Putin na wojnie został sam. Nie ma z nim żadnych najemników. Nikt dla niego nie walczy
- Putin pragnie umiędzynarodowić konflikt na Ukrainie, wciągnąć w to Białoruś, Syrię, RŚA, sojuszników z Libii. Ale to mu się nie udaje. Nikt nie chce walczyć za 300 dolarów miesięcznie w kraju, którego nie zna, nie kojarzy i o sprawę, która go mierzi – mówi Zbigniew Parafianowicz, dziennikarz, ekspert w dziedzinie Europy Wschodniej, autor książki „Prywatne armie świata. Czyli jak wyglądają współczesne konflikty”.
Tomasz Kopański: Ile prawdy jest w przekazach, że prywatna armia Putina, tzw. grupa Wagnera, działa na Ukrainie i miała mieć za zadanie zabójstwo prezydenta Zełenskiego?
Zbigniew Parafianowicz: Grupa Wagnera służy Rosjanom jako niewidoczna siła, która ma wygrać wszystkie wojny i wszystkich pokonać. Prawda jest jednak taka, że to nie są profesjonaliści. Profesjonalny to jest oddział Alfa, który broni Zełenskiego i z grupą Wagnera poradziłby sobie w trzy minuty.
Mówienie o grupie Wagnera, która ma zabić Zełenskiego, to jest jakieś nieporozumienie. Jak oni by mieli dotrzeć do Kijowa? To miasto jest twierdzą opartą o trzy kręgi obrony.
Nawet jeżeli pojedynczym dywersantom z grupy Wagnera udałoby się sformować oddział do próby zabicia Zełenskiego, to co mogliby zrobić? Dotarcie na ul. Bankową [gdzie urzęduje głowa państwa – przyp. red.] to próba przedarcia się przez kilka punktów kontrolnych. To jest lepiej strzeżone miejsce niż "zielona strefa" w Bagdadzie.
Grupa Wagnera na Ukrainie to mit. To jest rosyjski projekt PR-owski, który ma służyć podbijaniu narracji Kremla, a nie czemuś realnemu. Tak samo jak kadyrowcy, których tutaj nie ma. To jest fikcja.
Czyli doniesienia o grupie Wagnera na Ukrainie są nieprawdziwe?
- Ostatnio pojawiła się informacja, że grupa wagnerowców do zabicia Zełenskiego została pojmana na granicy słowacko-węgierskiej. Jakim cudem mieliby dotrzeć do Kijowa? Oni doskonale sobie radzą w Syrii, w Republice Środkowoafrykańskiej. Tam, gdzie napotykają opór niezorganizowanej siły zbrojnej. Ale tam, gdzie spotykają się z odpowiedzią zorganizowanego oporu, przegrywają.
Nieliczne grupy wagnerowców są na Ukrainie, jednak nie stanowią żadnej realnej siły. Mieli brać udział w mordowaniu cywili w Buczy, co tylko pokazuje ich słabość i nieudolność.
Jeżeli chodzi o jakość ukraińskiej armii, ona jest jak zwielokrotniona armia NATO, zaprawiona w boju i ostrzale. Nie potrzebuje żadnej pieczęci NATO, żeby mieć świadomość tego, że jest przyzwoitą armią.
Czy Putin w ogóle ściągnął jakichkolwiek najemników np. z Syrii do walki z Ukrainą?
- Najemnicy syryjscy nie chcieli się bić nawet w Syrii, więc dlaczego mieliby to robić na Ukrainie? To jest kompletna bzdura. Nawet jeżeli Putinowi udałoby się zwerbować 300 rebeliantów z Republiki Środkowoafrykańskiej, to ich znajomość dużego miasta ogranicza się do znajomości ich stolicy Bangi, która w niczym nie przypomina Kijowa. Oni by na Ukrainie zginęli.
Wychodzi na to, że Putin został na tej wojnie sam.
- Putin pragnie umiędzynarodowić ten konflikt, wciągnąć w to Białoruś, Syrię, RŚA, sojuszników z Libii. Ale to się mu nie udaje. Nikt nie chce walczyć za 300 dolarów miesięcznie w kraju, którego nie zna, nie kojarzy i o sprawę, która go mierzi.
Ukraińców ich sprawa nie mierzi, oni walczą o swoją ojczyznę, o wolność, o niepodległość i o przyszłość. Człowiek z Syrii czy RŚA walczy jedynie o pieniądze.
Legion zagraniczny walczący po stronie Ukrainy ma jakieś znaczenie militarne czy jest jedynie zagrywką psychologiczną SBU?
- Rozmawiałem z Rosjaninem, który werbuje ludzi do takiego ochotniczego batalionu. Powiedział, że pojawia się bardzo wielu ludzi z Zachodu, ale 90 proc. z nich nie potrafi obsługiwać broni. Z czego 80 proc. z nich jest przestraszona tym, co dzieje się w Kijowie i wraca na Zachód. W praktyce z 10 ochotników przyjeżdżających do Kijowa armia ukraińska pozyskuje jednego.
Ukraińcy potrafią weryfikować czy ochotnicy faktycznie brali udział w operacjach wojskowych czy jedynie przesiedzieli kilka miesięcy w bazie wojskowej.
Czy ukraińska armia jest dobrze zorganizowana?
- Oczywiście, że tak. Metoda zarządzania i dowodzenia tą armią, to metoda NATO. To nie jest armia byłego ZSRR. Na Ukrainie dowódcami grup batalionowych są 40-letni pułkownicy, którzy nie pamiętają „sowiecji”. To są ludzie, którzy myślą innymi kategoriami.
Mam przyjaciela, zastępcę policji kijowskiej. To jest czterdziestoparoletni mężczyzna, który mówi biegle po angielsku, pół życia przepracował w Stanach Zjednoczonych, rozumie logikę Zachodu i z „sowiecją” nie ma nic wspólnego. W tym obszarze Rosjanie przegrywają. Nie rozumieją, że mają do czynienia z ludźmi, którzy żyją według innej logiki.
Czy tak dobrze funkcjonująca armia Ukrainy to pokłosie konfliktu z 2014 roku?
- To jest paradoks krymski. Po oddaniu Krymu bez jednego wystrzału, Ukraińcy zaczęli zadawać sobie pytanie: „jak to się mogło stać, że oddaliśmy cały półwysep nie broniąc go?”. Cała para poszła wtedy w zbudowanie siły zbrojnej, która już nigdy tego nie powtórzy.
Będąc w Kijowie spotkałem Tatara krymskiego, który wprost powiedział, że nie pozwoli drugi raz na zajęcie czegokolwiek przez Rosjan. Woli zginąć. To wie każdy na Ukrainie, że musi bronić swojego kraju. Z tego wynikają problemy Rosjan. Z determinacji Ukraińców i świadomości tego, że nie można doprowadzić do powtórki z Krymu z 2014 roku.
Skomentuj artykuł