Żeby kochać Kościół, trzeba się nim rozczarować
Żeby kochać Kościół, trzeba się nim rozczarować. Dopiero wtedy wiadomo, że nie kochamy tylko swojego wyobrażenia. Ale taki Kościół jest najtrudniejszy: bo jak nie przestać mówić „bracie” do człowieka, który ciężko nas rozczarował, raniąc wspólnotę?
By ocenić Kościół, pomiar punktowy nie wystarcza. Można zanurzyć próbnik w szlamie, można tuż obok w krystalicznie czystej wodzie. Ludziom, którzy Kościół obserwują z oddali swojej religijności lub niereligijności, trudno jest przyjąć kluczową rzecz: że Kościół jest święty i grzeszny naraz. I że to „naraz” jest nieusuwalne.
Wiele razy rozczarowałam się Kościołem. Gdy miałam naście lat i za namową przyjaciółki zaczęłam należeć do parafialnej oazy, do rozpaczy doprowadzał mnie jeden z księży, który zachowywał się gorzej niż moi koledzy z podstawówki; był rozkapryszony, nieżyczliwy i nieprzewidywalny, a my, dwie nastolatki, radziłyśmy sobie z frustracją, po oazie kupując sobie ciepłe lody i okupując huśtawkę na placu zabaw.
Później spotkałam w Kościele bardzo wielu ludzi, którzy nie odpowiadali moim oczekiwaniom i ewangelicznym wyobrażeniom. Daleko im było do życia czystą Ewangelią. Nie ogarniali, grzeszyli, ranili – i w tym samym czasie robili dobro, spotykali się z Bogiem, po swojemu walczyli o świętość, czyli o bycie tak innym, by przekształcać świat. Wciąż tacy są. Brakuje im mądrości albo zaufania, wiary albo sprawiedliwości w biblijnym jej rozumieniu. Brakuje im miłości i miłosierdzia. A jednocześnie potrafią je w sobie znaleźć i podać innym jak najlepszy obiad.
Dlaczego ośmielam się ich oceniać? Bo jestem taka sama – nie dosłownie, ale w swoim własnym dążeniu do świętości. Jestem równie wystarczająca i równie niewystarczająca. Myślę, że Kościół wiele razy rozczarował się mną, od niektórych pracowników episkopatu począwszy, na mojej własnej wspólnocie skończywszy. Tak samo, jak ja rozczarowałam się Kościołem. I to dobrze. Żeby kochać Kościół, trzeba się nim rozczarować. Dopiero wtedy wiadomo, że nie kochamy tylko swojego wyobrażenia. Że nie szukamy cudownego ogrodu, ciepła i wygody, komfortu bycia z ludźmi, którzy pasują na sto procent. Przyjaciół idealnych.
Bo przyjaciół idealnych nie ma: a przyjaźnie bliskie ideałowi tworzy nasza wspólna umiejętność przebaczania i przyjmowania przebaczenia, troszczenia się i przyjmowania troski. Dostrzegania dobra w sobie nawzajem, choćby zło było widoczne bardziej. Akceptowania, że czasem możemy dać z siebie sto procent, a czasem dziesięć. I że to dziesięć też jest w porządku, jeśli jest prawdą, a nie oszustwem dyktowanym przez życiowe wygodnictwo.
Kościół nie jest rajem, jest robotą do zrobienia. Jest wyzwaniem i radością. Jest miejscem zranienia i pocieszenia. I jest tym wszystkim naraz. Gdy skupimy się tylko na jednym jego aspekcie, przegapimy inne i damy się dobić rozczarowaniu, wygnać rozpaczy, bezsilności albo ulegniemy złudnemu przekonaniu o jego nienagannej cudowności. Przegrywamy Kościół, gdy dajemy sobie zakładać okulary „świętej ostrości”, i z surowością i sprawiedliwością ciężką jak walec zaczynamy analizować grzechy i potknięcia jednych, jednocześnie wynosząc na ołtarze idealności innych, nie dostrzegając, jak bardzo w istocie rzeczy są do siebie podobni.
Rozczarowanie jest trudne i potrzebne, a więc dobre. Ale może też być mieczem obosiecznym, przed którym zapragniemy uciec w miejsce przyjazne i przytulne, prowadzone przez sympatycznych, umiarkowanych grzeszników, w którym nie trzeba się za wiele przejmować, można sobie po prostu żyć, czy to będzie inna denominacja, czy tylko inna parafia.
Mówię lekko, a przecież tyle jest w Kościele rzeczy ciężkich: przede wszystkim potężny ciężar wykorzystania seksualnego. I tyle jest ludzi, którzy chcieliby wypalić do zgliszczy wszystkie miejsca, w których wyrosły cierniowe krzaki grzechów raniących wszystko wokół. Te krzaki mają taką właściwość, że potrafią przesłonić świat. Są jak rak. Walka z nim jest konieczna, wydaje się, że nic poza nią nie jest ważne, że to nasze być albo nie być, nasza śmierć albo życie. Tyle, że lecząc raka, nie możemy z tego powodu nie leczyć zębów. I nie możemy mówić, że zęby nie są ważne, a ich ból i choroba są nieistotne, bo gdzieś coś boli bardziej. A właśnie takie głosy ostatnio słychać coraz mocniej. I od czasu, gdy zaczęła się w Polsce, zwłaszcza wśród katolickich publicystów, dyskusja wokół dramatu wykorzystania seksualnego, rośnie natężenie dwóch niepokojących tendencji.
Pierwsza każe ignorować wszystkie inne grzechy i zaniedbania - rak najpierw, może kiedyś zęby – umniejszać ich wagę, spychać na dalszy plan. A przecież szóste przykazanie jest jedno z dziesięciu, nie jedyne. Są inne rany i inne rozczarowania, którymi się w Kościele bardzo krzywdzimy, a które wcale nie są związane ze sferą seksualną – ale wzmaga się skłonność do licytowania się na rozmiar cierpienia i udowadniania, kogo boli mocniej i kto jest przez to ważniejszy.
Druga tendencja każe ciężkim walcem sprawiedliwości rozjeżdżać ciężkich grzeszników. Gdy tylko ktoś z ludzi Kościoła odważy się upomnieć o sprawców, o ich ratowanie, o zbieranie ich z dna, na którym się znaleźli - zostaje natychmiast zlinczowany. Sprawcy są niewygodni, muszą zniknąć po tym, jak już spotka ich coś najgorszego. Dla nich nie ma błogosławieństwa, jest tylko przekleństwo. Już nie są naszymi braćmi ani siostrami, odarci z prawa do nawrócenia.
I tutaj Kościół jest najtrudniejszy. Bo musi być Kościołem Ananiasza. Który na polecenie Pana i wbrew rozsądkowi mówi „Szawle, bracie” do człowieka, który wyrządził mnóstwo zła, i mówi to, zanim cokolwiek się w tym złoczyńcy widocznie zmieni. Jak nie przestać mówić „bracie” do człowieka, który ciężko nas rozczarował, raniąc wspólnotę, który wrzucił mnóstwo szlamu do naszego krystalicznego źródła? Jak nie odejść z powodu rozczarowania? Te odejścia czasem są głośne i z przytupem, jak to ostatnie w Wielką Sobotę, a czasem są ciche, w obrębie własnego życia i polegają na odsuwaniu się coraz bardziej od Kościoła, na staniu na dystans pod jego płotem, by identyfikować się tylko z tym, co jeszcze nie rozczarowało. I te drugie są chyba jeszcze trudniejsze.
Wiele razy rozczarowałam się katolikami różnych stanów. Ale nie wyobrażam sobie życia bez życiodajnego źródła, jakim Kościół cały czas jest. I gdy mam już całkiem dość, próbuję patrzeć na Kościół spojrzeniem Jezusa, które w punkt ujmuje wejściówkowy utwór z „The Chosen”: Oh, child, come on in (…) got no trouble with the mess you been. Och, dzieciaku, wskakuj w tajemnicę głębi Kościoła. W niczym Mi tu nie przeszkodzi ani twój bałagan, ani niczyj inny.
Skomentuj artykuł