Chrześcijaństwo z wyboru

(fot. reway2007/flickr.com/CC)
Cezary Sękalski

Nie chodzą do kościoła ani się nie modlą. Jednak na pytanie księdza, czy są w stanie zapewnić chrześcijańskie wychowanie dziecku, dla którego proszą o chrzest, odpowiadają: Oczywiście!

Do proboszcza zgłasza się para z prośbą o chrzest dziecka. W toku rozmowy okazuje się, że kobieta i mężczyzna żyją w związku cywilnym, ale nie zamierzają brać ślubu kościelnego, bo nie są pewni dożywotniej trwałości swojego związku. Nie chodzą też do kościoła ani w niedzielę, ani w święta i nie modlą się, ale na pytanie, czy są w stanie zapewnić chrześcijańskie wychowanie dziecku (bo taki obowiązek z założenia przyjmują na siebie rodzice proszący Kościół o chrzest dla dziecka), odpowiadają: "Oczywiście!".

Inny przykład: do księdza zgłasza się ojciec, który prosi o bierzmowanie dla swojego syna. W rozmowie okazuje się, że kandydat na dojrzałego chrześcijanina w ogóle nie uczestniczył w przygotowaniach do sakramentu. Dla ojca nie stanowi to jednak żadnego problemu, może przecież złożyć stosowną ofiarę, aby ksiądz przymknął oko na "biurokratyczne obostrzenia", i bardzo się dziwi, kiedy ten okazuje się "na tyle nieżyciowy", że odmawia.

To tylko dwa przykłady formalistycznego potraktowania podstawowych sakramentów inicjacji chrześcijańskiej, które w założeniu mają dawać nie tylko stosowne zaświadczenie uprawniające w przyszłości do innych kościelnych "świadczeń religijnych", ale przynoszą nowe życie w Chrystusie i moc Ducha Świętego do mężnego wyznawania wiary w życiu dorosłym. Jednak kto by dzisiaj w to jeszcze wierzył...

Jeszcze do niedawna chrześcijaństwo w Polsce było bardzo silnie umocowane kulturowo i społecznie. Nawet w PRL-u, mimo oficjalnej instytucjonalnej i ideologicznej walki z religią, Kościół cieszył się w miarę powszechnym szacunkiem, a jego wrogowie musieli liczyć się z jego siłą.

U podstaw tej kulturowej potęgi był fakt, że w bardziej tradycyjnych regionach samo niechodzenie do kościoła w niedzielę było postrzegane jako pewna anomalia. Podobnie było z brakiem zachowywania tradycyjnych standardów moralnych. Przykładowo: rozwód i powtórny związek cywilny traktowane były jako oczywiste moralne wykroczenie i zaburzenie w relacjach społecznych, tak też postrzegano wspólne mieszkanie par bez ślubu. Natomiast za obowiązującą normę uważano małżeństwo i to niemal wyłącznie zawarte w kościele.

Kiedy w tamtych realiach społecznych zapytano by przeciętnego katolika, dlaczego jest wierzący, najczęstszą odpowiedzią byłoby powołanie się na ciągłość kulturową: "Jestem wierzący, ponieważ mój dziadek był wierzący, mój ojciec był wierzący i cała moja rodzina była wierząca...". Taka odpowiedź wynikała stąd, że w tamtych czasach rodzina była podstawowym miejscem kulturowego przekazu religijnej tradycji. W rodzinach uczono dzieci, że chodzenie do kościoła w niedzielę jest nie tylko normą wynikającą z trzeciego przykazania Dekalogu, ale i obowiązującym standardem społecznym. Religijne obchodzenie wielkich świąt również było oczywiste.

Miało to oczywiście swoje dobre strony, bo silny kulturowo katolicyzm sprzyjał wielu pozytywnym zachowaniom moralnym, kulturowym i społecznym. Pewnych rzeczy po prostu nie wypadało robić, kiedy większość lokalnej społeczności wyznawała podobne wartości.

W takich warunkach mogła się jednak rodzić również negatywna tendencja, aby chrześcijaństwo sprowadzać raczej do wyznawania pewnych uniwersalnych idei i zasad, niż widzieć w nim osobistą relację z Osobą Jezusa Chrystusa. Tam bowiem, gdzie istnieje wiara silnie uwarunkowana kulturowo, część ludzi niejako zwalnia się od osobistego poszukiwania Boga i relacji z Nim, bo wydaje się im, że wystarczy, jeśli w tej dziedzinie poniesie ich wspólnota. Stąd w takich środowiskach zdarzało się, że słabsze było intelektualne pogłębienie prawd wiary.

Właściwie o wierze niewiele rozmawiało się prywatnie, a gdy ktoś chciał o coś zapytać, zawsze można było odesłać go do księdza albo pozostawiano to zinstytucjonalizowanej katechezie, co odsłaniało pewien słaby punkt takiej religijności, bo siła jej powiązań społecznych sprawiała, że wiele osób niejako zwalniało się z osobistej odpowiedzialności za rozwój swojej wiary. W skrajnych przypadkach była ona bardziej związana z pewnymi bezrefleksyjnie praktykowanymi rytuałami niż z osobistym poszukiwaniem fundamentu, na którym chciałoby się oprzeć własne życie duchowe. Tak rodził się kolejny problem: dość powszechne przekonanie, że chrześcijaństwo praktykuje się w Kościele za pomocą specjalnie do tego przeznaczonych służb, a osobiste życie codzienne jest odległe od sfery sacrum i może biec własnym, "świeckim" nurtem.

Mimo to przekonanie o potrzebie wierności tradycji katolickiej w wielu środowiskach było zjawiskiem powszechnym. Nic więc dziwnego, że ten model religijności, nieraz nazywanej ludową albo masową, był bardzo ceniony, np. przez ks. prymasa Stefana Wyszyńskiego. Był bowiem m.in. pomocny w publicznej manifestacji przywiązania narodu do wiary i Kościoła. Peregrynacja obrazu Matki Bożej Częstochowskiej gromadziła tłumy wiernych, co z kolei - w realiach komunistycznych - było także manifestacją siły Kościoła w Polsce. Kiedy w czasach kryzysu wiary na Zachodzie tamtejsi biskupi pytali Prymasa Tysiąclecia: Co wy robicie, że macie pełne kościoły wiernych? Ten odpowiadał: Po prostu, bijemy w dzwony i przychodzą... I był to dobry obraz siły polskiego masowego katolicyzmu.

Taki styl religijności dosyć dobrze sprawdzał się w sytuacji, kiedy społeczeństwo stanowiło pewien kulturowy monolit. Do niedawna było tak w naszym kraju, gdzie katolicyzm jest silnie powiązany z tradycją narodową. Można nawet powiedzieć, że odegrał on ogromnie pozytywną rolę, spajając społeczeństwo w sytuacji braku państwowości pod zaborami, a potem w czasach ułomnej państwowości za komuny i podporządkowania państwa sowieckiej dominacji. Wtedy skutecznie przechowywał i wspierał dążenia narodowowyzwoleńcze.

Od ponad dwudziestu lat żyjemy jednak w zmieniającej się sytuacji, na którą wpływa bardzo wiele czynników. Po pierwsze, po upadku komuny Kościół przez wiele środowisk politycznych, także dawnych opozycyjnych, zwłaszcza o lewicowo-liberalnej proweniencji, zaczął być traktowany jako konkurent do władzy politycznej. Stąd zaczęły się ataki medialne, a to na stan jego posiadania, a to na głoszone przez niego zasady itp. Atakom tym trudno było się oprzeć, zwłaszcza przy braku masowych kościelnych mediów, które potrafiłyby równoważyć dominującą w znacznej części społeczeństwa narrację.

Po drugie, wolny rynek sprawił, że namnożyło się podmiotów, które wszelkimi metodami zaczęły dążyć do tego, żeby przyciągnąć uwagę klienta do swojej oferty, czy to w postaci produktu natury materialnej, czy na poziomie pewnych idei. Oferta ta często jest konkurencyjna dla Kościoła. Pierwszy przypadek dobrze obrazuje niedzielny handel w galeriach handlowych i hipermarketach, a drugi - np. promowanie in vitro jako podstawowej metody wspierania prokreacji, za czym pewnie najbardziej lobbują środowiska medyczne, które dobrze na niej zarabiają.

Wszystko to sprawia, że potrzeba coraz więcej energii, aby na takim wolnym rynku idei w sposób atrakcyjny i skuteczny "promować" ewangeliczną ofertę Kościoła.

Wreszcie do tego dochodzi kryzys więzi rodzinnych, indywidualizm i konsumpcyjny styl życia, który sprawia, że dobra materialne wydają się bardziej atrakcyjne niż dobra duchowe. Prowadzi to w konsekwencji do kryzysu religijności silnie umocowanej kulturowo. Coraz większe trudności, przy braku jej należytego pogłębienia, zaczynają odsłaniać pewne niedostatki tej formacji, zwłaszcza w sytuacji, kiedy Kościół przestaje być już jedyną silną alternatywą społeczną (jak było w czasach komuny), a społeczeństwo zaczynają przenikać różnorakie, nieraz sprzeczne ze sobą, prądy intelektualne i kulturowe, co w sytuacji wolnego kraju i pluralistycznego społeczeństwa jest sprawą naturalną.

W takich realiach argument, że wierzę, ponieważ mój ojciec wierzył, może już nie wystarczać. Z jednej strony nie wytrzymuje naporu tempa zmian i współczesnego kultu nowoczesności (mój ojciec nie używał Internetu, a ja używam!), a z drugiej nie stanowi oparcia dla człowieka, którego ojciec był niewierzący. Zamyka to więc działalność Kościoła tylko w obrębie wspólnoty opartej na tradycyjnej ciągłości kulturowej i pozbawia go możliwości dotarcia do ludzi spoza najbliższego kręgu czy parafii, a przecież im też trzeba głosić Ewangelię.

Sprawa staje się jeszcze trudniejsza, kiedy tradycyjny model społeczny jest nieustannie podmywany i coraz trudniej odwoływać się do ciągłości kulturowej jako do podstawowego argumentu przemawiającego za wiarą. Przykładowo: słowom o potrzebie wierności tysiącletniej tradycji chrześcijaństwa w Polsce, skoro tak wiele wniosła do kształtowania naszej narodowości i państwowości, łatwo dziś przeciwstawić myśl, że nasza prawdziwa tożsamość kryje się w religiach prasłowiańskich, które zostały zniszczone przez ekspansywne chrześcijaństwo.

Jakkolwiek odrealniona jest taka konstatacja (raz z tego powodu, że nie ma już żadnej ciągłości z kulturą sprzed tysiąca lat, a dwa, że - co by o niej nie mówić - była dość prymitywna), to jednak fakt, że nawet w czasach PRL-u była nie do pomyślenia, a teraz znajduje, co prawda niezbyt licznych, zwolenników, jest dziś symptomatyczny. Podobnie jest z podnoszoną tu i ówdzie krytyką tradycyjnego prawa naturalnego, któremu dziś niektóre środowiska chcą przeciwstawiać ponowoczesną etykę.

Może się nam to nie podobać, ale trzeba zaakceptować fakt, że w społeczeństwie pluralistycznym bardzo łatwo zrywać najróżniejsze ciągłości kulturowe i coraz trudniej na te ciągłości się powoływać w obronie podstawowych dla nas wartości. W tej sytuacji coraz częściej mówi się o konieczności nowego podejścia do chrześcijaństwa, które ma się stawać nie tylko wiarą odziedziczoną po przodkach, ale chrześcijaństwem przyszłości, podjętym z osobistego wyboru.

Taki sposób przeżywania chrześcijaństwa wcale nie stanowi opozycji dla katolicyzmu masowego czy ludowego. Nie domaga się też jego całkowitego przekreślenia. Tam, gdzie dawna religijność nadal dobrze funkcjonuje, należy ją wspierać i pielęgnować, kiedy jednak przestaje już wystarczać, pomyłką byłoby obrażanie się na rzeczywistość, zamiast szukania nowego, bardziej skutecznego stylu oddziaływania w nowych warunkach.

Na niebezpieczeństwo takiego błędu pośrednio zwraca uwagę Benedykt XVI, który w zapowiadającym Rok Wiary liście apostolskim Porta fidei zauważa: "Zdarza się obecnie dość często, że chrześcijanie bardziej troszczą się o konsekwencje społeczne, kulturowe i polityczne swego zaangażowania, myśląc, że wiara wciąż jest oczywistą przesłanką życia wspólnego. W rzeczywistości założenie to nie tylko przestało być oczywiste, ale często bywa wręcz negowane. Podczas gdy w przeszłości możliwe było uznanie, że istnieje jednorodna tkanka kulturowa, powszechnie akceptowana w swym odniesieniu do treści wiary i inspirowanych nią wartości, to obecnie wydaje się, że w znacznej części społeczeństwa już tak nie jest, z powodu głębokiego kryzysu wiary, który dotknął wielu ludzi".

W sytuacji kryzysu wiary nie sposób ograniczyć się tylko do propagowania samych praktyk religijnych albo troski o społeczną, kulturową czy szeroko rozumianą polityczną obecność Kościoła (choć tego też nie wolno zaniedbywać!), ale trzeba zejść niżej i zacząć pracę u podstaw nad dojrzałym kształtem wiary. Należy bowiem mieć świadomość, że obok wiary kulturowej istnieje także inny sposób jej przeżywania domagający się nowych sposobów jego aktualizacji. Stanowi on dalsze stadium religijności, które przez to, że nieco inaczej stawia akcenty, jest bardziej dostosowane do współczesnych przemian oraz skuteczniejsze w docieraniu do ludzi usytuowanych nieco dalej od Kościoła, zwłaszcza młodych.

Ciekawe, że ten sposób przeżywania lepiej koresponduje z początkami chrześcijaństwa, bo przecież startowało ono jako opozycja, najpierw w stosunku do rodzimego, silnego kulturowo judaizmu, a następnie do całej otaczającej go kultury śródziemnomorskiej z jej grecką filozofią i rzymskim porządkiem prawnym. Stąd już na samym początku wypracowało styl, który doskonale sprawdzał się w takich, na pierwszy rzut oka bardzo niesprzyjających warunkach. W tamtej sytuacji przyjęcie chrześcijaństwa nie było jedynie efektem zachowywania ciągłości kulturowej, gdyż jeszcze jej nie było, ale postawy bardziej ekspansywnej, która dopiero tę kulturę zaczynała tworzyć.

Podstawową prawdą głoszoną kandydatom na chrześcijan był tzw. kerygmat. Od zawierzenia temu przekazowi zależało to, czy wchodzili oni na drogę duchowości chrześcijańskiej, czy też nie.

Pierwszą tego typu wypowiedź znajdujemy w Dziejach Apostolskich, kiedy Piotr po zesłaniu Ducha Świętego zwraca się do Żydów słowami: "Mężowie izraelscy, słuchajcie tego, co mówię: Jezusa Nazarejczyka, Męża, którego posłannictwo Bóg potwierdził wam niezwykłymi czynami, cudami i znakami, jakich Bóg przez Niego dokonał wśród was, o czym sami wiecie, tego Męża, który z woli postanowienia i przewidzenia Bożego został wydany, przybiliście rękami bezbożnych do krzyża i zabiliście. Lecz Bóg wskrzesił Go, zerwawszy więzy śmierci, gdyż niemożliwe było, aby ona panowała nad Nim... Tego właśnie Jezusa wskrzesił Bóg, a my wszyscy jesteśmy tego świadkami. Wyniesiony na prawicę Boga, otrzymał od Ojca obietnicę Ducha Świętego i zesłał Go... Niech więc cały dom Izraela wie z niewzruszoną pewnością, że tego Jezusa, którego wyście ukrzyżowali, uczynił Bóg i Panem, i Mesjaszem" (2,22-24; 32-33; 36).

Już na podstawie tego krótkiego tekstu widać podstawową treść kerygmatu pierwszego papieża. Otóż Piotr, który przez trzy lata chodził z Jezusem, teraz daje świadectwo wiary w to, iż jego Mistrz został posłany przez Boga, aby zbawić swój lud. Stwierdza przy tym, że Jego misja była potwierdzana licznymi nadprzyrodzonymi znakami (których Piotr był świadkiem) jeszcze za życia Jezusa. Po męce i śmierci na krzyżu Bóg wskrzesił swego Syna i wyniósł na swoją prawicę, skąd wylał Ducha Świętego na lud. Wszystko to jest dla Piotra znakiem, że Bóg właśnie Jezusa uczynił Panem i Zbawicielem, stąd prosi wszystkich słuchaczy o uznanie tego faktu.

Piotr zwraca się w pierwszym rzędzie do Żydów, bo oni czekali na Mesjasza i byli pierwszymi dziedzicami Bożej obietnicy zwartej w Starym Testamencie. Bez przeszkód można więc było skorzystać z całego kulturowego dziedzictwa judaizmu, aby dodać do niego jeden nowy, ale jakże istotny element: Mesjasz już przyszedł i oddał życie za swój lud, wykupując go spod władzy grzechu.

Słuchacze orędzia Piotra byli bardzo poruszeni jego mową: "Gdy to usłyszeli, przejęli się do głębi serca: «Cóż mamy czynić, bracia?» - zapytali Piotra i pozostałych Apostołów" (2,37). Widać zatem kolejną cechę kerygmatu, który zwykle budzi żywą reakcję i spontaniczne pragnienie udzielenia osobistej odpowiedzi na usłyszane orędzie.

Na takie słowa można oczywiście odpowiedzieć negatywnie, ale nie sposób pozostać wobec nich obojętnym. Pytanie Żydów: "Cóż mamy czynić?" świadczyło o ich pozytywnej reakcji. Piotr udzielił im następującej odpowiedzi: "Nawróćcie się i niech każdy z was ochrzci się w imię Jezusa Chrystusa na odpuszczenie grzechów waszych, a weźmiecie w darze Ducha Świętego. Bo dla was jest obietnica i dla dzieci waszych, i dla wszystkich, którzy są daleko, a których powoła Pan Bóg nasz" (2,37-39). W świetle tych słów wejście na drogę chrześcijaństwa rozpoczyna się od nawrócenia i chrztu (w tej właśnie kolejności), które w swej istocie oznaczają osobiste przyjęcie ofiary, jaką Jezus złożył za moje grzechy, chcąc mnie zbawić. Dochodzi do tego akt przyjęcia Ducha Świętego, który odtąd ma mnie prowadzić przez życie, aby było one zgodne z Bożą wolą.

Dzieje Apostolskie ukazują sukces ewangelizacyjny Piotra: "Ci więc, którzy przyjęli Jego naukę, zostali ochrzczeni. I przyłączyło się owego dnia około trzech tysięcy dusz" (2,41). Warto jednak zwrócić uwagę na to, że zostali ochrzczeni tylko ci, którzy najpierw przyjęli naukę Chrystusa, a więc dali jej wiarę.

Piotr nie był jedyną osobą w historii Kościoła, która głosiła kerygmat. Po nim ruszył św. Paweł. Ten, który wcale nie znał Jezusa za Jego ziemskiego życia, po spotkaniu ze zmartwychwstałym Jezusem pod Damaszkiem stał się Jego gorliwym świadkiem. W dodatku swoje apostolskie powołanie odczytał jako posłanie przede wszystkim do pogan. Jego zasługą było, że Kościół pierwotny, w początkowej fazie istnienia złożony wyłącznie z Żydów, pozwolił na to, by nawróceni z pogaństwa chrześcijanie nie musieli najpierw wdrażać się we wszystkie obyczaje żydowskie, ale swoją religijność oparli jedynie na żywej relacji z Jezusem. Kerygmat Pawła można streścić jednym zdaniem z Pierwszego Listu do Koryntian: "Chrystus umarł - zgodnie z Pismem - za nasze grzechy, został pogrzebany, zmartwychwstał trzeciego dnia zgodnie z Pismem, i ukazał się Kefasowi, a potem Dwunastu" (15,3b-5). Skoro Jezus przez swoją śmierć wykupił nas spod władzy grzechu, nie musimy już zasługiwać na zbawienie przez realizację Prawa Mojżeszowego, ale wystarczy przyjęcie ofiary Chrystusa za nasze grzechy, co wiąże się z uznaniem Jego jurysdykcji nad całym naszym życiem: "Jeżeli więc ustami swoimi wyznasz, że JEZUS JEST PANEM, i w sercu swoim uwierzysz, że Bóg Go wskrzesił z martwych - osiągniesz zbawienie. Bo sercem przyjęta wiara prowadzi do usprawiedliwienia, a wyznawanie jej ustami - do zbawienia" (Rz 10,9). Taki akt wiary wiąże się oczywiście z przemianą życia, ale jest ona konsekwencją uznania Jezusa za Pana i Zbawiciela, a nie stanowi tylko wyniku naszego ludzkiego wysiłku podejmowanego, aby zasłużyć na bliskość z Bogiem.

Potem każda epoka przynosiła nowych świadków Jezusa, którzy swoją działalność ewangelizacyjną rozpoczynali od głoszenia kerygmatu. W Polsce po II Soborze Watykańskim tego typu ewangelizacja dokonywała się najpierw dzięki Ruchowi Światło-Życie, a następnie dzięki Odnowie w Duchu Świętym, Neokatechumenatowi i innym ruchom odnowy Kościoła, a ostatnio przez dynamicznie rozwijające się Szkoły Nowej Ewangelizacji. Jest to odpowiedź na problem współczesnych chrześcijan, którzy chrzest najczęściej przyjmowali jako niemowlęta, toteż nic nie można było jeszcze powiedzieć o ich wierze.

Zwyczaj chrztu niemowląt, funkcjonujący w Kościele od jego początków, a z czasem, na Soborze Trydenckim utrwalony i obwarowany nawet groźbą anatemy dla osób, które go negują, dobrze sprawdzał się w przypadku rodziny, która gwarantowała pogłębione chrześcijańskie wychowanie (jak było w czasach pierwotnego Kościoła), albo w sytuacji silnego katolicyzmu kulturowego, który sprawiał, że człowiek przesiąkał prawdami ewangelicznymi za pośrednictwem kultury. W obu przypadkach zakładano, że wiara zostanie przekazana dziecku w chrześcijańskiej rodzinie. Do niedawna ta jej funkcja była dobrze realizowana.

Trudności w przekazywaniu wiary w rodzinie spowodowane wspomnianymi wcześniej zjawiskami narastają, jeśli samym rodzicom brakuje doświadczenia wiary - wtedy przez różne zabiegi wychowawcze mogą najwyżej przekazać poczucie powinności co do pewnych praktyk religijnych, ale nie żywą wiarę, która domaga się wolnej odpowiedzi każdego człowieka na propozycję zbawienia, jaką daje Jezus. Oczywiście nie jest źle, jeśli dziecko wychowywane jest do praktyk religijnych, ale jeśli zabraknie mu pogłębienia, a przede wszystkim osobistego ustosunkowania się do Jezusowej oferty zbawienia, może z czasem - najczęściej w wieku kilkunastu lat - porzucić praktyki religijne, jak wiele innych "nieżyciowych" rodzicielskich zaleceń.

Przejawem tego deficytu jest coraz bardziej dziś widoczny problem z sakramentem bierzmowania - dla wielu młodych ludzi zamiast być momentem autentycznej inicjacji w dojrzałe chrześcijaństwo staje się oficjalnym pożegnaniem z Kościołem. Wprawdzie młodzi potrafią jeszcze na jakiś czas zmobilizować się, aby "upolować" odpowiednią liczbę wpisów w indeksie potwierdzającym udział w mszach i nakazanych nabożeństwach, ale tuż po sakramentalnym namaszczeniu przez biskupa na wiele lat porzucają jakiekolwiek praktyki, bo nikt nie wprowadził ich w misterium żywej wiary. Przestają one być potrzebne, skoro został uzyskany kolejny papier, który może okazać się przydatny w przypadku pragnienia zawarcia np. ślubu kościelnego... To jeszcze jeden przykład, jak chrześcijaństwo kulturowe bez pogłębienia stopniowo przeradza się w czysty formalizm, który w efekcie drastycznie zaprzecza istocie i sensowi jakichkolwiek znaków sakramentalnych i liturgicznych.

W tych warunkach tylko ponowne głoszenie kerygmatu może być jedyną sensowną odpowiedzią na proces, w którym praktykujący-niewierzący powoli dryfują w kierunku zerwania jakiejkolwiek widzialnej więzi z Kościołem. Być może właśnie temu ma służyć ogłoszony przez Benedykta XVI Rok Wiary, który rozpoczyna się 11 października 2012 roku.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Chrześcijaństwo z wyboru
Komentarze (13)
28 września 2012, 07:51
Do wszystkich krytykujących księży proste pytania: Co zrobiłaś, zrobiłeś w swojej wspólnocie parafialnej, aby było lepiej ? Jakie inicjatywy zabronowałaś, zaproponowałeś swojemu proboszczowi, aby młodzież po skończeniu gimnazjum nie odrzucała swojego kościoła parafialnego ? Bo Kościół to jest wspólnota wszystkich wiernych. I przy okazji nie jest problemem, że młodzi ludzie odchodzą od Kościoła jeżeli jest to forma buntu, sprzeciwu czy też element tworzenia własnej tożsamości.  To odchodzenie staje się problemem, jeśli wynika z obojętności  wobec religii.
Szymon Żminda
27 września 2012, 21:42
Druga sprawa, że wiara w Polsce w szczególności w KK jest bardzo płytka i oparta na tradycji oraz wykonywaniu pewnych czynności podczas mszy nie dokońca zrozumiałych dla przeciętnego człowieka. Cała ta 'otoczka' nie jest prawdziwie wierzącemu do niczego potrzebna. Cała ta otoczka prawdziwie wierzącemu jest niezbędna. Prawdziwie wierzącemu.
Szymon Żminda
27 września 2012, 21:41
Druga sprawa, że wiara w Polsce w szczególności w KK jest bardzo płytka i oparta na tradycji oraz wykonywaniu pewnych czynności podczas mszy nie dokońca zrozumiałych dla przeciętnego człowieka. Cała ta 'otoczka' nie jest prawdziwie wierzącemu do niczego potrzebna. Cała ta otoczka prawdziwie wierzącemu jest niezbędna. Prawdziwie wierzącemu.
K
Katolik
27 września 2012, 18:21
 Ryba zawsze gnije od głowy. Ludzie, szczególnie młodzi są bacznymi obserwatorami i widzą zanik prawdziwej wiary u tych którzy mają świecić przykładem (księża, rodzice) Druga sprawa, że wiara w Polsce w szczególności w KK jest bardzo płytka i oparta na tradycji oraz wykonywaniu pewnych czynności podczas mszy nie dokońca zrozumiałych dla przeciętnego człowieka. Cała ta 'otoczka' nie jest prawdziwie wierzącemu do niczego potrzebna. Dla mnie to przerost formy nad treścią. Podstawą jest czytanie Biblii i życie naukami Jezusa. Bo to jest sedno Chrześcijaństwa.
27 września 2012, 11:44
 Proponuję zacząć dyskusję od tego, że ruchy katolickie nikogo nie nawracają, bo wstępują do nich katolicy, a nie poganie. Te ruchy raczej ratują tych ludzi przed odejściem od KK, niż powodują przyjęcie chrztu św. Ruchy te to cenna inicjatywa, szkoda tylko, że mało parafii organizuje tego rodzaju ruchy. Nie wiem, czy księża nie mają czasu, czy jest jakaś inna przyczyna. Ważną przyczyną odejścia od KK jest religia w szkołach. Dzieci nie mają nawyku przychodzenia do kościoła lub salki parafialnej, aby brać udział w katechezie, a lekcji nitk nie lubi, nawet, gdy jest to lekcja religii. Polski KK popełnił ogromny błąd, walcząc o religię w szkole i nie bez powodu żaden rząd, nawet komuniści z SLD, nie dążył do jej wycofania ze szkół. Efekt jest taki, że faktycznie bierzmowanie kończy aktywność religijną młodzieży i rzadko się zdarza, żeby młody człowiek aktywnie uczestniczył w życiu swojej parafii i ogólnie Kościoła. Dodam, że planowany nowy model finansowania KK z odpisu od podatku dochodowego dokończy dzieła zniszczenia. Najpóźniej kilkanaście lat po wejściu w życie tego sposobu finansowania, polski KK przestanie de facto istnieć - pozostanie jego atrapa. Zamiast trzymać się sprawdzonych, dobrze funkcjonujących zasad i mechanizmów, biskupi naśladują złe rozwiązania Kościołów europejskich i amerykańskich, a tymczasem to tamte Kościoły powinny brać przykład z polskiego KK z czasów kard. Wyszyńskiego..
E
Efka
26 września 2012, 23:40
 Ja np. miałam Bierzmowanie w zeszłym roku szkolnym, czyli w 3 gimnazjum. Dostałam ten sakrament od Biskupa bo pragnęłam tego.  z wyboru chodzę do kościoła co niedziele i święta i czasami w tygodniu bo tego potrzebuję. Chociaż mam 16 lat czuję się wystarczająco dojrzała na ten sakrament, ale patrząc po moich rówieśnikach uważam że Agnes miała rację mówiąc że Bierzmowanie powinno się przesunąć o przy najmniej 2 lata do matury. Bo byłam chyba jedynym z nielicznych kandydatów do Bierzmowania w mojej szkole, którzy na prawdę z serca poszedli do tego sakramentu. Sakramenty są ważne i nie można ich znieważać na różne "dziwne" sposoby.
MAŁGORZATA PAWŁOWSKA
26 września 2012, 20:13
Myślę, że wiek tej inicjacji jest źle dobrany. Ci młodzi ludzie są w najtrudniejszym wieku dojrzewania, w którym kwestionują absolutnie wszystkie autorytety. Jeśli zderzą się w tym czasie z oschłością i zbytnią dyscypliną, sprawa jest przegrana. Rodzi otwarty bunt. A wystarczyłoby bierzmowanie przesunąć bliżej matury, np. o dwa lata.
K
klawa
26 września 2012, 18:43
No własnie co takiego dzieje się na tych spotkaniach, że młodzi podejmują taką decyzję "po" roku chodzenia na nie?!? Mało osób mnie tak w życiu zniechęciło do Kościoła i księży jak katecheta przygotowujący do bierzmowania. Ostatnich wytrwałych, którzy przebrnęli bierzmowanie, znechęcają instruktorzy na naukach przedmałżeńskich i tak się to toczy. Ogólnie, od momentu, kiedy do katechizacji wchodzi etyka seksualna, następuje dla większości młodych katolików początek końca.  Ale ponieważ mnie matka zmuszała do chodzenia na katechezę, to i ja swoje dziecko zmuszę. Zamknięte koło głupoty i konformizmu.
W
Wojtek
26 września 2012, 13:07
Myślę, że oschłość i wywyższanie się niektórych księży jest też pochodną przedstawionego "katolicyzmu ludowego". Czyż nie jest tak, że niektórzy księża traktują swoją posługę jako urząd? Czy wtedy też nie pojawia się pokusa domagania się szacunku od innych ludzi właśnie przez sprawowany przez siebie urząd? Zamiast dawania świadectwa z własnego życia i wiary sprowadzają kapłaństwo do kolejnego urzędu (w którym jak widać z początku artykułu ludzie obchodzą się jak z biurokratyczną przeszkodą). Inna sprawa, czy przy takiej postawie niektórych księży mają w ogóle jakieś doświadczenie autentycznej wiary? Jeśli nie, nie dziwi mnie zniechęcenie ludzi do takich księży. Biblia nie kłamie :-) „Komu wiele dano, od tego wiele wymagać się będzie; a komu wiele zlecono, tym więcej od niego żądać będą.”
M
małgorzata
26 września 2012, 10:20
 może trzeba przyjąć zasadę kardynała Nycza i biskupa Rysia - każdy ochrzczony jest dla Kościoła nadzieją.
M
Michał
26 września 2012, 09:55
Znam przypadki oschłości księdza i jego pogardy do młodych, który prowadził spotkania, więc mogę się domyślać, że to o to chodzi, o jakieś wywyższanie się lub brak szacunku do młodych, o brak miłości do nich i ich odrzucenie. I to była jego ostatnia szansa do pozyskania młodszych braci w wierze. Witaj! Jestem Księdzem i to co tu piszesz to niestety w dużej mierze jest prawdą. Ja sam znam księży, którzy podchodzą bez miłości do młodego człowieka. Nie rozumiem także tych, którzy się wywyższają czy traktują młodego człowieka bez szacunku. Nie wiem z czego to wynika, być może boją się kontaktu, zaangażowania. Trudno jest mi odpowiedzieć bo każdy człowiek jest inny. Znam także wielu Księży, którzy poprzez wytrwałą pracę i modlitwę znaleźli się doskonale w "rzeczywistości młodzieżowej". Na pewno, za tych księży, którzy mają problemy z kontaktami trzeba się modlić, o otwarcie ich umysłu i serca. Myślę, że taka modlitwa jest im bardzo potrzebna. Pozdrawiam. x. Michał
CJ
coś jest na rzeczy
26 września 2012, 08:48
"dla wielu młodych ludzi zamiast być momentem autentycznej inicjacji w dojrzałe chrześcijaństwo staje się oficjalnym pożegnaniem z Kościołem" No własnie co takiego dzieje się na tych spotkaniach, że młodzi podejmują taką decyzję "po" roku chodzenia na nie?!? Znam przypadki oschłości księdza i jego pogardy do młodych, który prowadził spotkania, więc mogę się domyślać, że to o to chodzi, o jakieś wywyższanie się lub brak szacunku do młodych, o brak miłości do nich i ich odrzucenie. I to była jego ostatnia szansa do pozyskania młodszych braci w wierze. Upokarzanie młodych przez księzy jest bardzo częste, ale o tym się nie mówi. Nie twierdzę, że tak jest zawsze, ale skoro właśnie wtedy młodzi żegnają się z Kościołem, to coś jest na rzeczy. I rola księży jest nieoceniona, aby poprowadzić ich z miłością i szacunkiem w stronę Boga, a nie, że potem mają uraz do księdza i przenoszą ten uraz na Boga i nie spotykają Jezusa w swoim wnętrzu.
K
klimek
26 września 2012, 06:49
To jest skutek upaństwowienia chrześcijaństwa. Teraz mamy tak, że po chrzest i inne sakramenty przychodzą ludzie niewierzący. Bo z punktu widzenia Pisma św. nie wystarczy być przekonanym, że Bóg istnieje, aby wierzyć. Katecheza też jest dla wierzących, a my zmuszamy młodzież niewierzącą do chodzenia na religię w szkole. Polska zawsze katolicka. Widać, jak to w praktyce wygląda.