Zgorszeni przez księży
Jak poradzić sobie z publicznym grzechem księży powszechnie przecież uznawanych za liderów w dziedzinie duchowości, a co za tym idzie - i świętości?
Najpierw sprawa ks. Krzysztofa Charamsy. Za chwilę medialne doniesienia o duchownym z diecezji kieleckiej, podejrzanym o molestowanie, zgwałcenie i więzienie nieletniej dziewczyny (brzmi to koszmarnie). Kilka dni później informacja o salezjaninie, który odszedł z kapłaństwa, ponieważ urodziła mu się córka. "Co się dzieje z tym bagnem?" - pyta ktoś na forum internetowym. "Pałętająca się hipokryzja" - podsumowuje inny użytkownik. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można założyć, że takie komentarze wychodzą spod klawiatur osób co najmniej zdystansowanych wobec Kościoła. Jednak wypunktowane wyżej historie rodzą wiele pytań i wątpliwości także w ludziach mocno wrośniętych w Kościół. Jak poradzić sobie z publicznym grzechem księży powszechnie przecież uznawanych za liderów w dziedzinie duchowości, a co za tym idzie - i świętości?
Najpierw uwaga na marginesie: Jeśli ewidentna niewierność duchownego nas rani, złości, sprawia przykrość, to w pewnym sensie jest to powód do radości. Dziwne? Niekoniecznie. Bo to oznacza, że czujemy się częścią Kościoła, że jego sprawy są także naszymi, że utożsamimy się z nim. Gdyby Kościół był nam obojętny, nie reagowalibyśmy w taki właśnie sposób. To zupełnie jak w rodzinie - jeśli brat zrobił coś niewłaściwego, głupiego czy podłego, trudno przejść obok tego do porządku dziennego.
Rodzinna analogia - do której niezliczoną ilość razy odwołuje się papież Franciszek, mówiąc o Kościele właśnie jako o domu, rodzinie i matce - przywodzi na myśl ważny dialog z Księgi Rodzaju: "Wtedy Bóg zapytał Kaina: "Gdzie jest brat twój, Abel?" On odpowiedział: "Nie wiem. Czyż jestem stróżem brata mego?" (Rdz 4,9). Brat, który mnie gorszy, nie przestaje być bratem (co w przypadku święceń kapłańskich nie dających się "wymazać" nabiera dodatkowego wymiaru). Dlatego choćby nie wiem jak mnie rozczarował czy wkurzył, robiąc rzeczy nie mieszczące się czasami w głowie, powinnam wykrzesać z siebie "Ojcze nasz" czy "Koronkę do miłosierdzia Bożego" w jego intencji albo szepnąć o nim Bogu - nawet przez zaciśnięte zęby - w czasie najbliższej mszy.
Gest takiej troski o brata, który się pogubił, jest jednocześnie gestem troski o siebie samego. Dlaczego? Dlatego, że w takich sytuacjach najczęściej uruchamia się następujący mechanizm: Ksiądz zrobi coś niewłaściwego czy strasznego, więc nie chcemy mieć z nim nic wspólnego, odcinamy się. Tworzy się pęknięcie numer jeden. Nie mieści nam się w głowie, że pomazaniec Boga, w którego wierzymy, dopuścił się czegoś takiego, więc obrażamy się także na Boga (co jest zupełnie nielogiczne, ale o tym za chwilę). I mamy pęknięcie numer dwa. A ile pęknięć pojawi się w nas samych, kiedy już zafundujemy sobie życie bez Boga..?
Jakiś czas temu robiłam wywiad z ks. Leszkiem Slipkiem - człowiekiem z ogromnym doświadczeniem kapłańskim (był ojcem duchownym w seminarium) i duszpasterskim. Chcę na koniec przytoczyć jego słowa: "Ludzie czasem mówią: Ponieważ ksiądz postępuje w taki sposób, to ja nie zamierzam chodzić do kościoła. Tylko co to znaczy? Że ja nie będę uczestniczył w Eucharystii, czyli nie będę przeżywał obecności Chrystusa w sakramencie, który On zostawił po to, by się ze mną spotykać. Co mi zrobił Chrystus, że Go odrzucam z powodu marnego sługi? Ja raczej powinienem Chrystusowi współczuć, jednoczyć się z Nim i modlić o to, żeby było więcej wiernych sług Pana" ("W drodze" 7/2015). Niby takie proste, a czasem takie trudne, prawda?
Anna Sosnowska - redaktor miesięcznika "W drodze", współautorka książki (razem z o. Wojciechem Ziółkiem SJ) "Zioło-lecznictwo, czyli wywary na przywary", współpracuje także z "Przewodnikiem Katolickim"; wcześniej związana z kanałem religia.tv.
Skomentuj artykuł