Generałowie pod drzwiami Prymasa
Luty 1990 r., kiedy Prymas Glemp znajdował się w krytycznym stanie uświadomił mi kim on dla nas był, skoro najważniejsze osoby w państwie z takim zaangażowaniem i poświęceniem walczyły o ratowanie jego życia - powiedział KAI znany chirurg, prof. Wojciech Noszczyk.
Wspomina on dramatyczną sytuację sprzed 22 lat, kiedy na wynik operacji Prymasa oczekiwał prezydent Wojciech Jaruzelski, gen. Czesław Kiszczak, wielu biskupów, a nuncjusz Józef Kowalczyk informował na bieżąco Watykan o stanie zdrowi kard. Glempa. Prof. Noszczyk, który znał zmarłego Prymasa od blisko 40 lat, tłumaczy dlaczego uważał go za męża stanu, wspomina jego kontakty ze środowiskiem medycznym i niepospolitą wiedzę medyczną, oraz ujawnia jaką odpowiedź dał mu Prymas zapytany, dlaczego nie potępił publicznie stanu wojennego.
Dlaczego uważa Pan, że prymas Glemp był człowiekiem żelaznego charakteru?
Prof. W. Noszczyk: Bo niezłomnie dążył do spokoju społecznego i był w tym niezwykle konsekwentny. Kilkanaście dni po ogłoszeniu stanu wojennego, w homilii do lekarzy, powołując się na prymasa Wyszyńskiego, podkreślał, że żadne represje, żadne kajdany nie są w stanie zniszczyć ideałów tkwiących w narodzie. Mówił: "Niezwykła genetyka Narodu, jakiś geniusz, który tkwi w tej ziemi każe zawsze się podnieść wtedy, kiedy wygasają światła, i wtedy właśnie roznieca wciąż ten sam płomień wolności". Powtarzał słowa starego Prymasa: spokojnie, rozważnie, ale konsekwentnie trzeba dążyć do celu.
Biorąc przykład ze swego poprzednika, prymas Glemp wręcz bezwzględnie, powoli, systematycznie to realizował. A najważniejszą sprawą był wówczas spokój w Polsce. Naciski na niego były olbrzymie - ze strony opozycji, środowiska twórców, także ludzi Kościoła. On konsekwentnie powtarzał: nie poprę rzeczy, które mogą być szkodliwe dla Polski. Ktoś go spytał, skąd wie, co jest szkodliwe. On odpowiedział: spokój społeczny jest najważniejszy. O tym spokoju mówił nie tylko w stanie wojennym, ale także kilka lat później, w 1989 r., przed wyborami czerwcowymi, a potem - gdy premierem był już Tadeusz Mazowiecki.
Szedł swoją drogą z tą samą konsekwencją, z tym samym żelaznym charakterem, nie bacząc, że mu dokuczano, śmiano się z niego, robiono afronty, a nawet poniżano. On nigdy nie reagował, nie bronił się, nie skarżył. Trzeba mieć żelazny charakter, ażeby nie zejść z raz obranej drogi, drogi, którą uznał za najsłuszniejszą dla Polski. W tym właśnie Prymas objawiał się jako mąż stanu, który konsekwentnie realizował swoją linię kościelną i społeczną, nie wtrącając się do polityki.
Pamięta zapewne Pan, że w stanie wojennym Polacy byli podzieleni w ocenie Księdza Prymasa, a wielu zarzucało mu kolaborację z władzą.
Niedługo po ogłoszeniu stanu wojennego, lecząc Prymasa z niewielkiej niedyspozycji, byłem w jego rezydencji przy Miodowej. Zapytałem go wówczas dlaczego nie potępił stanu wojennego, czego oczekiwało od niego wielu Polaków. Potoczył się długi monolog o św. Zygmuncie Szczęsnym Felińskim, który objął arcybiskupstwo warszawskie przed wybuchem Powstania Styczniowego, kiedy wśród Polaków narastały patriotyczne nastroje. Feliński kazał otworzyć kościoły, które były zamknięte decyzją władz diecezjalnych, gdyż wcześniej zostały sprofanowane przez Rosjan po patriotycznych manifestacjach. Miano o to do niego pretensje. Pamiętam, jak Ksiądz Prymas mówił o tym, jak Felińskiego upokarzano, poniżano i gardzono nim, a on odważnie bronił praw narodu i interweniował u cara o zaprzestanie represji, upominał się o aresztowanych. W rezultacie za swoją nieugiętą postawę został zesłany w głąb Rosji. Wówczas zrozumiałem, że ten arcybiskup Warszawy był dla prymasa wzorem pasterza.
Drugim wzorcem był dla niego kard. Wyszyński, który działał konsekwentnie, ostrożnie, ale jak trzeba było ostro zaprotestować, on to robił. Prymas wiedział, że pewne jego decyzje i kroki nie przysparzały mu popularności w społeczeństwie. Z tego powodu porównywał się ze swoim XIX-wiecznym poprzednikiem na stolicy arcybiskupów warszawskich. Jednak widzę różnicę między arcybiskupem Felińskim, a prymasem Glempem. On mógł zakazać, żeby w kościołach zaprzestano odprawiać msze za ojczyznę, ale tego nie zrobił.
Jak ważną postacią dla Polski był prymas Glemp?
Świadczy o tym wydarzenie, które znam z autopsji. W lutym 1990 r. Prymas miał bardzo ciężką operację w Szpitalu Bródnowskim. Proszę sobie uświadomić powagę sytuacji. Minęło zaledwie kilka miesięcy od wyborów czerwcowych, w kraju wrze: premierem jest wprawdzie reprezentant strony solidarnościowej Mazowiecki, ale prezydentem Jaruzelski, ministrem spraw wewnętrznych gen. Kiszczak. Kto może zagwarantować spokój? Tylko Prymas. Stąd w szpitalu pojawiła się cała ówczesna elita polityczna i kościelna. Życie Prymasa wisiało na włosku, wszystko się mogło stać. Wyczuwało się napięcie i zdenerwowanie wśród elit rządzących i biskupów, których przewinęło się przez szpital chyba trzydziestu. Nuncjusz Kowalczyk dzwonił do papieża z informacjami o stanie zdrowia prymasa. Minister zdrowia nie wychodził ze szpitala i cały czas relacjonował rządowi, co dzieje się z prymasem. Oznajmił zespołowi medycznemu, że rząd jest w stanie sprowadzić natychmiast najlepszych specjalistów z zagranicy. Codziennie rano telefonowano z kancelarii prezydenta z pytaniami o stan zdrowia Prymasa i kiedy generał Jaruzelski będzie mógł chorego odwiedzić w szpitalu.
Kiedy stało się to możliwe, prezydent przyjechał do szpitala, usiadł przy łóżku prymasa i bardzo długo z nim rozmawiał. Częstym gościem w szpitalu był generał Kiszczak, który wpisując się do księgi pamiątkowej prowadzonej przez mnie kliniki, napisał, że dziękuje za uratowanie życia prymasowi, osobie tak bardzo ważnej dla Polski. Generał był niezwykle aktywny i pytał lekarzy: w czym możemy jeszcze pomóc?
Ten luty 1990 r., kiedy Prymas znajdował się w krytycznym stanie uświadomił mi kim on dla nas był, skoro najważniejsze osoby w państwie z takim zaangażowaniem i poświęceniem walczyły o ratowanie jego życia.
Wówczas opinia publiczna nie zdawała sobie sprawy z grozy sytuacji, ale z tego, co Pan mówi, sytuacja w pewnym momencie była krytyczna.
Absolutnie tak.
Dzisiaj chyba możemy powiedzieć, jaka była tego przyczyna.
Prymas miał obfity krwotok. W chwilę po przywiezieniu go do szpitala po raz drugi utracił przytomność. Natychmiast przystąpiliśmy do operacji - krwotok został opanowany. Po południu wróciłem do domu i niedługo potem zadzwonili moi współpracownicy, a zaraz po nich nuncjusz Kowalczyk, który przebywał stale w szpitalu, z informacją, że stan zdrowia prymasa pogarsza się. Okazało się, że operacja była za mało radykalna i Prymas po raz drugi zaczął krwawić. Stracił 8-10 litrów krwi i stan jego był krytyczny. Konieczna była ponowna operacja. Operowałem z moim przyjacielem dr. Bogusławem Malińskim, ale współpracował ze mną zespół profesorów - Witold Rudowski, Tadeusz Tołłoczko, Jan Dzieniszewski, Jerzy Kuch , Andrzej Zawadzki. Na korytarzu na wynik operacji oczekiwał tłum polityków i księży. Było nieprawdopodobne zainteresowanie.
Prymas był bardzo blisko środowiska medycznego. Jak napisał Pan Profesor we wspomnieniu na 80-lecie kard. Glempa, jego przemówienia do lekarzy nie były zdawkowe. Które zapamiętał Pan najbardziej?
To było w 2000 r. w Instytucie Onkologii w Warszawie. Prymas przedstawił wówczas oryginalną interpretację piątego przykazania: "nie zabijaj!". Mówił: "Nie zabijaj nie odnosi się jedynie do kata, który ścina głowę, do aktu rozstrzelania czy powieszenia na szubienicy. Nie, , to znaczy: nie wyrządzaj szkody zdrowiu swojemu i bliźniego". I tutaj wymienił cały szereg zagrożeń: nikotynizm, alkoholizm, narkomanie, pracoholizm, długie siedzenie przed telewizorem i - co nas rozbawiło - obżarstwo. Ku radości nas wszystkich powiedział, że potrzebny jest nam higieniczny tryb życia, dużo ruchu i relaksu. To, że nas wspierał człowiek o tak wielkim autorytecie miało dla nas duże praktyczne znaczenie. Dla mnie i dla wielu lekarzy był jak ojciec, przyjacielem i dobrym doradcą.
Ksiądz Prymas powtarzał nam też często, że wiedza i umiejętności zawodowe to nie wszystko. Trzeba starać się poznać i zrozumieć pacjenta, być z nim, próbować dotrzeć do jego wnętrza. Jest to gwarancją dobrego kontaktu. Dlatego jest tak ważne, gdy lekarz uśmiechnie się do pacjenta i go wysłucha.
Prymas znał się na medycynie. Wiedział, co to jest rezonans magnetyczny, ultrasonografia, pochłaniał literaturę medyczną, wiem, że czytał m .in. "Zarys chirurgii polskiej". Wiedział, że słynny XIX-wieczny chirurg warszawski Władysław Matlakowski przetłumaczył "Hamleta". Był bardzo oczytany. Od tej strony mało go znamy: pamiętamy go z oficjalnych wystąpień, gdzie i co powiedział. A to był niezwykle mądry człowiek, ciekawy świata, który cały czas studiował i uczył się. Najbardziej go interesowały nauki społeczne. Z kimkolwiek się spotkał, starał się od niego wydobyć jak najwięcej wiedzy.
Jaki był na gruncie towarzyskim?
Serdeczny, wesoły, opowiadający dowcipy i śmiejący się z dowcipów usłyszanych w towarzystwie, choć na pozór wydawał się zamknięty. Znałem ks. Glempa od 1975 r., kiedy pracował jeszcze w sekretariacie kard. Wyszyńskiego. Spotykaliśmy się często, choć miał osobistego lekarza w osobie prof. Jana Dzieniszewskiego. Bywał u nas w domu. Odprawiał mszę w rocznicę naszego małżeństwa.
Przez lata ta nasza znajomość rozwijała się, wytworzyły się, ośmielę się powiedzieć, niemal przyjacielskie relacje między nami, aczkolwiek z zachowaniem zawsze pewnego dystansu. Trudno przecież się fraternizować się z kimś, kto jest Prymasem Polski. Dopiero po 20 latach znajomości objął mnie. Prymas jak kogoś dobrze poznał i nabrał zaufania, to się przed nim nieco otwierał.
Doświadczyliśmy tego, kiedy nasz wnuk Franek miał przeszczep serca. Prymas przez wiele tygodni interesował się jego zdrowiem. Kiedy Franek zmarł, Prymas zadzwonił do nas ze słowami pociechy. Zapłakana żona zapytała go : czy mogę modlić się do Franka. Módl się do niego, módl - odpowiedział i oboje w tej tragicznej chwili zaczęli się śmiać. A potem Ksiądz Prymas wygłosił homilię na pogrzebie Franka.
Jak wspomniałem, zadzwonił wówczas do nas osobiście, bo ilekroć życzył sobie rozmowy ze mną, łączył się za pośrednictwem sekretarzy zapraszając mnie na Miodową. A czego potrzebował? Nie chodziło o niego, ale o dziesiątki księży lub innych ludzi Kościoła potrzebujących porady chirurgicznej lub po prostu lekarskiej. Rezydencja Prymasa była skrzynką kontaktową: biskupi z całej Polski kierowali do niego prośby o wskazanie właściwych lekarzy specjalistów. Bywało tak, że biskup z jakiejś diecezji pytał go, jaki w jego mieście jest dobry specjalista, np. od chorób oczu. Ja oraz inni znajomi lekarze prymasa doradzaliśmy mu do kogo najlepiej danego księdza posłać. Bardzo dbał o księży, pamiętał który na co chorował.
Czy zgadza się Pan z poglądem, że za życia Prymas nie był sprawiedliwie oceniany?
Tak i jestem przekonany, że w miarę upływu lat ocena jego działalności będzie jeszcze bardziej pozytywna, gdyż w moim odczuciu są tam same dobre strony. Oczywiście były i pewne niezręczności, wynikające z przepracowania lub niedostatecznej informacji. One jednak zostaną zapomniane, bo są nieistotne. Istotne natomiast było jedno - i to docenią zapewne historycy: on spowodował, że w Polsce nie doszło do rozlewu krwi. Pierwszy powiedział to mecenas Maciej Bednarkiewicz prawie 20 lat temu, a za nim zaczęli to powtarzać inni. Gdyby na miejscu prymasa Glempa był ktoś inny, bardziej porywczy, mógłby popełnić błąd o niewyobrażalnych skutkach. On natomiast wszystko wyciszył, powtarzał: módlcie się, zachowajcie spokój. I dzięki temu spokój był. Nie sądzę, żeby weszli Rosjanie, ale doszłoby do walk bratobójczych, w których polałaby się krew: przecież komuniści dysponowali uzbrojonym wojskiem i milicją. Dzięki niemu w najbardziej krytycznym momencie wyszliśmy z największych kłopotów. Jestem przekonany, że prymas uratował wtedy Polskę, a w następnych latach roztropnie "rozniecał płomień wolności".
Skomentuj artykuł