Każdego dnia rano padam na kolana

(fot.Bonnie Woodson/flickr.com)
Bożena Kopylnik

Urodziłam się w Polsce, w rodzinie katolickiej i zostałam też wychowana w katolickiej wierze. Od ponad pięćdziesięciu lat mieszkam w Izraelu, państwie Żydów. Przybyłam tu wraz z moim mężem Saszą. On był Żydem.

Jego rodzina nie przywiązywała jednak większej wagi do spraw religijnych. Saszę poznałam w czasie wycieczki we Wrocławiu i w tym też mieście - dzięki specjalnej dyspensie kościelnej - wzięliśmy katolicki ślub. Po kilku latach małżeństwa mój mąż zapytał mnie, czy nie chciałabym wyjechać z Polski. Zgodziłam się bez dłuższego zastanawiania, ponieważ go kochałam. Nie była to jednak łatwa decyzja. Mieliśmy wówczas dwójkę małych dzieci, a z trzecim dzieckiem byłam w ciąży. Zwyciężyła jednak młodość, ciekawość świata i miłość. W Polsce panował wówczas mroczny czas komunizmu i nie było dla nas żadnych perspektyw. Tęskniłam za lepszym światem. Nie myślałam wtedy, że przyjdzie mi opuścić rodziców, rodzeństwo, przyjaciół, znajomych, Polskę; że będę żyła w zupełnie obcym mi środowisku i - jak się później okazało - pośród ludzi innej wiary. Początkowo planowaliśmy, tranzytem przez Izrael, wyruszyć do Australii i tam rozpocząć nowe życie. Na australijski kontynent nigdy jednak nie dotarliśmy. Zamieszkaliśmy na stałe w Izraelu.

Przez pierwszych sześć lat mieszkaliśmy w kibucu Kiriat Anawim w Górach Jerozolimskich. Mój mąż dostał tam pracę w fabryce maszyn do sortowania owoców, a ja - ponieważ nie znałam hebrajskiego - pracowałam w kuchni. Choć w potocznym mniemaniu życie w kibucu nie kojarzy się najlepiej, ja jednak bardzo dobrze wspominam spędzony tam czas. To był nasz pierwszy dom, a mieszkańcy Kiriat Anawim byli naszą pierwszą izraelską rodziną. Razem jedliśmy posiłki, pracowaliśmy, razem obchodziliśmy różne uroczystości i święta. Nie wywierano na mnie żadnej presji, bym przeszła na judaizm, choć na początku chciano zmienić mi imię z Bożeny na Batel (hebr. córka Boga). Mój mąż jednak zaprotestował, mówiąc, że jestem katoliczką i mam już swoje imię nadane mi na chrzcie. Cała wspólnota kibucu uszanowała to i więcej na mnie nie naciskano. Wręcz przeciwnie, spotkałam się z akceptacją mojej religijności. Pamiętam, że kiedy obchodziłam moje pierwsze w Izraelu Boże Narodzenie, do naszego domu przyszli członkowie zarządu kibucu z tortem i kwiatami. Udostępniono mi także samochód z szoferem, bym mogła w Wigilię pojechać do chrześcijańskiej świątyni i pomodlić się. To było dla mnie bardzo wzruszające. Później co roku jeździłam z moim mężem na Pasterkę.

DEON.PL POLECA

Pozostałam więc katoliczką. Zawsze to deklarowałam i nie musiałam ukrywać mojej wiary. Nie mogłam jednak po katolicku wychowywać dzieci. Ze względu na warunki panujące w kibucu było to po prostu niemożliwe. Nasz syn i dwie córki otrzymały żydowskie imiona: Oded, Gila i Dorit. Kiedy najstarszy syn Oded podrósł, zaczął zadawać mi pytania, czy to prawda, że jestem chrześcijanką i dlaczego jego mama jest „inna”. Powtarzałam mu wtedy, że Bóg jest jeden, a drogi do Niego są różne. Kiedy Oded miał siedem lat, przyszedł kiedyś ze szkoły zapłakany. Powiedział mi: „Mamo, ja chcę być jak inni chłopcy”. Chodziło o obrzezanie. Nacisk rówieśników był silny i - aby syn mógł się w odnaleźć w tym środowisku -poszliśmy z nim do chirurga, by dokonał zabiegu obrzezania.

Po sześciu latach życia w kibucu Sasza chciał się usamodzielnić i zacząć życie na własny rachunek. Myślał o kontynuowaniu nauki i zdobyciu większego doświadczenia zawodowego. Praca w fabryce maszyn do sortowania owoców przestawała mu już wystarczać. Kiedy opuszczaliśmy kibuc, żegnano nas z żalem. „Gdyby się wam nie powiodło na nowym miejscu - mówiono nam - zawsze możecie wrócić, bo w Kiriat Anawim jest wasz dom”. Mam więc z kibucu naprawdę tylko miłe wspomnienia. Wspólnota kibucu wspierała mnie w różnych trudnych sytuacjach do tego stopnia nawet, że dawała mi pieniądze, bym mogła wysłać je do Polski i pomóc mojej rodzinie. Także później, mieszkając już w Jerozolimie, często odwiedzaliśmy Kiriat Anawim i zawsze byliśmy tam mile widziani.

Mijały kolejne lata znaczone rytmem codziennych radości i trosk związanych z pracą, szkołą i życiem rodzinnym. Podobnie jak w kibucu, także w Jerozolimie nie spotkały mnie nigdy jakieś nieprzyjemności czy prześladowania z powodu wiary katolickiej. Moi sąsiedzi, znajomi czy pracodawcy szanowali fakt, że nie zmieniłam religii. Dziś, gdy jestem na emeryturze, co tydzień jeżdżę do kaplicy Domu Polskiego, prowadzonego przez siostry elżbietanki, by uczestniczyć w niedzielnej Eucharystii. Wcześniej, kiedy miałam nadmiar obowiązków rodzinnych i zawodowych, nie zawsze było to możliwe. Ale jak już mówiłam, co roku zawsze uczestniczyłam w Pasterce. W Izraelu niewielu jest katolików i katolickich kościołów, Mszy nie odprawia się tutaj tak jak w Polsce co godzinę, a poza tym niedziela jest normalnym dniem pracy. W pewnym momencie mojego życia poczułam jednak, że muszę to zmienić.

W 1979 roku, po dwudziestu dwóch latach, odwiedziłam moją rodzinę w Polsce. W tym samym czasie w naszym kraju miała miejsce pierwsza pielgrzymka Jana Pawła II do ojczyzny. Mogłam więc uczestniczyć w tym niezwykłym wydarzeniu. Widziałam tłumy na spotkaniach z Ojcem świętym i wypełnione kościoły. Czułam ogromną radość. Udzieliła mi się wówczas panująca w Polsce modlitewna atmosfera. Pomyślałam wtedy, że muszę coś zrobić, by po przyjeździe do Izraela powrócić do regularnego praktykowania mojej religii. W moim sercu coś pękło. Jednak kiedy wróciłam do Jerozolimy, nie bardzo wiedziałam, co mogłabym zrobić. W niedzielę przecież pracowałam, jak w każdy inny dzień. Mąż poradził mi więc, bym poszła ze swoim problemem do sióstr elżbietanek, z którymi byliśmy zaprzyjaźnieni. Udałam się do Domu Polskiego.

Był tam wówczas ks. Stanisław Jankowski. Powiedziałam mu o moim gorącym pragnieniu uczestnictwa w niedzielnej Eucharystii. Ks. Stanisław zgodził się zmienić godzinę odprawiania Mszy świętej tak, bym mogła w niej uczestniczyć po mojej pracy. Była to specjalna Msza, w której uczestniczyło zaledwie kilka osób. Po jakimś czasie, ustaliliśmy, że Msza święta niedzielna będzie odprawiana o godzinie siódmej rano, tak bym mogła uczestniczyć w niej przed rozpoczęciem pracy. I choć - jak mi się zdawało - mogłabym czuć się trochę usprawiedliwiona, opuszczając Eucharystię niedzielną z powodu mojej pracy i zajęć w rodzinie, to jednak wiedziałam, że bez Mszy świętej moje chrześcijaństwo będzie niewiele warte. Wszystko to - jak wiem - było owocem łaski Boga. Po latach wspominamy nieraz z ks. Stanisławem moje rozpaczliwe poszukiwanie możliwości uczestniczenia w Eucharystii niedzielnej. Jemu i siostrom elżbietankom jestem ogromnie wdzięczna, że stworzyli mi taką możliwość.

W 1995 roku zmarł mój mąż. Miał zaledwie sześćdziesiąt sześć lat. Byliśmy wówczas na wycieczce objazdowej po Grecji, Bułgarii i Turcji. Poznałam Saszę na wycieczce i pożegnałam go w czasie wycieczki. Tak zamknęło się koło naszego wspólnego życia. Sasza został pochowany na cmentarzu w kibucu Ejnat, by po mojej śmierci można było i mnie pochować obok niego. Gdyby bowiem Saszę, Żyda, pochowano na cmentarzu żydowskim w Jerozolimie, ja, katoliczka, nie mogłabym być pochowana razem z nim. Co dwa tygodnie, jadąc do mojej córki, odwiedzam Saszę na cmentarzu, a raz w roku przy jego grobie spotyka się cała rodzina. Modlimy się wówczas za duszę Saszy oraz członków jego rodziny, która zginęła z rąk hitlerowców w czasie drugiej wojny światowej w Równem na Ukrainie.

Mój mąż miał wówczas jedenaście lat i cudem uniknął losu swoich najbliższych - rodziców, dwóch sióstr i babci. To właśnie babcia uratowała mu życie. Kiedy Żydów prowadzono do równiańskiego getta, babcia wypchnęła Saszę z kolumny w przydrożne krzaki, dając mu wcześniej woreczek ze złotem i brylantami, które pomogły mu przeżyć. Tylko on uratował się z całej rodziny. Wszyscy inni zostali zamordowani. Namawiałam mojego Saszę, by podał nazwiska bliskich do Instytutu Pamięci Narodowej Jad wa-Szem, przy którym działa Muzeum Pamięci Sześciu Milionów Ofiar Holocaustu. Znajduje się tam hala imion, w której zarejestrowane są wszystkie ustalone nazwiska pomordowanych. Brutalna śmierć całej rodziny okazała się dla Saszy zbyt wielką raną. Nie był w stanie wypełnić kwestionariuszy. To wspomnienie było dla niego zbyt bolesne i nie chciał do niego wracać. Po jego śmierci ja to zrobiłam - za niego i dla niego. Pamiętałam jednak tylko imiona rodziców i sióstr Saszy. Nie znałam natomiast imienia babci, która go ocaliła.

Od śmierci mojego męża minęło już dwanaście lat. Ciężko mi bez niego, ale żyć trzeba nadal. Jest dla kogo. Mam wspaniałe dzieci, gromadkę wnucząt i prawnucząt. Dwa razy w tygodniu pracuję jako wolontariusz w osiedlowej aptece. Rodzina i praca woluntariuszki dają mi wiele radości i satysfakcji. Odwiedzam niektórych polskich przyjaciół, między innymi siostry elżbietanki w Jerozolimie. To prawdziwa przystań dla mnie, Polki. Każdego dnia rano padam na kolana i dziękuję Bogu za to, że żyję i że mogę oglądać ten piękny świat. Dziękując Mu, proszę Go jednocześnie o pokój dla mojej nowej ojczyzny.

Choć dobrze wrosłam w Izrael, to jednak bardzo tęsknie za moim starym krajem - za Polską. Pół mojego serca należy do Izraela, pół zostało w Polsce, tam, gdzie mieszka moja rodzina. Czasami ją odwiedzam i staram się jej pomagać. Moim ogromnym pragnieniem było także pokazanie Polski dzieciom i wnukom, a i one chciały poznać swoich polskich krewnych. Długo tylko studiowaliśmy trasę podróży na mapie. Prosiłam Boga o zdrowie i siły, by nasz plan się ziścił. I tak się stało - w maju parę lat temu. Radość i wzruszenie były ogromne, a jeszcze większa wdzięczność Bogu, że to spotkanie stało się możliwe.

Życie Duchowe

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Każdego dnia rano padam na kolana
Komentarze (1)
H
~hm...
9 lipca 2010, 08:57
To ciekawe, że perspektywa życia wśród ludzi innej wiary objawiła się dopiero PO wyjeździe do Izraela... Czyżby ta pani oczekiwała, że zastanie tam większość chrześcijańską ??