Wojny w Afryce dotykają nas wszystkich

(fot. shutterstock.com)

W Chartumie spotkałem Angelinę. Uciekła z własnego kraju pogrążonego w wojnie do miejsca, skąd pewnie także chciałaby uciec czując, że jego mieszkańcy patrzą na nią jak na czarną. I znikąd ratunku.

Wracaliśmy z Martą z jakiegoś spotkania w Chartumie, z którego w sumie nic nie wyniosłem, bo tłumacz nie radził sobie dobrze z angielskim. Mustafa, świeżo zaprzyjaźniony z nami Sudańczyk, dysponujący własnym samochodem miał nas odwieźć prosto do hotelu. Zdecydowaliśmy jednak zatrzymać się jeszcze po drodze, żeby wypić kawę. I wtedy, zupełnie się tego nie spodziewając, przeżyliśmy jedno z najmocniejszych spotkań podczas naszej podróży po Sudanie.

Sudan dobrze parzy kawę. Zadanie przygotowania czarnego trunku pozostaje całkowicie w gestii kobiet. Sudańskie kawiarki są wszędzie: przy ulicach, przed sklepami, nad brzegiem Nilu.

Od wczesnego ranka rozstawiają nieduży palnik, na którym grzeją wodę w aluminiowym czajniku. Obok stoi olbrzymia ilość większych i mniejszych pudełeczek z kawą, cukrem, imbirem, pieprzem i Bóg wie jakimi innymi cudeńkami dodawanymi do kawy.

Mają też oczywiście czarną herbatę, popularną w Egipcie i Sudanie karkade, czyli hibiskus, a także liście mięty. Rozstawiają plastikowe, mocno nadwyrężone czasem i ciężarem klientów krzesełka.

Odgradzają się od reszty świata niskim, drewnianym straganem, na którym mają metalowe tace, szklanki z grubego szkła i miskę wody, żeby przemyć co jakiś czas łyżeczki i szklanki. Same siadają na ziemi lub niziutkim krzesełku i czekają na amatorów gorących napojów.

Żeby napić się kawy zaparkowaliśmy niedaleko jakiegoś sklepu, przed którym rozciągał się spory plac. Było już po zachodzie słońca, teren nie był oświetlony. Mimo mroku łatwo dostrzegliśmy, że trzy lub cztery kobiety rozstawiły na pylistej ziemi swoje stragany z kawą w odległości jakichś dziesięciu metrów od siebie. Reszta placu usiana była plastikowymi krzesełkami. Klientów nie było dużo, co najwyżej cztery grupy zgarbionych nad tacą mężczyzn.

Jedna kawiarka od razu przykuła naszą uwagę. Była młoda i naprawdę piękna, ale nie tyle samym kobiecym wdziękiem, co dostojnością. Taką prawdziwą, wyrosłą z cierpienia, które jej nie złamało.

fot. M. Rybicka

Zrobiła nam kawę z imbirem. Zaczęliśmy z Martą komentować wrażenie, jakie na nas zrobiła Sudanka. Mustafa - jak zawsze rozmawialiśmy przy nim po angielsku - powiedział, że kobieta jest z Południowego Sudanu. Zaprosiliśmy ją, żeby z nami usiadła. Chyba nie bardzo miała ochotę, ale podeszła do nas.

Wtedy z bliska zobaczyłem jej twarz. Dominował smutek, ale pełen pewnej godności i mocy. Nie rodził poczucia żalu, nie gasił naszej radości, nie domagał się współczucia. Przede wszystkim dowodził chyba jej siły.

Przedstawiła się jako Angelina. Oczywiście mi i Marcie od razu skojarzyło się to ze znaną ze swej urody panią Jolie. Uśmiechnęliśmy się na myśl, że życie potrafi naprawdę być ironiczne. Dwie Angeliny, obie piękne, a jedna opływa w luksusy i mówi o niej cały świat, druga zaś parzy kawę Sudańczykom w Chartumie.

Przyjechała do stolicy, bo w Południowym Sudanie trwa wojna. Jej mąż walczy, więc nie mógł jechać, a ją wysłał samą z trójką dzieci. Żeby przeżyć parzy kawę. Nie pytaliśmy nawet, czy zarabia w ten sposób tyle, by utrzymać siebie i swoje dzieci. Nie była bardzo rozmowna, jakby zazdrośnie strzegąc tajemnicy swojego bólu.

Próbowaliśmy pytaniami zachęcić do zwierzeń, żeby dowiedzieć się więcej o jej sytuacji, o jej kraju. W pewnym momencie padło z mojej strony pytanie, które - jak zrozumiałem później - było naiwne i przez to okrutne. Zapytałem, czy ma jakieś wieści od swojego męża, jak często się kontaktują.

Naiwnie myślałem, że mam przed sobą tę drugą Angelinę, która w domu ma telefon, komputer ze Skypem. Która w każdej chwili może zadzwonić do przyjaciół lub znajomych, czy pomachać przez kamerę mężowi, który dłużej został w pracy. Ta Angelina od chwili wyjazdu nie dostała żadnych wieści od męża. Może nawet była już młodą wdową z trójką dzieci.

Po tym pytaniu rozmowa się skończyła. Angelina wstała ze łzami w oczach. Pożegnała się życzliwym spojrzeniem, na które odpowiedzieliśmy uśmiechem i wróciła na swoje krzesełko przy straganie.

Skończyliśmy kawę i wróciliśmy do samochodu. Trochę już ochłonęliśmy po tym spotkaniu i bardziej żywo komentowaliśmy sytuację. Mustafa, który również przy kawie angażował się życzliwie w rozmowę z Angeliną, powiedział, że starał się być dla niej bardzo miły.

- Czemu? - spytaliśmy
- Bo ci z Południa myślą, że my nimi gardzimy, że czujemy się lepsi, bo oni są bardziej czarni, biedni i nie znają islamu. Nie wiem, skąd im to przyszło do głowy…

Jak to powiedział, już nie mogłem powstrzymać łez, bo zrozumiałem, że "ci z Południa" mają rację. Najlepszym tego dowodem było właśnie jego staranie się, żeby tego nie odczuła.

Rozpłakałem się na moment. Mustafa nie widział, siedziałem z tyłu, a on skupiony był na drodze i dalej coś mówił. Spojrzałem ukradkiem na Martę. Jej oczy też się szkliły. Dotarło do nas, że patrząc na Angelinę i rozmawiając z nią, nie mieliśmy przed sobą całej jej historii i sytuacji.

Myślałem, że wojna i cierpienie są gdzieś za nią, na Południu, a smutek to tylko ślad po bolesnym życiu i skutek trudnej sytuacji ekonomicznej. Tymczasem zmagała się z dużo poważniejszym problemem. Uciekła z własnego kraju pogrążonego w wojnie do miejsca, skąd pewnie także chciałaby uciec czując, że jego czarni mieszkańcy patrzą na nią jak na czarną. I znikąd ratunku.

fot. M. Rybicka

Świadomość niezwykłego ciężaru życia Angeliny, godność i piękno z niej bijące zrobiły na mnie piorunujące wrażenie. Dlatego o niej tutaj piszę, żebyście wiedzieli, że jest taka Angelina w Chartumie, niezłomna, afrykańska kobieta, z dumą dźwigająca trudny los.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Wojny w Afryce dotykają nas wszystkich
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.