Jak to jest z pustymi kościołami? Opowiada ksiądz pracujący w Niemczech
- Czasem jest tak, że chłopaki, którzy naprawdę przychodzą z powołania, giną w tym słabym systemie kształcenia. Brakuje dobrej formacji i powołań. To pokazuje też kondycję chrześcijaństwa w Niemczech. Jest olbrzymi kryzys wiary, w społeczeństwie, w rodzinach - mówi ksiądz Jan Wroński pracujący na parafii w Niemczech.
Urszula Wrońska: Jesteś polskim księdzem pracującym w Niemczech. Jak wygląda Twoja parafia?
Ks. Jan Wroński: Lubię mówić, że moja parafia to parafia w diasporze, w rozproszeniu. Jakby ją zmierzyć, to jest jak dwie Warszawy. Jeśli chcę przejechać z jednego końca parafii na drugi, potrzebuję około godziny.
Mieszkamy z proboszczem osobno, żeby parafianie nie musieli dojeżdżać po 70 km do księdza. Rozmieściliśmy się na dwóch końcach parafii, żeby ludziom łatwiej było do nas dotrzeć. Spotykamy się co wtorek na wspólnym śniadaniu i omawiamy plany na cały tydzień.
Do naszej parafii należy sześć kościołów. Dwa są dużymi kościołami, choć jak na polskie warunki to pewnie, by powiedziano, że są małe. Pozostałe są malutkie, bardziej jak kapliczki, gdzie mieści się maksymalnie 45 osób. W jednej z miejscowości odprawiam Mszę św. w największym pokoju plebanii, gdzie mieści się 18 osób. Ze względu na obostrzenia związane z pandemią, modlimy się w parafialnym ogrodzie, ale jak tylko robi się zimniej, to korzystamy z gościny w kościele ewangelickim. Chwilowo jestem sam, bo mój Proboszcz stracił wzrok i musiał przejść na emeryturę, a kolejny ksiądz dopiero dołączy.
Tu gdzie pracuję, w tej części Brandenburgii, większość katolików to uchodźcy, którzy po II wojnie światowej uciekali ze Śląska i Prus Wschodnich. Kiedy się tu osiedlili, byli jedynymi katolikami. To oni wybudowali te wszystkie kościoły i kapliczki. Od kilku lat zaczęli się tu osiedlać Polacy. W tej chwili jest ich około 2 tys., co stanowi połowę wszystkich katolików w naszej parafii. Łącznie mamy 4 tys. parafian, co stanowi mniej niż 3 proc. mieszkańców. Do kościoła przychodzi tak 10 proc., 20 proc. parafian, a to jest może 0,5 proc. całej ludności na naszym terenie.
To mało.
Dzięki temu, że parafian jest mniej, możemy im poświęcać więcej czasu. Lepiej wykorzystujemy też te sytuacje, kiedy ludzie pojawiają się w kościele, np. z okazji różnych sakramentów.
Często jest tak, że ludzie oddaleni przychodzą tylko na ten moment do kościoła. Na chrzest, ślub, albo na pogrzeb kogoś z rodziny. Coraz bardziej będzie to aktualne i w Polsce.
Staramy się do sakramentów podchodzić jak najbardziej indywidualnie. Księża w Polsce nie mogą sobie na to pozwolić, są bardziej zabiegani. W przypadku chrztu rodzina przychodzi, zapisze się w kancelarii, a później ma przyjść 15 minut przed Mszą św. w niedzielę, żeby się dowiedzieć, co mają robić. U nas jest czas na dużo dłuższe przygotowanie do chrztu. Mogę sobie pozwolić na to, żeby przed chrztem odwiedzić rodzinę, porozmawiać z tymi ludźmi, poznać ich, opowiadać o znaczeniu tego sakramentu. Mam czas spotykać się z narzeczonymi na gruntownych przygotowaniach do ślubu. Robimy indywidualne spotkania, rozmawiamy, są katechezy.
Kiedy dostajemy informację o pogrzebie, też odwiedzam rodzinę. Jeśli nie znam parafianina, to rozmawiam o nim. Później, kiedy odprawiam Mszę św. mogę powiedzieć coś konkretnego o zmarłym człowieku. Mam czas, żeby odwiedzić wdowę czy wdowca miesiąc po pogrzebie, zapytać, jak sobie dają radę.
To przypomina znane także w Polsce tzw. duszpasterstwo sakramentów?
Przez sakramenty trafiamy już do coraz mniejszej liczby ludzi. Dlatego staramy się wychodzić do tych, którzy są daleko. Kościół niemiecki bardzo zwraca uwagę na pomoc materialną dla potrzebujących. Staramy się dać ludziom odczuć bliskość Kościoła przez uczynki miłosierdzia. A przy okazji urządzamy np. pochód św. Marcina, który jest wielkim festynem, podczas którego mogę powiedzieć krótką katechezę dla dzieci. Organizujemy ognisko czy grilla na terenie parafii, gdzie mogę poznać ludzi, którzy może nie mają nic wspólnego z Kościołem, ale np. ich dziecko chodzi do katolickiego przedszkola. U nas ksiądz więcej pracuje poza kościołem, bo nabożeństw nie jest tak dużo jak w Polsce.
Z księdzem proboszczem regularnie odwiedzamy parafian. U nas kolęda trwa cały rok. Dlatego dystans między księżmi a parafianami jest mniejszy.
Parafianie sami Was zapraszają?
Czasem dzwonią, ale my regularnie się wpraszamy. Dzwonię np. do jakiejś rodziny i mówię: „Dzień dobry, jestem ksiądz Janek, chciałem Was odwiedzić”. Dla wielu parafian jest rzeczą normalną zaprosić księdza na urodziny albo wypić z nim kawę, pogadać, zjeść obiad. Dzięki takim odwiedzinom możemy wiedzieć, jakie kto ma problemy, czym żyje na co dzień.
Parafianie znają się też między sobą. Każdy niemiecki kościół ma świetną infrastrukturę i dba się o to, że ludzie potrzebują miejsca nie tylko do tego, żeby się modlić, ale też żeby się spotykać. Parafie dysponują dużymi salami, gdzie dzieci mogą mieć katechezę, ale gdzie także można wystawić jasełka. Dzięki kuchni każda nasza grupa, która spotyka się w parafii, może przygotować posiłek, zrobić kawę, herbatę. Są łazienki. Mamy przestrzeń, by grupy z parafii mogły się spotykać. Kościół jest jedną wielką świetlicą dla dorosłych. Mamy miejsce, żeby obejrzeć film z młodzieżą, upiec pizzę, posiedzieć i pogadać. Później oczywiście zapraszam na modlitwę.
Po każdej Mszy w niedzielę w większości ludzie nie idą od razu do domu, tylko zostają pogadać. Ustawiamy stolik z kawą i herbatą. Ludzie piją i rozmawiają. Często w tygodniu po porannej Mszy św. spotykamy się na śniadaniu z tymi, którzy mają wolny czas. Mamy specjalną Mszę św. dla seniorów, a po niej jemy śniadanie i rozmawiamy. Każdy wie, co komu leży na sercu, co kogo boli, kogo brakuje. Jeśli ktoś jest chory, parafianie dają nam znać. Parafianie opiekują się też sobą nawzajem, troszczą się o siebie. Dzielą się radościami i smutkami. Pan Szmidt zawsze opowie parę kawałów.
Ludzie żyją taką małą wspólnotą. Wiedzą, że są katolikami, że jest ich mało, ale wiedzą, że to jest ich parafia.
Jak wygląda przygotowanie do Pierwszej Komunii?
Mam ośmioro dzieci na przygotowaniach i każdą z rodzin dziecka pierwszokomunijnego odwiedzam w tym czasie 2, 3 razy. Oprócz spotkań dla dzieci prowadzimy dwie katechezy dla dorosłych, żeby pomagać rodzicom w przygotowaniu do sakramentu.
Pytamy jak to, że chodzą w niedzielę do kościoła, wpływa na ich rodzinę. Jak to odbierają dzieci? Czy są zadowolone? Czy mają pytania po Mszy świętej? Chcemy, żeby rodzice dzielili się doświadczeniem, czy Msza święta coś w ich życiu zmienia. Bo dla wielu z nich ta sytuacja nie jest normą, ale nowością.
Proboszcz przemyca też krótką katechezę. Mówi o Abrahamie, z którym Bóg zaczyna robić historię, mówiąc mu, żeby wyszedł ze swojego domu, ze swoich zabezpieczeń. Tłumaczy, że „Bóg z też chce robić historię konkretnie z Wami. Bóg interesuje się osobiście każdą rodziną, chce powiedzieć: „Wyjdź ze swojego Ur”. Czas przygotowań do Pierwszej Komunii Twojego dziecka, może być czasem, kiedy Ty wyruszysz w nieznane, by otrzymać Obietnicę, za którą tęsknisz”. Katechizujemy bardzo prosto. Dzięki temu, że rodzice przyprowadzają dzieci na spotkania, to też słuchają tego, o czym się w kościele mówi. Nie jest tak, że później wszyscy zostają i regularnie praktykują, ale dajemy ludziom szansę. Każdy z rodziców ma mój numer telefonu, wie, że może zadzwonić. Teraz będę chrzcił kolejne dzieciaki z tych rodzin, które wcześniej przygotowywały się do Komunii. Nawet jeśli nie przychodzą w niedzielę do kościoła, to wiedzą, że ta parafia jest dla nich.
A sama Msza Pierwszej Komunii wygląda jak w Polsce? Są specjalne stroje, wierszyki, podziękowania?
U nas odpada cała ta pompa. Zostawiamy wolność rodzicom co do stroju. Ostatnio mieliśmy do Komunii osiem dziewczynek. Rodzice chcieli, żeby po prostu ubrały się w białe sukienki, żeby było pięknie, godnie, ale też skromnie, bez przepychu. Rodzice to wyczuli.
Skupiamy się na tym, co najważniejsze. Nasze dzieci pierwszokomunijne to dzieciaki, które w klasie mają maksymalnie jednego kolegę katolika. O Pierwszej Komunii wiedzą tyle, ile usłyszą na przygotowaniach. Nie wiedzą, że powinny dostać z tej okazji prezenty. Odpada więc też cały problem z porównywaniem się, co kto dostał. Wszystkie dodatki stają się zbędne, a w centrum jest tylko przyjęcie Chrystusa.
Nie uczymy też dzieci wierszyków, nie ma jakoś specjalnie wyreżyserowanej Mszy świętej. Czasem wprowadzamy obrzęd zapalania świec. Bywa, że prosimy, by każde z dzieci powiedziało własną prośbę w czasie modlitwy wiernych.
Czy są jakieś różnice w przygotowaniach do Bierzmowania w stosunku do tego, jak to odbywa się w Polsce?
U nas nikt nie jest na takich przygotowaniach do bierzmowania z musu. Wszyscy, którzy przychodzą, są tu naprawdę dlatego, że tego chcą. Kiedy spotykam młodych, o których wiem, że są daleko od Kościoła, np. ostatni raz byli na Pierwszej Komunii świętej, to po prostu zapraszam: „Jest przygotowanie do bierzmowania. Piękny sakrament. Co to jest bierzmowanie? Przyjdź, zobaczysz. Sam zdecydujesz, czy chcesz w to wchodzić.” W ostatnim roku podczas Mszy św. niektórzy młodzi przyjmowali od razu dwa sakramenty: Pierwszą Komunię Świętą i Bierzmowanie.
Przygotowania mają indywidualną formę, bo młodych jest garstka. Mają do wyboru różne sposoby przeprowadzenia formacji. Niektórzy przychodzą raz w tygodniu wieczorem na godzinkę, inni wolą cały dzień przygotowań raz na miesiąc. Inni w grupie mogą wybrać wyjazd na dwudniową pielgrzymkę. W zeszłym roku organizowaliśmy Kurs Alfa i bardzo się to młodym podobało. Nie ma standardu.
Zaletą małej grupy jest to, że młodzi naprawdę się mogą wtedy otworzyć. Zawsze na pierwszym spotkaniu mówię swoje świadectwo życia, ale później przede wszystkim staram się ich słuchać.
Rozmawia się o wielu sprawach, opowiadając też o tym, co to jest Kościół, przedstawiając naukę Jezusa Chrystusa. Mówi się katechezy i przede wszystkim: rozmawia, rozmawia, rozmawia i pyta. Bo to jest najważniejsze, że daje się im miejsce, żeby oni mogli porozmawiać i zadawać swoje pytania. Nie chodzi o to, że mają się nauczyć 250 odpowiedzi z Katechizmu Kościoła katolickiego, gdzie to ich ani ziębi, ani grzeje. Oni mają swoje pytania, swoje problemy i dobrze, żeby mogli się skonfrontować z tym, co chce im odpowiedzieć Chrystus.
I rzeczywiście młodzi się otwierają, zaczynają mówić szczerze?
Do tego jest potrzebna mała grupa. Nie masz masówki, że wszystkie pierwsze klasy liceum upchnąłeś do kościoła. Nie zmuszamy ich, żeby od razu zbierali 50 podpisów z Mszy św. i różańców, żeby klęczeli na adoracji razem ze starszymi babciami, bo oni wtedy się czują w kościele jak UFO.
Zaczynam od salki parafialnej, spotkań w małych grupach. Później idziemy do kościoła. Próbujemy pokazać, na czym polega modlitwa indywidualna - żeby ich też tymi przygotowaniami do bierzmowania nie zaorać.
Po przygotowaniach zawsze próbujemy tych młodych jakoś zatrzymać, organizujemy im spotkania po Bierzmowaniu. Kiedy widzimy, że niektórzy z nich mocno przeżyli przygotowania i sam sakrament, prosimy ich żeby pomagali w kolejnych przygotowaniach do Bierzmowania. Żeby to, co im samym coś dało, mogli przekazywać dalej.
Bycie w diasporze daje szansę, żeby ludziom poświęcić więcej czasu. Myślę, że to jest dla młodych, dla dzieci, dla rodzin wielka szansa. U nas na kolędzie siedzimy 3 godziny i ludzie mają tysiąc pytań. I chcą słuchać odpowiedzi.
Jeden z głównych obrazów, jaki w Polsce mamy o Kościele niemieckim, to puste seminaria.
I to akurat jest prawda. Teologia niemiecka jest na bardzo słabym poziomie. Ogranicza się tylko do tego, co mówią niemieccy teologowie i w ogóle nie chce konfrontować się z tym, co mają do powiedzenia inni.
Jeśli chodzi o formację seminaryjną, to bywa tak, że zalicza się komuś byle jakie studia, które zrobił wcześniej i dorabia się seminarium w dwa lata. Bo po prostu bardzo potrzeba księży. Czasem jest tak, że chłopaki, którzy naprawdę przychodzą z powołania, giną w tym słabym systemie kształcenia. Brakuje dobrej formacji i powołań. To pokazuje też kondycję chrześcijaństwa w Niemczech. Jest olbrzymi kryzys wiary, w społeczeństwie, w rodzinach.
A seminaria rzeczywiście świecą pustkami. W budynku w Erfurcie, gdzie jest miejsce na 250 osób, mieszka pięciu seminarzystów z trzech diecezji.
Krąży też opinia wokół rady parafialnej, wedle której w Niemczech proboszcz nie ma już nic do powiedzenia, a o wszystkim decyduje rada.
Kiedy latem zeszłego roku opublikowano dokument Papieża Franciszka o parafii: „Nawrócenie duszpasterskie wspólnoty parafialnej w służbie misji ewangelizacyjnej Kościoła”, to w Polsce podniosła się wielka debata o tym, że Papież zakazał „cennika” za sakramenty. W Niemczech nie było o tym ani słowa, ale wszyscy skupili się na wskazaniu przez Papieża, że to proboszcz musi rządzić parafią, a nie świecki.
Pojawiają się w Niemczech takie pomysły, żeby kogoś ze świeckich ustanowić „zarządcą” parafii, a proboszcza obarczyć tylko posługą duchową. Do takich sytuacji jeszcze mimo wszystko nie doszło. Prawdą jest natomiast, że bardzo dużo zależy od tego, jaka jest rada parafialna, czy chce współpracować z proboszczem, czy tylko go blokuje, kiedy np. chce tworzyć w parafii jakieś wspólnoty. Bywają też takie sytuacje, że ksiądz na kazaniu mówi: np. że jest dobro i zło, jest grzech, potrzebujemy nawrócenia, a po Mszy św. zbiera się rada parafialna i stawia sprawę tak: „Proszę księdza, tego proszę nie mówić, bo nam ludzie pouciekają z kościoła. Niech ksiądz mówi lepiej o samych dobrych rzeczach”.
Mogę opowiedzieć o zaletach rady parafialnej. Działają w niej ludzie, którym naprawdę chce się coś robić dla parafii, zależy im. Plusem jest bardzo dobra organizacja. Kiedy przychodzi Boże Ciało, nie muszę prosić z ambony, żeby ktoś pomógł i nerwowo czekać, czy ktoś się włączy w przygotowania. Wiem, że mam 10 osób, z których każda wie, co ma robić i robi to dobrze.
Rada ekonomiczna dba o przejrzystość finansów. To jest bardzo dobre, bo ludzie doskonale wiedzą, na co idą pieniądze. Jako ksiądz właściwie nie mam z pieniędzmi wiele wspólnego, a rada dba o sfinansowanie np. pielgrzymki dla młodzieży. Mam też w parafii fachowców, którzy wiedzą, jak przeprowadzić remont.
Z dobrą radę parafialną można debatować. Rozmawiamy, jak idzie praca duszpasterska w parafii, jak to ludzie odbierają, czy coś można zmienić. Dzięki dialogowi ksiądz ma informację zwrotną, wie co można poprawić. Gorzej, kiedy rada próbuje narzucać wszystko proboszczowi. Powiem tak: kto ma Chrystusa w sercu, ten pomaga, a nie szkodzi. I to dotyczy zarówno świeckich, jak i księży.
We Francji trafiłam kiedyś przypadkowo na Mszę św. sprawowaną przez biskupa. Zaskoczyło mnie, że po Mszy św. biskup podchodził do ludzi, rozmawiał z nimi, witał się, błogosławił każdemu z osobna. W Polsce jest duży dystans między biskupem a wiernymi, domyślam się, że też między biskupem a księżmi. Jak jest w Niemczech?
Mam numer komórkowy do mojego biskupa i wiem, że zawsze mogę zadzwonić, jeśli tylko pojawi się jakiś problem. Jeśli potrzebuję spotkania, to on się ze mną spotka. Jak ojciec z synem.
Jako księża wikarzy mamy co trzy miesiące spotkanie z biskupem, a jeżeli sprawa jest pilna, to dostajemy od razu termin na spotkanie. Zaprasza nas do siebie do domu, albo idziemy do restauracji, albo na kawę. Jest czas, żeby pozmawiać. I w ogóle nie ma dystansu.
Podobnie wyglądają relacje między świeckimi a biskupem, który jest bardzo bliski ludziom. Bardzo cenię mojego obecnego Biskupa i jego poprzednika też. Biskup jest dla mnie autorytetem, ale między nami występuje też taka relacja ojcowska.
Ks. Jan Wroński, rocznik 1986. Pochodzi z Ostrowca Świętokrzyskiego. Ukończył Seminarium Misyjne Redemptoris Mater w Berlinie. Wyświęcony w 2017 r. Pracował w parafii w Berlinie i w Brandenburgii.
Skomentuj artykuł