Św. Benedykt z Nursji. Wybrał Boga - całkowicie i wyłącznie

Św. Benedykt (fot. zatletic/depositphotos.com)

"Żył nadal, chociaż słabł coraz bardziej. Braciom, którzy zbierali się przy nim po ostatnie rady, mówił już tylko o chwale Jedynego, a mówił tak jak nigdy przedtem, ponieważ jeden jej promyk już zobaczył. Zgadywali, że dlatego właśnie umiera: ponieważ niemożliwe jest Boga oglądać i żyć. A on nie czuł już nawet, że choruje, zajęty jedynym palącym pragnieniem: uwielbić. Oddać cześć. Jak? Jak złożyć Przedwiecznemu hołd, którego jest On godzien?" - o św. Benedykcie z Nursji pisze s. Małgorzat (Anna) Borkowska OSB.

Benedykt miał od dziecka serce mnicha, dla którego jest zawsze „wszystko albo nic”

Około roku 480 urodziła się w Nursji, w środkowych Włoszech, para bliźniąt.

Oczywiście, informacje o nich, ze względu na późniejsze wypadki, przecedzono przez sitko warsztatowe historyków tak dokładnie, że w końcu nic już nie zostało – nawet pewność, że oboje naprawdę istnieli. Pisząc o nich, trzeba więc albo z góry założyć, że się będzie traktowało zapisy o nich jako źródła historyczne zawierające przynajmniej jakiś ogólny zarys prawdy, albo też po prostu przestać pisać. Wybieram to pierwsze, nie narzucając jednak tego wyboru nikomu.

Rodzina była zamożna i pobożna. Mogła to być decyzja ojca, że Scholastykę od początku wychowywano na mniszkę; zapis dokładnie brzmi, że była wszechmogącemu Panu poświęcona już od najwcześniejszego dzieciństwa. Może dlatego dano jej imię, które znaczy „uczennica”. Jej brata posłano na inne studia, na tzw. sztuki wyzwolone (obejmujące gramatykę, retorykę i prawo); posłano go na nie do Rzymu, ze służbą, nie szczędząc wydatków. Zapewne rodzice przeznaczali go do kariery świeckiej: to kobiecie wystarczy miłość, ale mężczyzna musi być wodzem, zdobywcą, prawodawcą, ojcem rodziny... Benedykt niewątpliwie oddał się tej nauce i planom przyszłej kariery z całym zapałem; widać to choćby po tym, z jaką mocą i radykalizmem te plany później odrzucił. Będąc już bowiem w Rzymie, jako chłopiec przypuszczalnie kilkunastoletni, przeżył wyjątkowo silnie konieczność wyboru moralnego: kontynuować naukę znaczyłoby pozostać w środowisku, w którym wszystkie siedem grzechów głównych było na porządku dziennym, a więc prawdopodobnie w końcu przejąć jego postawę. Wyzwolenie od tych zagrożeń przedstawiało mu się jako nieuchronnie związane z rezygnacją z dalszej nauki. Nikt go na mnicha nie wychował, ale Benedykt miał chyba od dziecka serce mnicha, dla którego jest zawsze „wszystko albo nic”; toteż postawiony między wyborem „Bóg czy świat”, wybrał Boga, i to całkowicie i wyłącznie. Uciekł więc z Rzymu w niedalekie, ale dzikie góry i tam rozpoczął życie pustelnika. Czy pomyślał przy tej okazji, że droga jego siostry do tego samego celu okazała się prostsza? Scholastyka jako początkująca mniszka prowadziła wtedy życie modlitwy i cichej pracy w domu rodzinnym; on obszedł kawał świata, żeby w końcu dojść do wniosku, że w głębi duszy niczego tak nie pragnie, jak robić to samo, co ona.

DEON.PL POLECA

Podkreślmy, że wybrał właśnie pustelnię, nie cenobium, chociaż klasztorów nie brakowało, i to nawet w bezpośredniej bliskości. Trochę mogła na tę decyzję wpłynąć chęć zachowania tajemnicy, gdyż odchodząc z Rzymu, przekroczył wolę swego ojca, który miałby prawo w każdej chwili sprowadzić go siłą z powrotem. Niemniej i w jakimś cenobium można się było całkiem skutecznie schować, widocznie więc wybór podyktowany był przekonaniem, czerpanym z silnej tradycji, że pustelnia jest doskonalsza od cenobium. Przypadkowo spotkany na drodze mnich Roman, należący do jednej z okolicznych wspólnot, dał mu habit i zapewne parę wstępnych pouczeń; ale nie był dla niego mistrzem duchowym, gdyż potem tylko (w wielkiej tajemnicy nawet przed własnym opatem) spuszczał żywność na długiej linie do rozpadliny, w której Benedykt zamieszkał. Trudno byłoby w takich warunkach głosić „uczniowi” konferencje! Benedykt jako mnich był więc samoukiem; w przyszłości uzna tę drogę za niewłaściwą, a życie we wspólnocie za najlepsze...

Ile lat spędził w jaskini nad Subiaco, nie jest jasne, ale w końcu znaleźli go tam okoliczni pasterze i zaczęli schodzić się po to, co dzisiaj nazwalibyśmy katechezą; w końcu na całą okolicę rozeszła się wiadomość o jakimś młodym jeszcze, ale już doskonałym pustelniku... Doskonały mógł być, ale doświadczony jeszcze być nie mógł, i to się wkrótce okazało w dość dramatycznych okolicznościach. Jedna z pobliskich wspólnot monastycznych poprosiła Benedykta, by został jej opatem, ale wkrótce przeraziła się jego surowej gorliwości. Ludzie byli tam słabi, nieprzywykli do bohaterstwa; im trzeba było stopniowej zachęty, a on od razu wziął ich w garść tak mocno jak siebie samego. Doprowadzeni do ostateczności, spróbowali go otruć. Odszedł zdrowy i wrócił do swojej jaskini, gdzie wkrótce znów zaczęli się zbierać przy nim uczniowie. Ale po tym doświadczeniu zrozumiał zapewne przypowieść o zaginionej owcy; a także, iż prawo Boga jest wprawdzie jedno dla wszystkich, ale Jego miłosierdzie prowadzi każdego człowieka według jego sił. I nie pogania.

Prawo... Kiedy potem zakładał swe pierwsze, małe wspólnoty i kiedy w końcu odszedł z Subiaco z powodu prześladowań wzniecanych przez tamtejszego kapłana, i z wielką gromadą uczniów osiedlił się na stałe na szczycie Monte Cassino – widział swe główne zadanie w ustanowieniu dla nich trwałego prawa, które by tłumaczyło na język ich codzienności zarówno Bożą świętość, jak i Bożą litość. On sam, Dominus Abbas, pan i opat, starał się pozostawać w cieniu tego prawa, bo bał się, że braciom szukającym Boga jego osoba przysłoni ten jedyny cel. Za jego życia czy po jego śmierci wzorem i nauczycielem ma być dla nich prawo, on zaś, jak ewangeliczny przyjaciel Oblubieńca, cieszył się, że stoi na uboczu. Ale musiało to być prawo trwałe, reguła wypróbowana i pewna. Przez długie lata sprawdzał je więc w życiu, zbierał reguły wcześniejszych mistrzów, zmieniał, uzupełniał, wyjaśniał. Mnóstwo szczegółowych postanowień w końcu wykreślił: były niepotrzebne, zbyt mocno związane z dniem bieżącym i z jego przemijającą postacią. Albo zbyt nastawione na jeden rodzaj człowieka czy jedno tempo rozwoju. A on chciał takiego prawa, które nie stawiałoby tamy dążeniom gorliwych ani nie odstraszało małodusznych i które by jednych i drugich przygarniało do miłości Chrystusa. To ta miłość i służba były od początku celem tych, którzy wybierali życie monastyczne; rzecz była tak oczywista, że nikt jej nigdy nie musiał formułować, jednak Benedykt (chociaż to poczucie oczywistości dziedziczy po Ojcach) uznał za stosowne podeprzeć je jakąś krótką, wpadającą w ucho zasadą. Aby we wszystkim Bóg był uwielbiony – to jest streszczenie, cel i ideał życia mnicha. (Nigdy natomiast nie sformułował zasady: Ora et labora; potomni przypisali mu ją tylko dlatego, że w jego regule mowa jest o modlitwie i o pracy...)

Dokonał kilku bardzo wyraźnych wyborów z wcześniejszej tradycji. Postawił na ascezę wewnętrzną, pokorę i posłuszeństwo, wyznaczając ascezie zewnętrznej miejsce podrzędne i służebne. Postawił na rozwój całościowy życia duchowego, nie zaś na jednostronne ćwiczenie się w pojedynczej cnocie. Postawił na życie wspólne, w którym posłuszeństwo i wzajemna miłość mają największe szanse realizacji. Życie pustelnicze (on, były pustelnik) chwali wprawdzie, ale tak, że ma się wrażenie, iż woli je chwalić z daleka. Więcej: wprowadził w życie wspólne stałość, i to ślubowaną, wiążącą mnicha z konkretną wspólnotą. Wśród nauk Ojców są wprawdzie takie, które krytykują monastyczne włóczęgostwo, ale dopiero Benedykt wystąpił przeciw tej praktyce z całą mocą, mimo że sam uznał kiedyś za stosowne zmienić miejsce zamieszkania z powodu lokalnych trudności. Przełożeństwo oraz związaną z nim władzę sądzenia – niezbędne w życiu wspólnym, choć przez tradycję pustyni traktowane bardzo nieufnie – przyjął, ale obwarował mnóstwem warunków i upomnień, podkreślając zwłaszcza odziedziczoną po Ojcach zasadę, iż nauczać należy w pierwszym rzędzie przykładem, a dopiero potem słowami i nakazem. Niewątpliwie nie uważał się za reformatora, tylko za kontynuatora tradycji monastycznej, niemniej dokonane przez niego wybory miały już wkrótce ukształtować cały monastycyzm Zachodu, razem z jego sposobem myślenia, opcjami i zwyczajami, w dalszej zaś przyszłości – całe życie zakonne i prawo kanoniczne Kościoła rzymskiego dotyczące zakonów. Ten, który uciekł niegdyś przed karierą wodza i prawodawcy, stał się więc ostatecznie jednym z najbardziej znaczących prawodawców w dziejach świata.

Tymczasem Scholastyka i kilka innych dziewic zamieszkały w domku, który bracia zbudowali dla nich u stóp góry, i także przyjęły prawo Benedykta. Kiedy Scholastyka spotykała się z bratem, po wysłuchaniu kilku koniecznych wyjaśnień dotyczących sposobu życia, zmieniała zwykle temat rozmowy na Boga samego i na szczęście widzenia Go w niebie. Kiedyś przy takiej rozmowie zrozumiał, dlaczego przez jego ręce – ku jego wielkiemu utrapieniu – działo się tyle cudów, a przez jej ręce nigdy. On, wódz i ojciec, żeby móc prowadzić innych, potrzebował czasem dla nich (a dawniej i dla siebie) widzialnych znaków. Ona była tylko oblubienicą; tylko kochała, i znaki nie były jej potrzebne.

A jednak ich ostatniej rozmowie towarzyszył znak przeznaczony wyraźnie dla niego. Przy blasku pogodnego, zimowego zachodu Benedykt żegnał się już z siostrą, chcąc wrócić do klasztoru przed nocą. Bo takie było prawo, prawo wiodące do Boga. I właśnie temu prawu Scholastyka nagle – po raz pierwszy – przeciwstawiła swoją wolę, a Bóg sam stanął po jej stronie, zsyłając nagłą burzę, tak gwałtowną, że uniemożliwiła rozstanie. I Dominus Abbas pokornie usiadł znowu, i mówił jej przez całą noc o Bogu, gdyż tylko tego chciała słuchać i ciągle nie było jej dosyć. I tak prawo wiodące do Boga zostało złamane po to, by ulżyć tęsknocie serca, które kochało tak bardzo, że już nie potrzebowało prawa.

Rano Dominus Abbas wrócił do klasztoru z poczuciem, że właściwie powinien by zacząć wszystko od nowa. Ofiarował więc Panu raz jeszcze, do rozporządzenia według Jego woli, siebie i całe dzieło swego życia. Przez wąskie okno wpadł promień słońca, a jemu się wydawało, że w tym jednym promieniu widzi cały świat i wszystkich ludzi, i wszystkie ich dobre dzieła – razem wzięte, nie zajmujące więcej miejsca niż jeden jedyny promyk chwały. I widział, że wszystko, co Bóg uczynił, jest bardzo dobre; i wszystko, co ludzie robią z Jego natchnienia i w Jego służbie, jest bardzo dobre, ale razem wzięte – i tak jeszcze jest jak nic wobec chwały Jedynego. Zobaczył także, jak dusza jego siostry wznosi się do tej chwały niby gołąb, którego skrzydła lśnią coraz bliżej słońca; i jak osiąga to, co jedynie warte jest pragnienia. A jego własna dusza wyrywała się za nią, i może byłaby uleciała, gdyby nie był ojcem i wodzem i nie musiał się troszczyć o braci.

Przywołał więc brata sekretarza i podyktował mu ostatni rozdział swego prawa. Bo było ono bardzo dobre i wiodło do Boga, i słusznie, bardzo słusznie przestrzegał zawsze braci, że odejście od prawa na pewno sprowadziłoby ich na niebezpieczne drogi. Ale teraz trzeba ich było jeszcze przestrzec przed zrobieniem sobie celu z tego, co jest tylko środkiem: przed zgubną myślą, że na wypełnieniu przepisanych zasad świat się kończy i że na tym polega cała świętość. One są tylko początkiem, dopiero świtem; kto bierze świt za samo słońce, łudzi się i schodzi na manowce.

Kiedy napisał ten rozdział (dając mu tytuł: O tym, że ta reguła nie zawiera pełni doskonałości), dzieło jego życia było skończone, a on sam niepotrzebny na ziemi. Ale żył nadal, chociaż słabł coraz bardziej. Braciom, którzy zbierali się przy nim po ostatnie rady, mówił już tylko o chwale Jedynego, a mówił tak jak nigdy przedtem, ponieważ jeden jej promyk już zobaczył. Zgadywali, że dlatego właśnie umiera: ponieważ niemożliwe jest Boga oglądać i żyć. A on nie czuł już nawet, że choruje, zajęty jedynym palącym pragnieniem: uwielbić. Oddać cześć. Jak? Jak złożyć Przedwiecznemu hołd, którego jest On godzien? Bo choćby nawet martwiejące ciało poszło za pragnieniem duszy i w proch na twarz upadło, wyznałoby przez to tylko, że Go uznaje za wyższego od siebie. A to niewiele. Składa się także cześć Panu przez pełnienie Jego woli, ale umierający opat, chociaż starał się ją pełnić przez całe życie, teraz boleśnie rozumiał niewystarczalność także i takiego hołdu. Bo jest on tylko jakby przyznaniem, że Pan ma prawo nami rządzić; a to znów nic szczególnego. Wszystko to jest konieczne, należne i słuszne, ale jakże jeszcze niepełne! Czym bowiem jest wobec blasku chwały Przedwiecznego ten drobny szczegół, ze jest On władcą swoich stworzeń?

Dopiero tam nauczysz mnie, Panie, jak Cię uwielbiać – modlił się umierający. – Oto idę do Ciebie jak ktoś, kto nawet jeszcze nie zaczął Ci służyć...

I pomyślał o Scholastyce, która go i tam wyprzedziła, a wtedy jakby w testamencie od niej przyszło zrozumienie. Nie na próżno ostatnim jej przesłaniem był znak gołębicy! Chciała mu jeszcze powiedzieć to, co on wprawdzie wiedział już z Pisma od dawna, ale teraz dopiero zrozumiał: że Pan po to zostawił Ducha Świętego w sercach swoich uczniów, żeby ta sama chwała, którą odwiecznie składa Ojcu, płynęła także z ziemi. Złudzeniem największym ze złudzeń jest podświadome przekonanie, że działamy sami. To On, Duch Święty, chwalił w nas Boga od początku, a to, co się nam wydawało naszą nieporadną służbą, było całe prześwietlone Jego działaniem. I uwielbiłem, i jeszcze uwielbię! To ogarnąwszy wiarą, Benedykt zobaczył, że także i w jego życiu Bóg uwielbił Imię swoje od początku.

Bracia śpiewali właśnie w chórze klasztornym, a ich umierający opat zapragnął nagle przyłączyć się do nich raz jeszcze, by móc wejść prosto z ziemskiej liturgii w niebieską, wejść w niebieską wspólnotę prosto z ziemskiej, jakby na znak, że kiedyś oni wszyscy wejdą tam za nim. Przerwali antyfonę, widząc go w drzwiach; powstało zamieszanie, kilku podjęło śpiew, kilku rzuciło się, by go podtrzymać. Nie zdołał już dojść na swoje miejsce; stojąc na środku, a raczej wisząc na ich ramionach, podniósł jeszcze ręce, jak zwykle je podnosił do modlitwy, i odśpiewał z nimi pochwalny hymn Zachariasza:

Błogosławiony Pan...!

A kiedy na Chwała Ojcu bracia schylili się w głębokim pokłonie, jego ciało osunęło się jeszcze niżej w akcie ostatecznego, najpełniejszego uwielbienia.

Fragment książki „Twarze Ojców Pustyni”

Małgorzata (Anna) Borkowska OSB, ur. w 1939 r., benedyktynka, historyk życia zakonnego, tłumaczka. Studiowała filologię polską i filozofię na Uniwersytecie im. Mikołaja Kopernika w Toruniu, oraz teologię na KUL-u, gdzie w roku 2011 otrzymała tytuł doktora honoris causa. Autorka wielu prac teologicznych i historycznych, felietonistka. Napisała m.in. nagrodzoną (KLIO) w 1997 roku monografię „Życie codzienne polskich klasztorów żeńskich w XVII do końca XVIII wieku”. Wielką popularność zyskała wydając „Oślicę Balaama. Apel do duchownych panów” (2018). Obecnie wygłasza konferencje w ramach Weekendowych Rekolekcji Benedyktyńskich w Opactwie w Żarnowcu na Pomorzu, w którym pełni funkcję przeoryszy.

urodziła się w 1939 r. Studiowała polonistykę i filozofię na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu oraz teologię na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Od 1964 jest benedyktynką w Żarnowcu. Autorka wielu prac historycznych, m.in. "Życie codzienne polskich klasztorów żeńskich w XVII i XVIII wieku", "Czarna owca", "Oślica Balaama", "Sześć prawd wiary oraz ich skutki", tłumaczka m.in. ojców monastycznych, felietonistka czasopism "Więź" i "Via Consecrata"

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Św. Benedykt z Nursji. Wybrał Boga - całkowicie i wyłącznie
Komentarze (1)
DD
~Dominika Dominika
3 lipca 2021, 23:41
Pięknie wszystkiego najlepszego !!!!