Głód komunii w Christuskirche
Papież w zborze protestanckim to już nic nowego. Poprzednicy też tam chadzali i to bez takiej okazji jak 500-lecie reformacji. Franciszek też nie ogłosił jakichś nowych uzgodnień doktrynalnych, choć wezwał do jedności różnorodności. A jednak ta wizyta dała do myślenia i warto pokusić się o kilka spostrzeżeń.
Padło pytanie o komunię świętą. Podobnie jak na synodzie o rodzinie. Czy małżeńskie pary mieszane (katolicko-protestanckie) mogłyby razem przystępować do Stołu Pańskiego?
Jaka jest dotychczasowa praktyka duszpasterska Kościoła? Święty Jan Paweł II prosił Brata Rogera z Taizé (protestanta), by nie przechodził na katolicyzm, bo chciał, aby wspólnota braci z Taizé zachowała swój ekumeniczny charakter. Odczytał jego powołanie jako powołanie protestanta modlącego się razem z katolikami i prawosławnymi i w ten sposób przybliżającego pokój oraz pojednanie. Jednocześnie dostrzegał, że wiara w Eucharystię, jaką ma Brat Roger, jest tak naprawdę wiarą niesprzeczną z katolickim spojrzeniem na Najświętszy Sakrament. Dlatego zaprosił przeora z Taizé do przystępowania do komunii św. To zaproszenie podtrzymał kard. Ratzinger, gdy udzielił mu komunii podczas pogrzebu Jana Pawła II.
Jeśli protestant wierzy w Eucharystię tak jak my, to czemu nie miałby jako ochrzczony w niej nie uczestniczyć? Trzeba tu pamiętać, że wybór wyznania, np. luterańskiego, to najczęściej nie była dla takiego protestanta decyzja osobista o odejściu z Kościoła katolickiego, ale po prostu urodził się i wychował w takim środowisku. Jeżeli szuka jedności i wierzy w Eucharystię tak jak katolicy, to czemu nie...? Przykładem jest Brat Roger z Taizé.
Ktoś może jednak twierdzić, że dopiero po konwersji będzie miał prawo do komunii. Chyba dlatego papież zastanawiał się w zborze luterańskim, czy komunia św. to efekt finalny (w niebieskim Jeruzalem) czy też wiatyk na drogę. To chyba czytelna zachęta, by nie odmawiać tej niesamowitej pomocy tym, którzy są na drodze, którzy szukają, starają się przezwyciężyć przeszkody narosłe przez wieki sporów i prześladowań.
Właśnie: prześladowań. To jest prawdziwa przeszkoda: wieki prześladowań. Nawet wzajemne palenie się żywcem, jak wspomniał Franciszek. Za to trzeba przepraszać, bić się w piersi i szukać pojednania. Bez tego nie ma mowy o szukaniu jedności, o zasiadaniu do jednego stołu eucharystycznego.
Ale to chyba nie wystarczy. Musimy też zrewidować nasze patrzenie na męczenników. Męczennicy byli po obu stronach. Umierali za prawdę. Jakże mielibyśmy teraz przyznać, że nie mieli racji? Że oddali życie za fałsz?
Męczennicy z natury rzeczy byli po stronie prześladowanych. To oni ginęli. Prędzej czy później narasta takie poczucie, że to bici mają rację, a nie bijący. Było to męczeństwo w imię prawa do kroczenia za swoim sumieniem, choć racja dogmatyczna mogła być gdzie indziej.
Czy zatem pamięć o męczennikach musi nas dzielić, czy też może łączyć? Pewnie znowu trzeba się odwołać do odróżnienia treści dogmatu od jego języka, od formy, w jakiej został wyrażony. Ona zależy od kultury, od momentu historycznego, stąd podlega przemianom, stąd jest przedmiotem dialogu ekumenicznego.
Męczennicy oddali życie za prawdę czy za jej język? Odpowiedź wcale nie jest taka jednoznaczna. Przypomina mi się strajk szkolny we Wrześni. Tam chodziło o język. Chciano Polaków uczyć religii po niemiecku. W tym celu wprowadzono do szkoły katechizm po niemiecku, zatwierdzony przez biskupa. Treść owego katechizmu w niczym nie odbiegała od wersji w języku polskim. A jednak doszło do oporu, do przyjęcia prześladowań (włącznie z przemocą fizyczną). Chodziło o język, o kulturę, o formę, w jakiej ma się wyrażać dusza.
Formy nie należy lekceważyć. Ale ona nie jest teoretyczna. Ona wypływa z praktyki, z modlitwy. Nie na darmo mówi się, że wierzymy tak, jak się modlimy. Dlatego papież zachęcał do wspólnej modlitwy, do wzajemnego uczęszczania na nabożeństwa. Wspólny język, wspólna forma to owoc wspólnej praktyki. Doskonałym przykładem są kanony z Taizé. Modlą się nimi ludzie różnych wyznań na całym świecie i uważają je za wspaniałą formę swojej własnej modlitwy.
Pozostaje jednak ciągle problem ustaleń teologicznych. I Franciszek zaznaczył podczas wspomnianej wizyty różnice w "księgach". W tym miejscu pojawił się, o dziwo, motyw proboszcza. Papież odpowiadając małemu dziecku, przyznał, że najbardziej lubi (ze wszystkich dań, jakie mu serwują) bycie proboszczem. Wspomniał, że gdy pracował na fakultecie teologicznym też bardzo mu się podobało, gdy mógł odprawiać Msze św. dla dzieci, bo one są bardzo konkretne, a nie teoretyczne.
Gdy Jana Pawła II określano mianem proboszcza, wielu się oburzało. Franciszek się tego nie wstydzi. Stoi za tym głęboka myśl ignacjańska.
Jest taka stara zasada jezuicka: uczyć dzieci. Nawet najwięksi teologowie jezuiccy, eksperci soborowi musieli uczyć dzieci (i to ślubowali). Dlaczego? Pierwszy powód: bo nauczanie dzieci było zaniedbane. Ale drugi to taki: skoro potrafisz jakąś prawdę wiary wytłumaczyć dziecku, to wiesz, o co w niej chodzi (choć może pozostawać tajemnicą wiary). Ucząc dzieci, musisz też poszukać nowego zrozumiałego, prostego języka, a nie pozostawać w hermetycznym języku akademickim. To przytyk do tych, którzy zarzucają papieżowi brak wykształcenia teologicznego. On ma wspaniałą wiedzę teologiczną, ponieważ potrafi ją przekazać w języku zrozumiałym dla wszystkich, a nie "bujać w obłokach" tak jak różni teologowie, co to swój autorytet budują na niezrozumiałości ich wykładu.
Ekumenia to wspólna modlitwa i dialog. Niby wszyscy to wiedzą. Ale ci, co to praktykują, zgłodniali są komunii.
Jacek Siepsiak SJ - redaktor naczelny kwartalnika "Życie Duchowe".
Skomentuj artykuł