Jak leśnik został misjonarzem

(fot. Tomasz Nogaj)
Piotr Kosiarski / Anna Kapłańska

W Sudanie życie ludzkie nie jest wartością. Inaczej jest z życiem krowy. Bo krowa jest tą, która żywi, która daje mleko, krew i mięso. Dlatego jest ważniejsza od człowieka - mówi Tomasz Nogaj SJ, misjonarz z Sudanu Płd.

Prezentujemy II część wywiadu z Tomaszem Nogajem SJ, pracującym w Sudanie misjonarzem-leśnikiem (przeczytaj również część pierwszą).

Piotr Kosiarski: Po ukończeniu studiów teologicznych w Dublinie chciał Ojciec jak najszybciej wrócić do Afryki. Udało się?

Tomasz Nogaj: Jak tylko przyjechałem do Polski od razu poprosiłem przełożonych o możliwość udania się do Afryki. Chociaż marzyłem o Zambii, przełożeni zadecydowali, że moją pierwszą placówką nie będzie afrykańska misja, ale parafia w Gliwicach. Do moich obowiązków należała wówczas nauka katechezy w dwóch szkołach, przygotowywanie młodzieży do bierzmowania, towarzyszenie młodym ludziom we wspólnocie Magis. Choć były to bardzo cenne doświadczenia, musiało minąć jeszcze sporo czasu zanim wyjechałem do Afryki.

Z Gliwic wróciłem do Starej Wsi i zostałem wikarym w swojej rodzinnej miejscowości. Bardzo rzadko to się zdarza. Uczyłem dzieci swoich kolegów ze szkolnej ławki, posługiwałem ludziom, wśród których wyrosłem. Byłem jednym z nich, dlatego świetnie znałem ich mentalność i wiedziałem, jak do nich dotrzeć.

Ciągle jednak myślał Ojciec o Afryce.

Tak, co roku prosiłem o wyjazd na misje. Pewnego dnia zadzwonił do mnie prowincjał - o. Wojciech Ziółek. Powiedział, że właśnie jedzie samochodem i słucha audycji radiowej na temat budowania studni w Sudanie. Organizatorzy akcji prosili, by wysłać sms i w ten sposób wesprzeć ten projekt. Ojciec prowincjał powiedział do mnie: "Nie będę wysyłał smsa. Wyślę ciebie". Kilka dni później spotkaliśmy się i wtedy poprosiłem o pozwolenie na wyjazd do Sudanu, żeby poznać tamtejsze warunki i przyjrzeć się pracy swoich współbraci. Chciałem się upewnić, czy uniosę ciężar takiej misji. Prowincjał się zgodził, dlatego ferie zimowe spędziłem w Afryce. Wracając stamtąd, byłem przekonany, że wolę pracować w Południowym Sudanie niż w Zambii. Było to dla mnie wyzwanie, ponieważ Sudan wymagał pracy pionierskiej - trzeba tam było stworzyć nową misję, praktycznie od zera. Przed jezuitami otwierała się zupełnie nowa przestrzeń działania.

Misja w Sudanie to jednak nie tylko trud związany z zakładaniem nowej misji. Trzeba powiedzieć wprost, że panują tam skrajnie niebezpieczne warunki, nie tylko dla chrześcijan, ale w również dla Europejczyków? Dlaczego?

Od 1956 r. toczyła się w Sudanie wojna domowa, która oprócz podłoża ekonomicznego i politycznego, miała też wymiar religijny. Była to wojna pomiędzy Arabami - muzułmanami z północy a chrześcijanami z południa. Mocne dążenie południa dawnego Sudanu do odłączenia się od sfery islamu, w 2011 r. doprowadziło do podziału kraju na dwa państwa - na Sudan i Republikę Południowego Sudanu. Doszło do tego po wielu latach prześladowań i okrutnej wojny domowej. Mając darmowy dostęp do broni, ludzie strzelali do siebie nawzajem, nie wiedząc nawet, dlaczego to robią. Dlatego przez wiele lat sytuacja na południu była bardzo trudna. Dzisiaj żyje już trzecie pokolenie, które bierze udział w wojnie i drugie pokolenie, które urodziło się w czasie jej trwania. Ci, którzy pamiętają początki tego konfliktu, dzisiaj powoli odchodzą. Ci wszyscy, którzy przyszli na świat później,  urodzili się i wyrośli w warunkach wojennych. Można więc sobie wyobrazić, co dzieje się w głowie żołnierza, wojownika, który dostaje broń i polecenie, żeby strzelać do ludzi. To powoduje dramaty, barbarzyńskie zachowania, które dzisiaj wciąż się zdarzają, nawet w Południowym Sudanie. Ostatnia masakra miała miejsce na północy Południowego Sudanu. 400 osób zostało zamordowanych w jednym ze szpitali. To są wydarzenia, o których informacja zostaje podana w jednym czy drugim miejscu, ale szybko się o niej zapomina. Niestety, nie pokazuje się podłoża i historii konfliktu. Z czasem można doprowadzić do pokoju, ale warunki są bardzo utrudnione ze względu na wciąż toczące się konflikty zbrojne na północy i wschodzie Południowego Sudanu.

Czy ludzie, którzy zginęli w tym szpitalu byli chrześcijanami? A może decyzja o ich zabiciu nie była wcale uzależniona od wyznania?

W tym przypadku w większości byli to chrześcijanie, ale rebelianci nie zwracali na to uwagi. Po prostu wymordowali wszystkich ludzi przebywających w szpitalu, nawet chorych. Zajęli cały budynek dla siebie i przebywali w nim przez pewien okres walk. Nikt nie wziął odpowiedzialności za tę masakrę. Dopiero kiedy dotarło tam wojsko, żołnierze odkryli, co się wydarzyło.

Dzisiaj na świecie cały czas giną ludzie - chrześcijanie i wyznawcy innych religii. W wielu miejscach trwają konflikty. Papież Franciszek stara się o tym przypominać. Zachęca Kościół do modlitwy, prosi oprawców, by zaprzestali działań zbrojnych. Co jeszcze może zrobić Kościół, żeby zaradzić tym masakrom?

Kościół ma niesamowity dar niesienia pokoju. W Południowym Sudanie ludzie doświadczyli atmosfery wojny. Mają już tego dosyć. Dlatego siedem lat temu wodzowie jednego z klanów poprosili tamtejszego biskupa o księży katolickich, którzy mogliby wnieść pokój do zarzewia tego konfliktu. Biskup powiedział: "Nie mamy ludzi. Sami nie jesteśmy w stanie posłać do was kapłanów, ale poprosimy jezuitów i zobaczymy, co oni odpowiedzą". Ojciec prowincjał dał jednego kapłana - jezuitę, który rozpoczął misję pokojową w bardzo zapalnym rejonie, w miejscowości Akol Jal blisko Rumbek - centralnie położonego miasta w Sudanie Południowym. Teren misji znajduje się między dwoma klanami tego samego plemienia, które wciąż na siebie napadają. Naszym zadaniem jest doprowadzenie do zakończenia wrogości i nienawiści. Dzisiaj mamy za sobą cztery lata pracy nad utrzymaniem pokoju pomiędzy dwoma klanami.

Czy wasze działania przynoszą jakieś rezultaty?

Tak. Nasza praca powoli zaczyna przynosić owoce. Kościół ma tu niesamowite pole do działania. Wciąż jednak potrzeba ludzi Kościoła, którzy zamiast brać do rąk karabiny, zaryzykują swoje życie, głosząc pokój i przebaczenie. I choć sprawa przebaczenia jest bardzo odległa dla naszych wojowników, jesteśmy tam po to, żeby przypominać, prosić, a także nadstawiać głowę i kark oraz mówić: "Jesteśmy z wami. Nie zabijajcie się nawzajem. Życie jest wartością".

Kościół naprawdę może zrobić wiele, podejmując ryzyko związane z głoszeniem Ewangelii, pokoju i przebaczenia. To właśnie staramy się robić. Patrząc globalnie, problemy te wcale nie dotyczą tylko Sudanu. Potrzeby o których wspomniałem charakteryzują ludzi mieszkających na całym świecie: na Ukrainie, Dalekim Wschodzie, w Afganistanie, w Ameryce Południowej. Wszędzie doświadczyć można tego samego: konflikty tylko niszczą, zabijają, odbierają życie. Myślę, że zadaniem Kościoła jest nieustanne głoszenie przebaczenia, pokoju i wartości życia.

Czy to znaczy, że dla tych ludzi życie nie ma wartości?

Dla nich życie ludzkie nie jest wartością. Inaczej jest z życiem krowy. Bo krowa jest tą, która żywi, która daje mleko, krew i mięso. Dlatego jest ważniejsza od człowieka. W Południowym Sudanie umieralność dzieci, które nie mają jeszcze pięciu lat, wynosi 12 procent. Bardzo łatwo można więc sobie wyobrazić, że rodzice nie przejmują się tym, czy ich dziecko umrze. Przychodzi malaria, tyfus, dur brzuszny i zabiera dzieci dosłownie jednej nocy. Są to straszne choroby. Dotykają dzieci, ludzi w średnim wieku i dorosłych. Sudańczycy przyzwyczaili się, że natura jest silniejsza od człowieka. Mówią: "Trudno. Umarł to umarł. Nie przeżył bo nie był na tyle silny. Będzie nowe dziecko".

Takie podejście do kwestii życia i śmierci wyraźnie wskazuje na różnice kulturowe dzielące Sudańczyków i mieszkańców Europy. Jak zatem udało wam się wejść w dialog z tymi ludźmi?

Sedno tkwi chyba w tym, że od razu rzuciliśmy się na głęboką wodę. Pomimo braku kościoła i olbrzymich trudności jakie piętrzyły się przed nami, zaczęliśmy co tydzień sprawować Mszę Świętą. Pierwszą z nich odprawiliśmy w Wielki Czwartek. Eucharystii towarzyszył gest obmycia stóp, co w Sudanie jednoznacznie kojarzy się ze służbą. W tamtejszej kulturze panna obmywa stopy swojemu przyszłemu mężowi, aby okazać mu miłość, szacunek i gotowość do służby. Nic więc dziwnego, że poprzez tą pierwszą, wielkoczwartkową Eucharystię, zdobyliśmy nie tylko szacunek ludzi ale również ich zaufanie. Obmycie stóp oznaczało bowiem, że chcemy ich wspierać i być z nimi, zarówno w dobrych jak i złych chwilach.

Dalszy ciąg wywiadu z o. Tomaszem Nogajem, pracującym w Sudanie misjonarzem-leśnikiem,  już za tydzień w portalu DEON.pl.

Rozmawiał Piotr Kosiarski

Tomasz Nogaj SJ - Absolwent Technikum Leśnego w Lesku. W 1994 r. wstąpił do zakonu jezuitów. Wikariusz, katecheta, rekolekcjonista i duszpasterz młodzieżowy.  Jest strażakiem i kapelanem strażaków oraz myśliwym od 1999 r. Łączy swoją pasję myśliwską z życiem zakonnym i kapłańskim w Kościele. Obecnie pracuje jako misjonarz w Sudanie Południowym.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Jak leśnik został misjonarzem
Komentarze (1)
M
maria
27 października 2014, 15:53
o , jaki zbieg okoliczności ! nasz kuzyn też jest misjonarzem i też ukonczył technikum leśne w Lesku ! ta szkoła sprzyja powołaniom :)