsknoty za tym, co było czy wreszcie niszczącego potencjału nostalgii. Tak właśnie, bo Gospodinow w zabawnej, momentami nawet bardzo, a czasem dogłębnie nostalgicznej książce pokazuje, że ucieczka w nostalgię za utraconą przeszłością jest jednym z niebezpieczeństw, jakie kryje się w życiu społecznym i religijnym.
Oto bowiem - na skutek odkryć pewnego psychiatry narody Europy decydują się na referenda w sprawie wybrania wspólnej (a może odrębnej) przeszłości. Jedni chcą żyć w szalonych latach 60., gdy wszystko zdawało się możliwe, następowała przyspieszona rewolucja seksualna, a państwa dobrobytu właśnie wchodziły w najlepszy okres swojego rozwoju. Inni - to zdecydowanie ci w Europie środkowej - wybierają lata 90., bo wtedy odzyskali wolność i mogli zacząć rozwijać się po swojemu, a jeszcze inni - to akurat Polska - wybiera lata 80., bo wtedy doświadczyła zrywu „Solidarności” i wyzwalającej mocy pontyfikatu Jana Pawła II. Nie będę zdradzał, jak to wszystko się skończyło, bo nie chciałbym psuć przyjemności potencjalnym czytelnikom, których zapewniam, że książka ta ma także niesamowite wątki egzystencjalne, piękne miejsca dotyczące traconej miłości czy przyjaźni, a także zawiera wiele humoru. Istotne dla mnie jest co innego, a mianowicie pytanie, czy w nas samych, w polskich (ale przecież nie tylko) katolikach, a może dokładniej w części polskiego Kościoła hierarchicznego i części najbardziej zaangażowanych katolików nie widać tego samego mechanizmu? Czy przypadkiem nie chcielibyśmy wrócić do przeszłości, rozgościć się w tym, co znane i nie zmagać się już z trudną teraźniejszością? Czy nie uwierzyliśmy w bajkę o tym, że kiedyś było lepiej, że ludzie byli bardziej pobożni, a świat zdecydowanie bardziej pobożny, a zatem najlepszym rozwiązaniem byłby powrót do tamtego świata? Jeśli mamy jakiś problem to, co najwyżej z wyborem czasów, w których byłoby realnie lepiej niż teraz. Dla jednych to będzie pontyfikat św. Jana Pawła II, dla innych Benedykta XVI, a jeszcze dla innych - tych najbardziej tradycyjnych - Piusa X czy w najlepszym wypadku Piusa XII. Niezależnie jednak od wskazanego wyboru każdą z tych postaw łączy przekonanie, że gdyby udało się wrócić do przeszłości, to byłoby zdecydowanie lepiej.
Powód jest także oczywisty. Tamten świat znamy (a niekiedy tylko go sobie wyobrażamy, bo doświadczenie Kościoła przedsoborowego jest jednak dane nielicznym), to, co w nim było zaskoczeniem, bólem, wyzwaniem stało się już historią, którą nie tylko możemy opisać, ale i w której to, co niespodziewane stało się analizowanym determinizmem dziejowym, a przynajmniej poznaną przeszłością. Historia pisana z perspektywy zwycięzców także pozwala zachować intelektualny spokój, a teologiczne zwroty akcji, wpisują się już w wygodny koncept systematycznego i harmonijnego rozwoju doktryny, albo jedynie słusznej interpretacji Soboru, której powinniśmy zostać wierni. To, że gdy wydarzenia się rozgrywały, to nasze ich postrzeganie (także odmienne, w zależności od tego, którą z przeszłości wybieramy) wcale nie było oczywiste, że za pewne decyzje odpowiadał przypadek, błąd, albo emocje - to już niechętnie jest przyjmowane do wiadomości. Historia jest ustalona, a my czerpiemy z niej lekcję dla teraźniejszości, nie dostrzegając czasem, że ani nic się nigdy nie powtarza, ani, że my wciąż mamy możliwość odpowiedzi, których w przeszłości nie dano. Historie alternatywne - niekiedy - pozwalają mierzyć się z pytaniami o przeszłość, ale i one zazwyczaj zakładają, że gdyby podjęto inne decyzje, to sytuacja potoczyłaby się lepiej, nieczęsto zaś zadajemy sobie pytanie, co by było, gdyby potoczyła się gorzej? I tak możemy sobie wyobrazić, że zamiast kard. Stefana Wyszyńskiego, z jego potężną wizją teologii narodu, na czele polskiego Kościoła stałby kto inny, i zadać sobie pytanie, czy gdyby nie Jasnogórskie Śluby Narodu z 1956 roku, gdyby nie obchody Millenium Chrztu Polski - to polski Kościół byłby tak silny, jak był w latach 80. i 90.? Czy gdyby nie odwaga Wyszyńskiego, gdyby nie jego determinacja i wreszcie gdyby nie jego wizja, to rzeczywiście mielibyśmy, co wspominać i do czego się odwoływać? Jak wyglądałby wówczas nasz Kościół, ale i sama Polska?
Identycznie to samo pytanie można zadać odnosząc je do Soboru Watykańskiego II. Większość tradycjonalistów (wiem, że nie wszyscy) zakłada, że gdyby nie decyzja Jana XXIII, to Kościół wyglądałby o wiele lepiej. Potęga z lat 50. byłaby utrzymana, powołania by kwitły, a skandali by nie było. I pomijając już fakt, że jeśli chodzi o skandale to one wtedy też były, tyle że ujawniono je często wiele lat później, to trzeba powiedzieć, że dowodów na takie myślenie nie ma żadnych. Z równym przekonaniem można powiedzieć, że gdyby nie Sobór to byłoby jeszcze gorzej, bo Kościół nie byłby intelektualnie, ale przede wszystkim mentalnie przygotowany na błyskawiczne zmiany społeczne i obyczajowe. Soborowe myślenie uczyniło go bardziej elastycznym i przez to stracił o wiele mniej, niż gdyby pozostał w formie jaką nadali mu wielcy papieże Pius X, Pius XI i Pius XII. Historia niebyła mogłaby być o wiele gorsza, niż ta, którą znamy. I z tym też warto się zmierzyć, co nie oznacza, że nie należy pomijać ewidentne błędy, które popełniono… Popełniono je, ale nawet gdyby ich nie było, to byłyby inne, i to one dzisiaj byłyby uznawane za główną przyczynę kryzysu.
Marzenia o eklezjalnym „schronie przeciwczasowym” są jednak niebezpieczne nie dlatego, że intelektualnie nieuczciwe, ale dlatego, że jest to postawa niechrześcijańska. Przeszłości już nie ma, możemy ją analizować, ale nie możemy w niej żyć. Jest tylko dzisiaj, które określa nasze jutro. Zmierzenie się z nim, odpowiedzenie na jego wyzwania dokonuje się nie w kontekście myślenia przeszłości (bo do niego nie mamy dostępu), ale w kontekście myślenia dzisiejszego. Dzisiaj w naszym życiu przychodzi Chrystus, lektura Słowa dokonuje się teraz, a na pytania jakie zadaje nam świat, też musimy odpowiadać dzisiejszym językiem i posługując się dzisiejszymi kategoriami. Przeszłość nie jest zbiorem odpowiedzi, które możemy zastosować, a co najwyżej przestrzenią, w której możemy szukać inspiracji, sugestii, fragmentów intelektualnego dziedzictwa, które może nam pomóc w odnalezieniu się w teraźniejszości.
Jeśli zaś historia jest nam realnie do czegoś potrzebna w naszych współczesnych debatach, to nie tyle do tego, byśmy szukali idealnej, wymarzonej przeszłości, do której możemy się spokojnie cofnąć, ale do tego, byśmy zrozumieli prawdziwość intuicji Dietricha Bonhoeffera, który u progu powstania III Rzeszy wskazywał, że niekiedy „musimy dokonywać wyboru nie między dobrem a złem, lecz między złem a złem”. W życiu społecznym jest to prawda niekiedy jeszcze bardziej wyrazista, niż w życiu indywidualnym. Wybory poprzedników, które stały się dla nas historią, nie mogą zastąpić naszych odpowiedzi. Czasem błędnych, czasem złych, oby podejmowanych w szczerej rozmowie z Panem i w próbie rozeznania (nie zawsze prostej i nie zawsze oczywistej) Jego woli.
Skomentuj artykuł