Archiwalna rozmowa z o. Antonim Mrukiem SJ

Życie Duchowe nr 49/2007

Z Antonim Mrukiem SJ, papieskim spowiednikiem, rozmawia Józef Augustyn SJ

 

Przed wstąpieniem do zakonu byłem ministrantem w kościele św. Barbary w Krakowie. Służyłem często do Mszy świętej o. Józefowi Pachuckiemu. Był on dla mnie jak anioł stróż, opiekował się mną i moim powołaniem. W młodości spotkałem wielu jezuitów, ale o. Pachuckiego wspominam, ponieważ był pierwszym, z którym się zetknąłem. On też towarzyszył mi w przygotowaniu do kapłaństwa: w nowicjacie, w czasie humaniorów [studia humanistyczne z zakresu szkoły średniej] w Pińsku, w okresie obozu koncentracyjnego. A potem pamiętał o mnie, kiedy w Rzymie studiowałem i pracowałem na Papieskim Uniwersytecie Gregoriańskim. Byłem z nim w braterskiej przyjaźni. Kiedy na stare lata został przeniesiony do Starej Wsi, żegnając się z moją matką, powiedział: „Idę tam, gdzie był początek [nowicjat zakonny], tam będzie i koniec”.


Kiedy w czasie drugiej wojny światowej Niemcy aresztowali Ojca, był już Ojciec klerykiem.

Byłem wówczas na półmetku mojego przygotowania do święceń. Z polecenia o. Władysława Lohna, prowincjała, w 1938 roku rozpocząłem studia matematyczne i fizyczne na Uniwersytecie Jagiellońskim. Po roku studiów zostałem aresztowany wraz z innymi jezuitami i całą wojnę spędziłem w obozach koncentracyjnych.

 

Jak Ojciec wspomina ten czas?

Jako dobrą szkołę, nie tylko ludzką, ale duchową, jezuicką. Był to okres bolesnego doświadczenia, które mimo wszystko kształtowało i hartowało człowieka. śmialiśmy się między nami, jezuitami, że zamiast nowicjatu, można by robić dwa lata obozu. Razem ze mną byli aresztowani między innymi: późniejszy kard. Adam Kozłowiecki, ojcowie Marian J. Morawski, Józef Cyrek, Stanisław Podoleński, Józef Krzyszkowski, Piotr Turbak, klerycy Franciszek Cięciwa, Stanisław Sewiłło, Franciszek Kowalczuk, mój rodzony brat Edward, który był ze mną w zakonie. Spośród obozowych współbraci żyje jeszcze kard. Kozłowiecki. Inni już poumierali.

Po wyzwoleniu mogliśmy decydować, gdzie chcemy jechać na dalsze studia. Wielu wybrało Belgię, między innymi Antoni Bachowski. Ja chciałem pojechać do Rzymu. Udał się tam ze mną także Franciszek Cięciwa.


W Rzymie, w Collegio del Gesù, zacząłem studia teologiczne, przygotowujące mnie do kapłaństwa. Był to spokojny czas, a ja bardzo się cieszyłem, że niedługo zostanę kapłanem. To było moje wielkie pragnienie. Nosiłem je w sobie od zawsze.

Ci, którzy przeszli przez obóz koncentracyjny, otrzymali przywilej wcześniejszego przyjmowania święceń, już po drugim roku teologii. Zaliczono nam w ten sposób „formację” z Oświęcimia i Dachau. Po święceniach nosiłem się z zamiarem wyjazdu na misje, ale ojciec prowincjał Wojciech Krupa posłał mnie na teologię moralną. Studiowałem więc teologię moralną na Uniwersytecie Gregoriańskim w Rzymie.

 

Ojciec mówi o obozie – „dobra szkoła”. Wielu jednak jej nie przeżyło.

Mówię tak z dzisiejszej perspektywy, po sześćdziesięciu latach. Trudne chwile człowieka zawsze kształtują. Czas obozu był jednak straszny. Tęskniłem bardzo za wolnością, za Krakowem, za normalnym życiem. Tam nie mieliśmy nic. Nie było nawet możliwości spokojnej modlitwy.

Na czym więc polegała ta „dobra szkoła” w Oświęcimiu i Dachau?

Na przyjmowaniu tej sytuacji taką, jaka była. W tamtych warunkach staraliśmy się – na ile to było możliwe – zachować rytm jezuickiego życia z codzienną medytacją i dorocznymi rekolekcjami. W pierwszych latach
w Dachau nie mogliśmy uczestniczyć we Mszy świętej, później zdarzały się już takie okazje.

Przez esesmanów byliśmy traktowani bardzo źle. Co było robić? Trzeba było patrzeć na życie takie, jakie jest, i godzić się na nie. Najtrudniejszą sprawą była owa codzienna niepewność: wyjdę z obozu – przeżyję czy nie wyjdę z niego – nie przeżyję. Nadzieję dawała myśl, że wyjdę i przeżyję. Wiara w to podtrzymywała mnie. Na duchu podtrzymywał mnie też bardzo o. Pachucki. Przesyłał nam paczki żywnościowe. Podczas drugiej wojny światowej pracował w klasztorze Paulinów w Częstochowie. Ostatnią paczkę przekazał pocztą polową. Miał jakieś kontakty i znajomości.

Co w obozie było najtrudniejsze?

Najtrudniejsze? Czas się wlókł niesamowicie: pierwszy rok, drugi, trzeci, czwarty, piąty... i ciągle te same pytania: Czy wyjdziemy z tego koszmaru żywi? Czy nie stracimy zupełnie zdrowia? W Dachau ciężko chorowałem na płuca, plułem krwią. Tam jednak, na szczęście, od jakiegoś czasu było trochę lżej. Księża mogli odprawiać Mszę świętą. Rano chodziłem po kotły ze śniadaniem dla więźniów. Po ich przyniesieniu szedłem do kaplicy, bo tam była Msza święta. Mogłem przyjąć Komunię świętą.

Był taki czas, że Polakom nie wolno było odprawiać i uczestniczyć w Eucharystii. Wtedy szukaliśmy okazji, by dostać Hostię: móc przechowywać Najświętszy Sakrament, przyjąć Komunię świętą. Zrobiłem sobie mały korporał z kartki i tam przechowywałem Hostie. Było to zakazane i bardzo niebezpieczne. Dla mnie wielką pomocą w obozie była jezuicka wspólnota, podtrzymywaliśmy się wzajemnie, pomagaliśmy sobie. Mogłem porozmawiać z Adamem Kozłowieckim. Ale myśleliśmy nie tylko o sobie.


W Dachau uprawialiśmy też pewien rodzaj „duszpasterstwa”. Ponieważ jako klerycy nie mogliśmy spowiadać, przyprowadzaliśmy ludzi do spowiedzi do naszych księży. Wszystko trzeba było robić w wielkiej konspiracji. Pomagaliśmy także schorowanym ojcom. Kiedy o. Morawski, a potem o. Turbak byli ciężko chorzy, opiekowałem się nimi z moim bratem Edwardem. Robiliśmy, co się dało, aby im pomóc.

Jak Ojciec wspomina o. Adama Kozłowieckiego?

W tym czasie był już księdzem. Znałem go jeszcze przed wstąpieniem do zakonu. Adam Kozłowiecki był uczniem kolegium chyrowskiego. Jego ojciec nie chciał się zgodzić na jego wstąpienie do zakonu. Kiedy przyjechał do Krakowa, poznaliśmy się przez o. Pachuckiego. Potem zostaliśmy wiernymi kolegami. Przygotowywaliśmy się do wstąpienia do zakonu. On wstąpił pierwszy, ja musiałem ukończyć gimnazjum. Po święceniach został ministrem, odpowiedzialnym za sprawy materialne w kolegium w Krakowie, i tam go aresztowano. W Dachau rozmawiałem nieraz długo z o. Kozłowieckim. Były to przyjemne rozmowy, na chwilę pozwalały zapomnieć o miejscu, w którym się znajdowaliśmy.

Jak wspomniałem wcześniej – był też z nami uwięziony wybitny teolog, o. Marian Morawski. Na Montelupich w Krakowie i w Wiśniczu, po ciężkiej pracy uczestniczyliśmy w jego wykładach. Nazywał je „kartoflaną teologią”. Bardzo nam imponował jako jezuita i profesor. Wszystko miał w pamięci. Na malutkiej karteczce pisał sobie jedynie plan wykładu. Był też dla nas prawdziwym ojcem duchownym, spowiednikiem. Można było zawsze zwrócić się do niego, porozmawiać. Był prawdziwym opiekunem do końca, do swojej śmierci w Oświęcimiu.

O. Morawski zginął śmiercią męczeńską w Oświęcimiu. W Dachau zginął jako męczennik o. Józef Cyrek. Sprawa została zaniedbana przez współbraci, bo o. Morawski i o. Cyrek mogli być zaliczeni do błogosławionych okresu drugiej wojny światowej, których na ołtarze wyniósł Jan Paweł II. O. Morawski umiał godzić się na trudy życia, ale to, co widział w Oświęcimiu, przerosło go. Nie mógł zrozumieć, że ludzie mogą tak nieludzko postępować. Zmarł załamany tym, co tam widział, jak szczuli nas psami... On tego nie mógł zrozumieć... O. Adam Kozłowiecki po wojnie szczegółowo opisał dzieje obozowe. Rozmawiał wcześniej z nami, zadawał pytania i jego dziennik obozowy mógł się ukazać.

Jako jezuici imponowaliśmy w Dachau księżom diecezjalnym i innym zakonnikom. Księża diecezjalni zarzucali nam, klerykom jezuickim, że z małym respektem odnosimy się do naszych ojców, którzy byli już księżmi. Oni byli nauczeni w seminarium wielkiego szacunku wobec księży, zwłaszcza księży profesorów. A my, klerycy, do naszych ojców, ot, tak bez przepraszania... I to ich gorszyło. Jednak my byliśmy wspólnotą zakonną. W jednej izbie obozowej mieszkałem też z bł. bpem Michałem Kozalem.

Jak go Ojciec wspomina, jak go zapamiętał?

Bpa Michała Kozala pamiętam jeszcze z Częstochowy. Robił tam swoje rekolekcje u o. Józefa Pachuckiego przed święceniami biskupimi. W Dachau bp Kozal odznaczał się wyjątkową pobożnością, do każdego odnosił się z największym uszanowaniem.

 

Powracając do czasów Auschwitz, Dachau, nie czuje Ojciec żalu? To przecież było barbarzyństwo, coś nieludzkiego.

To było nieludzkie, to prawda, ale też była to – jak już mówiłem – pewnego rodzaju szkoła, nasze seminarium duchowne, seminarium wewnętrzne. Niekiedy miałem wielki żal do poszczególnych esesmanów, którzy postępowali w sposób bardzo okrutny. Całą sytuację przyjmowało się jednak raczej jako „z ręki Bożej”. Tak, tak, „z ręki Bożej”. I czekało się na chwilę, kiedy będzie się już wolnym. To nas ratowało.

W obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu było szczególnie ciężko. Bardzo trudno było się pogodzić z warunkami, jakie tam panowały. Mieszkaliśmy w celach więziennych, obok byli więźniowie skazani na śmierć. Bito ich, w nocy słychać było krzyki i odgłosy uderzeń. To robiło na nas straszne wrażenie. Pamiętam, że śniło mi się wtedy, że jestem w Rzymie, że klęczę przed Ojcem świętym. Dziwiło mnie tylko, że nie jest to Pius XII. śniło mi się, że tam będę na święceniach.

Ojciec wyśnił sobie przyszłość?

Tak, wyśniłem sobie przyszłość, właśnie wtedy. Pewne rzeczy mi się spełniły. śniło mi się, że jestem przed Ojcem świętym, ale najgorsze było to, że jednocześnie wiedziałem, że jestem teraz w obozie koncentracyjnym. Wiedziałem, co mnie dzisiaj czeka. Tak, to była ważna szkoła, trudna. Dlatego już po wojnie najważniejsze było to, że człowiek zapominał o tych prześladowaniach.

Ojciec nie żył doznaną krzywdą?

Nie przeżywałem wspomnień obozowych jako krzywdy. W życiu trzeba iść naprzód.


 

Co najbardziej pomagało Wam w obozach koncentracyjnych?

Jak byliśmy w więzieniu na Montelupich, w Wiśniczu, w obozach w Oświęcimiu i Dachau, najbardziej pomagało nam to, że żyliśmy we wspólnocie, pośród swoich, jezuitów. Nikt nie pytał się, dlaczego tak się teraz dzieje z nami. W tym strasznym nieszczęściu docenialiśmy to, że jesteśmy tam wspólnie. Poza tym nadzieja... żyliśmy nadzieją. To był długi, trudny czas.

 

No właśnie – to przecież były długie tygodnie, które przechodziły w miesiące; miesiące, które przechodziły w lata; lata mijały, a obóz trwał i trwał...

Trwał, a wszystko wkoło mówiło: „Stąd nie wyjdziesz żywy”.

I wielu nie wychodziło.

„Stąd nie wyjdziesz żywy” – tak wszystko powtarzało. Trudna była nasza tęsknota za wolnością. Kiedy już po wojnie studiowałem, a potem pracowałem jako profesor na Uniwersytecie Gregoriańskim w Rzymie, widziałem nieraz żołnierzy z karabinami. Wtedy odnawiało się to bolesne wspomnienie. „Byłeś niedawno pilnowany przez takich ludzi” – myślałem. To trochę męczyło. W Dachau ratowało nas też nabożeństwo do św. Józefa. Modliliśmy się zwłaszcza tuż przed wyzwoleniem, kiedy nasze życie było bardzo zagrożone.

Pracowałem tam między innymi jako krawiec w lazarecie esesmańskim oraz w komandzie przy szpitalu. Już pod koniec wojny miały miejsce częste naloty alianckie, niemal codziennie. Patrzyliśmy ze strachem, jak zrzucane są bomby. W październiku 1944 roku spuszczono na nas cały dywan bomb, około sześćdziesięciu. Jedna trafiła obok biura SS, no i ma się rozumieć... [śmiech]. Pamiętam leżałem w rowie z innymi, bomby spadały, był straszny huk. Pierwsze myśli, jakie mi towarzyszyły, to: „Jestem jeszcze na tym świecie czy już na innym?”. Huk oszałamiał. Zginęło kilku wojskowych i cywilów. Widzieliśmy, jak jeden z esesmanów został ranny, potem zmarł. Niemcy potwornie bali się tych bombardowań. Słyszałem, jak jeden z podoficerów niemieckich lamentował, że on musi pilnować obozu.

Pod koniec wojny często z moim bratem Edwardem słuchaliśmy codziennie radia z Londynu, z Moskwy, z Polski Podziemnej. Wiadomościami dzieliliśmy się z osobami zaufanymi, między innymi z Adamem Kozłowieckim. Trzeba było uważać, bo było to niebezpieczne. Kiedyś ukryliśmy się przed bombardowaniem z robotnikami fabryki śrub do messerschmitta. Tam zostałem ranny. Całą twarz i głowę miałem podrapaną. Niektórzy potem śmiali się ze mnie i mówili, że powinienem posłać telegram do Roosevelta, by nie puszczał bomb na Polaków, ale na Niemców. Bardzo trudne było też nasze podleganie Niemcom współwięźniom. Oni nami rządzili.

Na czym polegały trudności w kontakcie Polaków z Niemcami współwięźniami? Wszyscy byliście przecież w obozie.

Problemem była ich mentalność.

 

Czy oni popierali Hitlera?

Hitlera potępiali, jak my, ale traktowali nas z góry. Mówili na nas „kanalarze”, czyli robotnicy ulicy. To była niemiecka mentalność. Oni czuli się pewnie, czuli się u siebie.

Chociaż byli więźniami tak jak wy?

Byli skazani na obóz jak my, ale nie było między nami solidarności. Patrzyli na nas z góry. Pamiętam, jak u pewnego człowieka świeckiego niemieccy więźniowie znaleźli różaniec. Bili go za to, katowali wręcz.

Więźniowie bili więźnia?

Tak, niemieccy więźniowie bili więźnia. Byłoby jednak o wiele gorzej, gdyby ten różaniec znalazł esesman, ponieważ modlitwa była zakazana. Ale my sobie jakoś radziliśmy z tym zakazem. Człowiek stanął gdzieś na uboczu, na chwilę i modlił się. Tak wykorzystywało się długie apele: rano, w południe i wieczór. Wszyscy mieli się stawić na apelu, bez wyjątku. Liczba więźniów musiała się zgadzać. Jak ktoś umarł, przynoszono na plac apelowy trupa.

Nie było solidarności między więźniami niemieckimi i innych narodowości?

Nie było. Każda narodowość raczej dbała o swoich. Dopiero w Dachau była solidarność pomiędzy księżmi pochodzącymi z różnych krajów. Były tak zwane bloki księżowskie: polski, niemiecki. Była to solidarność stanowa. Ale nie żebyśmy byli wielkimi przyjaciółmi...

Mnie w obozie na pewno dodawała siły nadzieja, że kiedyś zostanę kapłanem. To mnie i wielu innych trzymało. Po wyjściu na wolność prawie wszyscy klerycy wrócili do seminariów, do zakonu.

Skąd, proszę Ojca, rodziła się ta determinacja powołania?

Byliśmy zakonnikami. Modliliśmy się codziennie, odprawialiśmy jak się dało swoje duchowne ćwiczenia. Choć byliśmy w obozie, czuliśmy się zakonnikami. To było zupełnie naturalne. Nie traktowaliśmy tego jako czegoś specjalnego.

Ale taka postawa miała swoje korzenie także w wychowaniu domowym. Jak Ojciec wspomina swój dom rodzinny, swoich rodziców?

Mój ojciec zmarł przed moim wstąpieniem do zakonu. Na śmierć zaopatrywał go o. Pachucki. Przed śmiercią ojciec powiedział matce, by nie zabraniała mi iść do zakonu. A ona nie zabraniała. Mój ojciec powiedział to także o. Pachuckiemu, spowiednikowi. Ja miałem swoje własne przekonanie o powołaniu, ale słowa ojca skierowane do matki upewniły mnie tylko w moim wyborze. Gdybym nie poszedł do zakonu, prowadziłbym pewnie dalej warsztat krawiecki mojego ojca.

Wiele zawdzięczam o. Pachuckiemu, który się mną interesował i utrzymywał ze mną kontakt. Gdy byłem chory na płuca w obozie, napisałem do niego grypsem, by przysłał mi jakieś lekarstwa. Przysłał mi wtedy dwie paczki zastrzyków z wapna. Pamiętam, ile miałem trudności, by znaleźć kogoś, kto by mi te zastrzyki mógł zrobić. W końcu zrobił mi je jeden Austriak. To mnie uratowało. Także kiedy zostałem księdzem, o. Pachucki pamiętał o mnie, pisał do mnie. W czasach komunistycznych miałem z nim kontakt przez o. Zygmunta Perza z warszawskiej prowincji.

Widzę, że na nasze spotkanie przyniósł Ojciec fotografię o. Józefa Pachuckiego.

Tak. I przyniosłem też książeczkę, którą przesłał mi do Rzymu, gdy byłem już księdzem. Napisał mi po łacinie: „Esto semper sacerdos secundum cor Dei et verus Iesu Socius. In memoriam sacerdotii tui ex corde deditus Józef Pachucki, Czechowice-Dziedzice 1950”. A ta fotografia pochodzi z czasów, kiedy o. Pachucki pracował u paulinów na Jasnej Górze.

 

Co Ojciec chciałby powiedzieć nam: członkom redakcji i czytelnikom „Życia Duchowego”?

Nie trzeba się wstydzić wiary. Nie trzeba się wstydzić swojego powołania, nie trzeba się wstydzić zakonu, nie wstydzić się jezuickiego ducha. Trzeba mieć trochę odwagi. Jak mówił o. Augustyn Dyla: „Jegomość, reszta to głupstwo”. To był mój magister nowicjatu. Spotykałem go wiele razy w Krakowie. Z Pińska do Krakowa przyjechałem kiedyś z „modną” fryzurą, która jemu się nie podobała. O. Dyla za te fryzury „prześladował” kleryków. Kiedy mnie zobaczył, powiedział: „I ty przeciwko mnie”.

Ojciec fryzurę zachował do dzisiaj.

Tamto wychowanie rodzinne i zakonne to była twarda i prosta, ale dobra szkoła.

Dzięki tej szkole Ojciec i inni współbracia mogli przetrwać dwa więzienia i dwa obozy koncentracyjne.

Takie wychowanie przyjmowaliśmy jako naturalne. W obozie nie robiło się Panu Bogu wyrzutów.

To piękne, co Ojciec mówi: „Nie robiło się Panu Bogu wyrzutów”.

Tylko nie róbcie z nas świętych.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Archiwalna rozmowa z o. Antonim Mrukiem SJ
Komentarze (5)
J
j.
22 grudnia 2009, 21:22
to był ktoś...
o. Marek Wójtowicz SJ
22 grudnia 2009, 16:56
O. Antoni Mruk przypominał mi zawsze św. Józefa, człowieka niewielu słów, ale za to wielu czynów. Spotkanie z nim było zawsze krzepiące i podnoszące na duchu. Posiadał wielką dobroć i zyczliwość dla każdego człowieka i był niesamowicie dyskretny. Dziękuję Bogu, że mogłem go poznać.
N
nic.p.
22 grudnia 2009, 16:14
"...zapomnieliście spytać w jakich warunkach Jan Paweł II jednał się z Bogiem w Sakramencie Miłosierdzia poprzez serce o. Antoniego..." SZANOWNA PANI, DOBRZE, NIE BYŁO TAKIEGO PYTANIA. TAK PYTAC NIE WOLNO... TO JUZ DUZO, ZE WIEMY U KOGO SIE JP II SPOWIADAŁ. JAK TO SAM MOWIŁ JP II - NIECH TO NA DZISIAJ WYSTARCZY.
T
teresa
22 grudnia 2009, 12:35
   twarz się wygoiła więc dlaczego nie ma zdjęcia o. Mruka, zapomnieliście spytać w jakich warunkach  Jan Paweł II jednał się z Bogiem w Sakramencie Miłosierdzia poprzez serce o. Antoniego.
NM
nocny Marek
22 grudnia 2009, 01:17
Z zainteresowaniem przeczytałem