"Nie zostawię mojego miasta i Ojczyzny w godzinie największej próby"

Fot. Gisela Giraldo Fotografía / Cathopic / aj
Stanisław Zasada

Wiedział, co go czeka. Musiał słyszeć, co esesmani robili z cywilami i rannymi. Nie zdjął kapłańskiej sutanny – nie chciał udawać, że jest kimś innym.

Jestem za wysoki, nie zmieszczę się w kanałach – żartuje. Nie chce zostawić rannych powstańców.

Jest 11 sierpnia 1944 roku, kończy się obrona „Reduty Wawelskiej” – ostatniego punktu oporu na Ochocie. Powstańcy decydują się przejść kanałami do Śródmieścia. W powstańczym szpitaliku ranni namawiają swojego kapelana, żeby też uciekał.

– Mam kapłańskie obowiązki – kapłan wymawia się. Jeszcze tego samego wieczoru zabiją go pijani rosyjscy żołdacy, którzy kolaborują z Niemcami.

DEON.PL POLECA

Współczesny filozof napisze o nim: „Pozostawił nam do studiowania dwa ciężkie dowody na istnienie Boga: jeden ze słów, drugi z życia”. Ze słów, bo ksiądz Jan Salamucha był filozofem. Z życia – bo za wiarę w Boga poszedł dobrowolnie na śmierć.

Co znaczy miłować nieprzyjaciół?

W samym środku wojny nie daje mu spokoju nakaz Jezusa:

„Miłujcie waszych nieprzyjaciół”. Pisze w podziemnej prasie artykuł na ten temat. Wątpliwości ma dużo. Pyta więc:

„Czy to nie rozbrojenie wewnętrzne i zewnętrzne? Czy nie trzeba miłości utopić w odmętach nienawiści, żeby nie zatracić koniecznej siły bojowej? Zresztą czy w ogóle można zachować uczucie miłości, choćby za cenę ofiary z własnego cierpienia, w tych beznadziejnych odmętach nienawiści?”. I dalej: „Czy chrześcijaństwo nie musi choćby na pewien czas zamilknąć, żeby potem, kiedyś może, kiedy płomienie jednej nienawiści falą innej nienawiści doszczętnie stłumione zostaną na gruzach tak potwornego zniszczenia, z nową ożyć siłą? Ale cóż to za doktryna, która w ciężkich sytuacjach zawodzi i usuwana być musi? Czy mamy naprawdę poddać się uczuciom nienawiści, żeby gwałt gwałtem odeprzeć?”.

Ale od czego jest filozofem, żeby nie próbować znaleźć odpowiedzi. Znajduje taką:

„(…) miłość nas zmusza czasami (niech się jagnięco wzniośli pacyfiści nie gorszą) nawet do zabijania innych – i zawsze w imię jakiejś miłości, przy jednoczesnym świadomym uwalnianiu się od jakiejkolwiek nienawiści. Po prostu jeżeli ktoś, z kim wiążą mnie mocniejsze więzy miłości, zagrożony jest przez kogoś innego, względem którego mam daleko mniejsze obowiązki, to będę w pewnych warunkach nawet zabijał w obronie praw umiłowanych – właśnie w imię miłości”.

A dalej:

„Kochać powinienem wszystkich ludzi, ale mocniej kocham tych, z którymi ściślej jestem związany. Obca mi jest jakakolwiek nienawiść grupowa czy narodowa, ale nie jestem obojętnym na sprawy swojego narodu członkiem międzynarodówki”.

Artykuł ukazał się w Boże Narodzenie 1942 roku w podziemnym piśmie „Walka”. Nosił tytuł: Oblicze miłości.

Na święcenia za młody

Rzeczywiście był wysoki – blisko dwa metry. I prosty jak sosna. „Salamuszka” – tak na niego mówiono.

Urodził się 10 czerwca 1903 roku w Warszawie. Rodzina jest robotnicza – ojciec pracuje w odlewni. I religijna – jedyna siostra Jana pójdzie do zakonu. W nim rodzice też widzą od dziecka przyszłego księdza. Janek jest ministrantem w swojej parafii na Nowolipkach, chodzi do prywatnego gimnazjum, ale waha się, czy wybrać kapłaństwo. Podobno uległ dopiero prośbie umierającej matki.

Ma ledwo szesnaście lat, gdy wstępuje do warszawskiego seminarium duchownego. W sierpniu 1920 roku zgłasza się na ochotnika do polskiego wojska, które walczy z bolszewikami – przez trzy miesiące będzie sanitariuszem. Na front poszedł bez pytania o zgodę przełożonych, ale rektor seminarium nie wyciągnął konsekwencji.

Poza epizodem z wojskiem kleryk Jan gorliwie studiuje. W 1923 roku zapisuje się na Wydział Teologiczny Uniwersytetu Warszawskiego. Oprócz teologii i filozofii chrześcijańskiej chodzi na wykłady z logiki matematycznej. Działa w Kole Filozoficznym profesora Władysława Tatarkiewicza.

Święcenia kapłańskie przyjmuje w 1926 roku w lutym – nietypowo, w dodatku sam, w prywatnej kaplicy biskupa polowego Stanisława Galla. Cały rocznik wyświęcono rok wcześniej, ale Salamucha był wtedy za młody, żeby zostać księdzem.

Wciąż się kształci. Pół roku po święceniach zostaje magistrem, a niecały rok później broni doktorat. Nie zdąży nawet go odebrać, bo pędzi do Rzymu – na Uniwersytecie Gregoriańskim przez dwa lata pisze pracę o Arystotelesie i Tomaszu z Akwinu.

1 października 1929. Rozpoczyna się nowy rok akademicki, dla księdza doktora Jana Salamuchy wyjątkowy – prowadzi wykłady z filozofii w warszawskim seminarium, w którym kiedyś był klerykiem. Większość seminaryjnych profesorów wykłada po łacinie – on po polsku. Chce, żeby przyszli księża więcej rozumieli z filozofii. Krytykuje sztywną scholastykę. Jeszcze w jednym się wyłamuje: jeździ na świeckie sympozja, działa w sekcji filozofów.

Nie zapomina przy tym, że jest kapłanem. Nawraca jednego z krakowskich filozofów, który odszedł od wiary. Podobno do powrotu do Kościoła przekonała go głęboka pobożność uczonego księdza.

Pozwalam, nie błogosławię

– Niech ksiądz jedzie, pozwalam, ale nie błogosławię – słyszy na drogę od kardynała Aleksandra Kakowskiego. Warszawski metropolita długo nie chciał go puścić do Krakowa, żeby robił habilitację. Dopiero interwencja księdza Konstantego Michalskiego, jednego z największych polskich filozofów okresu międzywojennego, pomogła. To on wypatrzył zdolnego młodego naukowca i na początku lat trzydziestych ściągnął go na Uniwersytet Jagielloński.

Jednak kardynalska „klątwa” działa: Salamucha nie zrobi wtedy habilitacji. Jednym z powodów jest negatywna opinia ojca Józefa Marii Bocheńskiego – dominikanina, przyszłego rektora uniwersytetu we Fryburgu szwajcarskim.

– Wielki uczony z powrotem? – wita go z przekąsem kardynał Kakowski.

Miejsce wykładowcy filozofii w warszawskim seminarium jest już zajęte – Salamucha męczy się rok na parafii. Ale 1 grudnia 1934 roku wraca na Uniwersytet Jagielloński – znów pomógł mu ksiądz Michalski. Trzy lata później robi habilitację i obejmuje katedrę filozofii chrześcijańskiej na UJ. Razem z dominikaninem Józefem Marią Bocheńskim i Januszem Drewnowskim (to jemu pomógł w nawróceniu) tworzą Koło Krakowskie – za pomocą logiki matematycznej próbują uporządkować chrześcijańską filozofię i teologię.

Udziela się w polityce – przed wyborami do Rady Miasta Krakowa wstępuje do Polskiego Bloku Katolickiego. Lubią go studenci – imponuje im nie tylko w auli wykładowej, także tym, że pływa kajakiem i wspina się po górach.

W pierwszy dzień 1939 roku prezydent Ignacy Mościcki mianuje go profesorem. Dziewięć miesięcy później ksiądz profesor Jan Salamucha idzie na front – jest kapelanem 360. Pułku Piechoty, który walczy w obronie stolicy. Zostaje ranny, za udział w kampanii wrześniowej dostanie Krzyż Walecznych.

Po upadku Warszawy wraca do Krakowa – zdążył na inaugurację roku akademickiego.

Chce się zabić

Gdyby go nie odratowali, mogło go już nie być od kilku lat.

– Księże kardynale, ja mam tylko jedną prośbę, żeby ksiądz kardynał był łaskaw nie dawać mi takiej parafii, gdzie osobisty mój wróg jest proboszczem – prosi arcybiskupa Kakowskiego, gdy w 1933 roku niespodziewanie musiał wrócić z Krakowa do Warszawy.

Ksiądz Salamucha wrogów ma wtedy wielu: nie mogą mu wybaczyć, że krytykuje to, czego Kościół nauczał od wieków. Jego metodę uprawiana filozofii niektórzy księża obśmiewają w katolickiej prasie.

Kardynał Kakowski posyła go do parafii Najświętszej Maryi Panny na Ochocie. Salamucha słusznie miał obawy – proboszcz istotnie go nie lubi. Po roku pracy przechodzi załamanie nerwowe – chce się zabić.

W 1934 roku wraca na Uniwersytet Jagielloński. We wrześniu 1939 znów jest w Warszawie – chce bronić swojego rodzinnego miasta. Pierwsze, co robi po przybyciu: idzie do biura werbunkowego. Zostaje kapelanem załogi, która broni Fortu Bema. Po kapitulacji wraca do Krakowa.

Z uniwersytetu do obozu

Nauczyciele zawsze byli wrogo nastawieni do niemieckiej nauki – SS-Sturmbannführer Brunnon Müller przemawia do profesorów i wykładowców Uniwersytetu Jagiellońskiego. Jest wśród nich profesor Jan Wkrótce wszyscy zostaną aresztowani. Trzy tygodnie później Niemcy wywiozą ich do Sachsenhausen.

Tak 6 listopada 1939 roku wyglądała sławetna Sonderaktion Krakau. Jednego dnia okupant spacyfikował środowisko naukowe Krakowa. Do obozu koncentracyjnego wywieziono prawie 150 uczonych z najstarszego polskiego uniwersytetu.

W Sachsenhausen ksiądz Salamucha idzie do komunii z ewangelickimi pastorami. Ślubuje, że jeśli wyjdzie z niewoli, będzie działał na rzecz jedności chrześcijan. Po roku uwięzienia trafia do Dachau.

W sprawie jego uwolnienia interweniują kardynał Adam Stefan Sapieha i Watykan. Z obozu wyjdzie po dwóch latach – w styczniu 1941 roku, jako jedna z ostatnich ofiar Sonderaktion Krakau. Wycieńczony, z opuchlizną głodową. Leczy się w Krakowie, potem jedzie do Warszawy.

W stolicy przyjmują go chłodno: zbyt dobrze pamiętają jego poglądy. Zostaje wikariuszem u Świętego Jakuba na Ochocie, wyżywa się w działalności duszpasterskiej. „Cała Ochota chodziła na jego niedzielne kazania” – napisze zaprzyjaźniony z nim katolicki pisarz Jan Dobraczyński.

Ksiądz Salamucha nie wie jeszcze, że będzie to jego ostatnia parafia.

Patriota narodowy

„Łożysko katolickie jest na tyle szerokie, że zmieszczą się w nim (…) i narodowe rzeki (…). Patriotyzm narodowy nie jest tylko dozwolonym odstępstwem czy kompromisem wobec rzekomego «internacjonalnego» ideału katolickiego: dyrektywy narodowe, jako uzupełnienie niezupełnej aksjomatyki katolickiej, wzbogacają życie danej grupy” – pisze w podziemnej „Walce”.

Napisał też słowa, które muszą zastanawiać. Na przykład o usuwaniu z terytorium narodowego „grup obcych”, które są szkodliwe dla „autochtonów”. Nie wymienia z nazwy żadnej nacji. Ale w czasie Zagłady jego wywód brzmi złowieszczo.

Jeszcze przed wojną działał w Obozie Narodowo-Radykalnym. To skrajnie prawicowe ugrupowanie, władze sanacyjne rozwiązują je za propagowanie faszyzmu.

Teraz jest kapelanem Narodowych Sił Zbrojnych. Chyba nie jest jednak ciasnym nacjonalistą – próbuje doprowadzić do porozumienia między NSZ a Armią Krajową. Nie udaje mu się.

Konspiruje też jako naukowiec: wykłada w tajnym seminarium duchownym, Uniwersytecie Ziem Zachodnich i na seminarium filozoficznym profesora Tatarkiewicza.

Nie idź do Powstania!

Lato 1944. Warszawa szykuje się do Powstania. Jego przyjaciel z dzieciństwa ksiądz Stanisław Mystkowski błaga:

„Nie idź!”.

Mystkowski uważa Salamuchę za jednego z największych polskich uczonych. Uważa, że bardziej jest potrzebny w salach wykładowych niż na barykadach. Perswaduje przyjacielowi, że jego znaczenie wojskowe i tak jest niewielkie. Że powstańcy dadzą sobie radę bez niego.

Ksiądz Salamucha decyzji nie zmieni. Przyjacielowi miał odpowiedzieć: – Nie zostawię mojego miasta i Ojczyzny w godzinie największej próby.

Hasło i odzew

1 sierpnia o trzeciej po południu zaprasza do siebie na „kawę” – tak nazywają odprawę – księży kapelanów z całej dzielnicy.

Ledwo zaczęli, do drzwi dzwoni mały chłopiec, podaje księdzu Salamusze karteczkę i ucieka. Gospodarz czyta, a do zebranych mówi, że Powstanie rozpocznie się o siedemnastej.

Cichym, spokojnym głosem przekazuje im instrukcje: mają zabrać z kościołów polowe stuły, oleje święte i udać się do wyznaczonych punktów sanitarnych. Uprzedza, że na miejscu zbiórek mogą spotkać nieznanych ludzi. Podaje im hasło: „Wolność”. I odzew: „Warszawa”.

– Do zobaczenia w wolnej Ojczyźnie – żegna ich. Więcej się nie zobaczą.

Reduta Wawelska

Tłumienie powstania Niemcy zaczynają od zachodnich dzielnic: Woli i Ochoty. Przeciwko powstańcom walczą oddziały Heinza Reinefartha i Oskara Dirlewangera, który dowodzi zwyrodniałymi kryminalistami. Wspomaga ich brygada Szturmowa SS RONA – walczą w niej Rosjanie kolaborujący z Hitlerem.

To jednak za kilka dni. Na razie mamy 2 sierpnia: na Ochocie pomiędzy Wawelską, Uniwersytecką, Pługa i Mianowskiego tworzy się powstańcza twierdza. Obszar otoczony jest zwartą zabudową, co ułatwia obronę – z czasem przylgnie do niego nazwa Reduta Wawelska. Walczy tam ponad 150-osobowy oddział podporucznika Jerzego Gołembiewskiego „Stacha”. Mieszka tam około pół tysiąca cywilów – głównie inteligencji.

Od 4 sierpnia Niemcy przypuszczają ataki na Redutę Wawelską. Zbliżają się też oddziały Rosyjskiej Wyzwoleńczej Armii Ludowej (RONA) pod dowództwem generała Bronisława Kamińskiego. Podobnie jak Dirlewanger to też sadysta – wkrótce przylgnie do niego przydomek „kat Ochoty”. Trzy dni później. To już całodniowy ostrzał. Ale powstańcy się bronią. To ważne, bo udaremniają wrogowi dostęp do Śródmieścia. Tymczasem oprawcy Kamińskiego posuwają się na wschód. Pod drodze mordują cywilów. W ostrzeliwanym kwartale ksiądz Salamucha spełnia swoją kapelańską posługę. Odprawia msze, spowiada, pomaga rannym. Powstańcy są odcięci od reszty Warszawy, skończyły się komunikanty, więc komunii udziela z chleba. Bierze też udział w spotkaniach nieformalnej rady obrony reduty. Jest za walką do samego końca. Uważa, że powstańcy nie mają nic do stracenia. Jest przekonany, że po upadku placówki jej obrońcy i tak zostaną wymordowani. Więc lepiej zginąć z bronią w ręku.

Ewakuacja

11 sierpnia. Powstańcy na Ochocie wiedzą już, że reduty nie utrzymają: brakuje im amunicji, ataki nieprzyjaciela są coraz silniejsze. Tak pada ostatni punkt oporu na Ochocie. Żeby ratować oddział, zapada decyzja o przejściu kanałami do Śródmieścia i na Mokotów. Ewakuacja ma rozpocząć się o siedemnastej.

Grupie około 80 żołnierzy uda się wydostać z Ochoty.

Porucznik „Stach” zginie w kanałach.

Rannych nie zostawię

Właz do kanałów przy Prokuratorskiej. Powstańcy schodzą pojedynczo w dół. Ksiądz Salamucha żegna ich. Na próżno namawiają go, żeby szedł z nimi. Tłumaczy, że ma obowiązki. Właz zamknięto. W dawnej Reducie Wawelskiej zostają tylko ranni (przebrali się już w cywilne ubrania) i mieszkańcy okolicznych kamienic.

Ranni też namawiali Salamuchę, żeby ratował siebie i poszedł z oddziałem do Śródmieścia. Próbował żartować, że jest za wysoki i do kanału się nie zmieści. A już na poważnie: że nie potrafiłby być kapłanem, gdyby ich zostawił.

Zapewne wie, co go czeka. Musiał słyszeć, co esesmani robią z cywilami i rannymi. Nie zdejmuje kapłańskiej sutanny – nie chce udawać, że jest kimś innym.

Od kuli czy bagnetu?

W oknie kamienicy pod piętnastką na Mianowskiego wisi białe prześcieradło.

Na opuszczoną przez powstańców placówkę wkraczają oddziały Rosyjskiej Wyzwoleńczej Armii Ludowej. Rozpoczyna się mordowanie rannych akowców i cywilów. Ksiądz Salamucha zginął podobno pierwszy.

Wersji jego śmierci jest kilka. Że został rozstrzelany. Że go ukamienowali. Że zatłukli kolbami albo zakłuli bagnetami. Że zginął, gdy własnym ciałem zasłaniał rannych. Albo że wtedy, gdy próbował pertraktować z esesmanami.

Pewnie się już nie dowiemy, która jest prawdziwa.

Grób i tablica

Nie ma swojego indywidualnego grobu. Leży w zbiorowej mogile księży emerytów Warszawskiej Kapituły Metropolitalnej na Powązkach.

Na ścianie kamienicy pod numerem piętnastym przy ulicy Mianowskiego na Ochocie jest pamiątkowa tablica. Na niej informacja, że 11 sierpnia 1944 roku żołnierze brygady RONA rozstrzelali w masowej egzekucji ponad 80 osób – rannych powstańców i cywilów. I że jedną z ofiar był ks. Jana Salamucha – kapelan Obwodu AK „Ochota”.

Pod tablicą są zawsze świeże kwiaty.

Tekst pochodzi z książki "Duch '44"

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

"Nie zostawię mojego miasta i Ojczyzny w godzinie największej próby"
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.