Skromny zakonnik – wspomnienia o Stasiu
W miarę upływu lat od śmierci o. Stanisława Musiała (1938-2004), jezuity, zainteresowanie jego życiem i działalnością nie tylko nie ustaje, ale zdaje się nieustannie wzrastać, o czym świadczą obchody kolejnych rocznic jego śmierci, poświęcone mu publikacje czy też organizowane spotkania na jego temat.
Bardzo ważnym źródłem do pełniejszego poznania o. Musiała jest jego, nieodkryta dotąd, bogata twórczość epistolarna. Redakcja „Życia Duchowego” przygotowała do wydania prywatne listy o. Stanisława do rodziny. Poniżej publikujemy przygotowaną z tej okazji rozmowę z siostrami o. Stanisława: Marią Sułkowską i Barbarą Twaróg, która jest dołączona do listów.
Z Marią Sułkowską i Barbarą Twaróg, siostrami Stanisława Musiała SJ, rozmawia Józef Augustyn SJ
Jak Panie z dzieciństwa wspominają swojego brata Stanisława?
Barbara Twaróg: Między mną a bratem było siedem lat różnicy. Kiedy w 1950 roku dwunastoletni Stasio wyjeżdżał do małego seminarium w Nowym Sączu, miałam pięć lat. Niewiele więc pamiętam ze wspólnych chwil spędzonych z nim w domu rodzinnym. W latach późniejszych, gdy byłam nastolatką, rodzice powtarzali, że Stasiu był dobrym i pobożnym dzieckiem. Tatuś wręcz odciągał go od modlitwy. Nieraz całymi godzinami klęczał przed obrazkiem Matki Boskiej Nieustającej Pomocy, który zostawił mu pewien redemptorysta, głoszący w naszym kościele misje parafialne. Modlił się – jak mówił – o powołanie kapłańskie. Mama wspominała, że we wczesnym dzieciństwie zakładał sukienki siostry, które służyły mu za sutannę czy komżę, i bawił się w odprawianie Mszy świętych. Często też rysował czarnym tuszem różne kościoły, ale żaden z tych obrazków nie zachował się do dzisiaj.
Później – już jako starszy – Staś codziennie starał się chodzić na Mszę i przyjmować Komunię świętą, a ponieważ były to czasy przedsoborowe, wiernych obowiązywał post eucharystyczny od północy danego dnia. Na ranną Mszę trzeba było więc iść na czczo. Mama martwiła się, żeby z powodu tego „niedojadania” Staś się nie rozchorował. Kiedy dowiedziała się o tym jego nauczycielka, pani Maria Odziomek, zawsze po Mszy zapraszała Stasia do siebie na śniadanie.
Maria Sułkowska: Była to oczywiście trochę niezręczna sytuacja dla rodziców. Zresztą mama martwiła się nie tylko o zdrowie Stasia. Bała się także, żeby jej młodszy syn nie stał się „dewociarzem”. Bo rzeczywiście Staś od dziecka był bardzo pobożny i ciągle się modlił. Miał dwanaście lat, kiedy wspomniana pani Odziomek napisała w jego sprawie list do ojców jezuitów z prośbą o przyjęcie do małego seminarium w Nowym Sączu. Mama jednak była temu przeciwna. Uważała, że jest za młody na wstępowanie do klasztoru, choć przecież małe seminarium to jeszcze nie złożenie ślubów wieczystych. Powtarzała, że lepiej będzie, jeśli po zdaniu matury pójdzie do seminarium diecezjalnego i będzie się uczył na „zwykłego” księdza.
Staś jednak bardzo chciał uczyć się u jezuitów. Kiedy więc z Nowego Sącza przyszła pozytywna odpowiedź, był bardzo szczęśliwy. By jego wyjazd stał się możliwy, potrzebna była pisemna zgoda przynajmniej jednego z rodziców. Pamiętam, że Staś bardzo prosił mamę, żeby mu tę zgodę podpisała, ale mama konsekwentnie odmawiała. Była osobą pobożną. Codziennie wstawała o trzeciej nad ranem, by z gospodarczym obrządkiem zdążyć przed poranną Mszą. Nie opuszczała pierwszego piątku, pierwszej soboty miesiąca, ale nie chciała, by jej małoletni jeszcze syn wstępował do klasztoru. Uważała, że zakonnicy gnębią rygorem młodzież, która do zakonu wstępuje. Bała się też – jak mówiłam – że Staś podejmuje tak poważną decyzję w zbyt młodym wieku. Martwiła się, co będzie, jeśli po kilku latach dojdzie do wniosku, że dokonał złego wyboru. Podobnego zdania był także ojciec. „Jesteś za młody” – powiedział, gdy Staszek zwrócił się do niego o podpis pod ową zgodą. Nasz tato był bardzo mądrym i pracowitym człowiekiem. Dużo czytał. W wieku dziewiętnastu lat półtora roku walczył na wojnie – widział więc wiele zła. Mimo to pozostał dobry i szlachetny. Był też niezwykle pobożnym katolikiem, ale także on nie podpisał tej zgody Stasiowi.
Zdesperowany poprosił więc o podpis mnie – starszą o trzy lata siostrę. Miałam wówczas piętnaście lat i podpisałam się na dokumencie imieniem i nazwiskiem matki: „Musiał Antonina”. Zrobiłam to na jej oczach. Nie protestowała, ale sama podpisu nie złożyła. Podobnie było, gdy dwa lata później podpisywałam się pod zgodą na wstąpienie Staszka do nowicjatu w Starej Wsi. Mama powtarzała, że nie weźmie tego na swoje sumienie. Uważała, że jego decyzja nie została podjęta na poważnie, że wynika z dziecinnych fanaberii i że w przyszłości na pewno Staszek zmieni zdanie i z zakonu wystąpi.
Mama dziwiła się, że Staszek chce iść do zakonu, ponieważ w dzieciństwie nasz brat lubił przebywać z koleżankami i bardzo lubił wiejskie festyny z muzyką i tańcami. Siedział wówczas przy orkiestrze, dopóki nie skończyła się zabawa, i powtarzał: „Jak ja kocham muzykę!”. Mamie się to nie zgadzało. Mówiła: „Przecież tego się nie da pogodzić, to się ze sobą nie łączy. Tu ma pełno koleżanek i lubi muzykę, a tu chce iść do klasztoru”.
Chciałbym jednak zapytać jeszcze o czasy wcześniejsze. W wielu wspomnieniach o ojcu Stanisławie Musiale powtarza się wątek traumatycznych przeżyć z czasów drugiej wojny światowej. Także ojciec Stanisław w niektórych wywiadach i artykułach o tym opowiadał. Mówił, że uratował rodzinę przed niechybną śmiercią z rąk hitlerowców. Zawsze jednak zaznaczał, że był wówczas małym chłopcem i nie do końca pamięta owo wydarzenie.
Maria Sułkowska: To było bodajże latem lub wczesną jesienią 1942 roku, w każdym razie w jakiś ciepły dzień, bo pamiętam letnią sukienkę, którą miała wtedy na sobie mama. Chodziłam wówczas do pierwszej lub drugiej klasy, więc jako ośmioletnie dziecko lepiej zapamiętałam tę sytuację. Do naszego domu w Łososinie Górnej przyszedł pewien Żyd, który przed wojną mieszkał niedaleko nas. Chodził po wsi od domu do domu z workiem na żywność i prosił o pomoc dla siebie i swojej rodziny. Każdy mu coś tam dawał. Mama też zaczęła szukać dla niego jakichś produktów. Nagle ojciec zobaczył przez okno, że pod dom zajechała konna żandarmeria niemiecka wraz z polską granatową policją. Zerwał się ze słowami: „Boże, Niemcy! Musimy uciekać!”. Mówił to do owego Żyda i sam pobiegł na tył domu, a później do lasu. Myślał, że Żyd pospieszy za nim. On się jednak nawet nie ruszył.
Być może miał już dosyć uciekania i ciągłego ukrywania się.
Maria Sułkowska: Trudno mi powiedzieć. W każdym razie, kiedy Niemcy weszli do naszej kuchni, zastali go z workiem pełnym ziemniaków, mąki, chleba i jajek. Wyglądało na to, że wszystko dostał od nas, a było tego sporo, więc groziło nam nie tylko rozstrzelanie z powodu pomagania Żydowi, ale także z powodu posiadania tak dużych zapasów. Wszyscy chłopi na wsi byli przecież obłożeni kontrybucjami i obowiązkowymi dostawami. Niemcy zabierali gospodarzom niemal wszystko, co wyhodowali, tymczasem u nas zobaczyli spore zapasy.
Mamę, starszego brata Władysława, mnie i Stasia Niemcy postawili pod ścianą, a Żyda przywiązali do konia i powlekli w dół drogi. Później go rozstrzelali. Pamiętam, że strasznie się bałam i głośno płakałam, razem z małym Stasiem, który miał wówczas może cztery latka. Nasze krzyki wzmogły się, kiedy jeden z hitlerowców skierował w stronę mamy rewolwer. Staś rzucał się, chwytając za nogi to mamę, to owego Niemca. Rozpaczliwie płakał i krzyczał, prosząc, żeby nie zabijał mamy. W końcu hitlerowiec opuścił broń i schował ją do kabury. Wyjął z kieszeni kolorowe koraliki, które dał mi, i cukierek w szeleszczącym, błyszczącym celofanie dla Stasia.
Jak później sam opowiadał, zostawił w domu dzieci w naszym wieku i chyba to uratowało nam życie. Pamiętam, że koraliki, które wówczas otrzymałam, były naprawdę ładne: drobniutkie i kolorowe. Należały wcześniej do jego córki. Dając mi je, powiedział, żebym się modliła za niego, jego rodzinę i za to, by mógł szczęśliwie wrócić do domu. Mama nieraz pytała mnie, czy przy rannym albo wieczornym pacierzu zmówiłam za niego Zdrowaś Mario… Zdawała sobie sprawę, że jego litość uratowała nam życie. Tak niewiele brakowało i wszyscy byśmy zginęli.
Po wojnie, jak Panie wspomniały, w 1950 roku Stanisław rozpoczął naukę w Nowym Sączu, a w 1952 – po uzyskaniu dyspensy od wieku – wstąpił do nowicjatu ojców jezuitów w Starej Wsi.
Maria Sułkowska: Kilka razy odwiedziłam Staszka w Nowym Sączu. Zawsze powtarzał, że bardzo dobrze się czuje i jest szczęśliwy. Obowiązki, jakie tam miał, nie były dla niego żadną udręką, czego tak bardzo obawiała się mama. Staszek nigdy się nie skarżył.
Barbara Twaróg: Rodzice ostatecznie zaakceptowali wybór Staszka. Ale mama jeszcze długo uważała, że nie ma on w zakonie lekko. Starała się wysyłać mu paczki do Starej Wsi i bardzo żałowała, że nie może tego robić częściej. Miała w oczach obraz zakonnego kwestarza, który chodzi po prośbie od domu do domu. Martwiła się, żeby jej małemu Stasiowi niczego nie brakowało.
Kiedy w 1961 roku mama leżała obłożnie chora, Staszek – studiujący już w tym czasie w Warszawie – przyjechał latem do Łososiny. Mieszkał na plebanii, a do nas codziennie przychodził i dużo rozmawiał z mamą. Po ośmiu dniach musiał jednak wracać. Mama i Staszek obiecali sobie, że nie będą płakać. Oboje jednak nie dotrzymali słowa: mama zaczęła płakać zaraz po wyjściu Staszka, a on w drodze na dworzec. To było ich ostatnie spotkanie, bo mama w październiku tego samego roku zmarła.
Maria Sułkowska: Prymicje miały miejsce 15 sierpnia 1963 roku. Były one zupełnie inne od tych normalnie organizowanych przez innych księży. Tak naprawdę do końca nawet nie wiedzieliśmy, kiedy dokładnie się odbędą. Święcenia Staszek przyjął 5 sierpnia w Nowym Sączu i miał dać nam znać, co do dokładnej daty prymicji, byśmy mogli się przygotować. Staszek nie chciał jednak hucznych uroczystości i chyba dlatego zjawił się w Łososinie bez uprzedzenia dziesięć dni po święceniach, tuż przed prymicjami. Przyszedł do mojego domu sam. Zdziwiłam się, że nas nie powiadomił. Chcieliśmy zorganizować uroczyste przywitanie prymicjanta: z kwiatami i przemówieniami, jak to jest w zwyczaju tutejszej parafii. Mojego starszego syna – wówczas siedmioletniego chłopca – miałam nauczyć okolicznościowego wiersza, o który poprosiłam jednego księdza. Ale Staszek tego wszystkiego nie chciał: żadnych powitań, orszaków, chorągiewek, kwiatów, wierszyków i wielkich przyjęć.
Było to dla mnie dziwne. Staszek powiedział mi wówczas, że przecież ma żałobę po mamie. To jeszcze bardziej mnie zdziwiło, bo mama zmarła dwa lata wcześniej. On jednak stwierdził, że będzie miał żałobę do śmierci, ponieważ mamę bezgranicznie kochał. Powiedział mi wtedy także, że bardzo chciał, by w dniu prymicji była razem z nim i razem z nim się cieszyła. Prosił Boga, by mama dożyła tej wspaniałej dla niego chwili, ale widocznie Pan Bóg miał inne zamiary. Właśnie dlatego Staszek nie chciał wielkich przyjęć. Prymicyjną Mszę świętą planował ofiarować za duszę mamy, a po niej pójść na cmentarz i przy grobie mamy wszystko jej opowiedzieć; wypłakać się, że nie było jej przy nim w tym ważnym i świętym dla niego dniu. Tak właśnie Staszek widział swoje prymicje. My jednak – jak powiedział – „zrobiliśmy po swojemu”. Ale był nam wdzięczny również za to, szczególnie Basi, która przygotowała przyjęcie dla rodziny.
Po przyjeździe, w dniu prymicji, najpierw posiedział u mnie jakiś czas, porozmawiał z tatusiem, który akurat był wtedy u mnie, pobawił się z moimi dwoma synami – Mariankiem i Wacusiem – i poprosił, żebym wraz z dziećmi odprowadziła go na plebanię, skąd miał udać się do kościoła na prymicyjną Mszę. Poszliśmy więc dróżką w stronę kościoła przez niewielki zagajnik. To nie była duża odległość, ale szliśmy bardzo wolno, prawie dwie godziny. Staszek wziął moich chłopców za ręce, rozmawiał z nimi, śmiali się razem, co chwilę przystawali i coś sobie opowiadali, a ja idąc za nimi, ciągle ich poganiałam: że nigdy nie dojdziemy i że w tej olszynie zastanie nas noc. Kiedy doszliśmy na plebanię, Staszek ze wzruszeniem dziękował mi za tę wspólną drogę. Powiedział, że jest bardzo szczęśliwy, że miał najpiękniejsze „prymicyjne wprowadzenie” i że to mu zostanie na całe życie. Wycałował nas i wyściskał, mówiąc, że takich wspaniałych prymicji to na pewno nikt nie miał.
Barbara Twaróg: Po Mszy prymicyjnej w domu rodzinnym odbyło się skromne przyjęcie: była najbliższa rodzina, sąsiedzi i księża z parafii. Na życzenie Staszka jeden z sąsiadów przygrywał na harmonii, żeby gościom było weselej. Ale tańców nie było.
Stanisław, jako kleryk, a później już jako ksiądz – jak wynika z listów – rzadko was odwiedzał, często jednak pisał.
Barbara Twaróg: Rzeczywiście regularnie dostawaliśmy od niego listy i kartki pocztowe: najpierw z nowicjatu w Starej Wsi, potem z Krakowa i Warszawy, gdzie studiował, ale także z wielu innych miejsc, w których spędzał letnie wakacje. Korespondencja ta nasiliła się, kiedy wyjechał za granicę. Jeszcze będąc w drodze do Rzymu, gdzie miał rozpocząć studia, wysłał nam kartkę pocztową z pozdrowieniami. Później często dostawaliśmy od niego listy z Rzymu, Monachium, Chantilly, aż do roku 1976, do śmierci tatusia. Kiedy oboje rodzice już zmarli, korespondencja stała się znacznie rzadsza.
Bardzo czekaliśmy na jego listy i cieszyliśmy się, kiedy przychodziły. Pamiętam, że jeden z listów, opisujący rzymskie Koloseum i historię chrześcijan pierwszych wieków, którzy w nim ginęli, czytaliśmy wielokrotnie. Z tego powodu list ten jest najbardziej zniszczony. Przychodzili do nas także sąsiedzi, by go posłuchać. Ojciec wówczas był bardzo szczęśliwy. Żałował, że tej chwili nie dożyła mama.
W swoich listach ojciec Stanisław bardzo ciepło zwracał się do swoich bliskich, pytał o rodzinę i sąsiadów. Często wspominał też pana Zająca.
Maria Sułkowska: Pan Zając – nasz sąsiad – często nas odwiedzał i przy tej okazji opowiadał różne niesamowite historie. Miał bujną fantazję. Staszek bardzo lubił go słuchać. Darzył pana Zająca sympatią i stąd w jego listach pozdrowienia dla sąsiada. W czasie wojny był on ponoć w partyzantce. Na jego temat krążyły przeróżne opowieści. Niektóre z nich – z czasów partyzanckich – były kontrowersyjne.
Pani Barbaro, przez wiele lat pieczołowicie zbierała Pani listy od brata.
Barbara Twaróg: Miałam jakieś wewnętrzne przeczucie, że powinnam to robić. Nigdy nawet nie powiedziałam Staszkowi, że zbieram jego listy. Przechowuję jednak różne pamiątki po nim. Mam też książki o Matce Boskiej, które od niego dostałam. Kiedyś brat podarował mi ozdobną świeczkę. Jeszcze nigdy jej nie zapaliłam, choć od tamtego czasu minęło prawie dwadzieścia lat.
Czy po powrocie ojca Stanisława do Polski często się Panie widywały z nim?
Barbara Twaróg: Zaledwie kilka razy w roku: albo u nas, w Łososinie, albo w Krakowie. Często zapraszałam Staszka w rodzinne strony, ale on się zwykle tłumaczył, że nie ma czasu. Ciągle powtarzał, że ma do napisania jakieś artykuły czy recenzje, musi przeczytać mnóstwo książek. Wiecznie się spieszył i był zajęty. Obiecywał, że jak przejdzie na emeryturę, przyjedzie do nas na dłużej.
Ojciec Stanisław znany był ze swojego zaangażowania na rzecz dialogu chrześcijańsko-żydowskiego.
Barbara Twaróg: Brat nigdy nie wtajemniczał nas w swoje sprawy, nie mówił o swojej działalności. Zawsze tylko pytał o rodzinę, sąsiadów, parafię, jak żyjemy, co robimy i co u nas słychać. Ale dochodziły do nas różne fragmentaryczne wiadomości. Zdawaliśmy sobie sprawę, że wielu go krytykuje i bardzo nas to bolało.
Pamiętam, że po jednym z artykułów Staszka, bardzo ostro skrytykował go pewien redaktor. Akurat wówczas Staszek był w Łososinie i u nas przeczytał ten krytyczny wobec siebie tekst. Miał wtedy łzy w oczach. Powiedział tylko o autorze: „Przecież to był mój kolega”.
Kiedy Staszek zaangażował się w sprawę oświęcimskiego Karmelu, jedna ze znajomych atakowała nas pytaniami: „Co ten wasz brat wyprawia? Co on wypisuje?”. Doszły nas nawet słuchy, że Staszek podpadł wtedy samemu prymasowi. Trudno mi było w to uwierzyć. Kiedy w 1981 Józef Glemp został wybrany na prymasa Polski, Stanisław był w Łososinie i gdy z radia dowiedzieliśmy się o wyborze, bardzo się ucieszył, mówiąc: „Dobry człowiek został wybrany na prymasa”. A tu nagle taka historia.
Kiedyś też brat opowiadał mi, że napisał artykuł na temat ogromnej reklamy, jaka została powieszona na wieży jednego z krakowskich kościołów. Staszkowi nie mieściło się w głowie, by na świątyni w centrum miasta mogła zawisnąć jakakolwiek reklama. Tekst napisany przez niego został jednak odrzucony, ponieważ reklamowana firma była jednym z jakichś ważnych sponsorów kościoła. Brata bardzo to bolało. Ale nie wszyscy myśleli tak jak on.
Bałam się, że z powodu swoich artykułów i opinii Staszek może nawet zostać wyrzucony z zakonu. Byłam nawet u księdza proboszcza, żeby zapytać, czy coś grozi bratu. Proboszcz powiedział mi jednak, żebym sobie dała spokój, bo to „zagadnienia nie dla mnie, a dla uczonych teologów”. Pamiętam jednak, że z powodu tego zamieszania wokół Staszka bardzo się martwiłam. Kiedy przyjeżdżałam do niego do Krakowa, nigdy jednak – jak już mówiłam – nie wtajemniczał mnie w swoją działalność. Jeżeli nawet czasem napomknął o tym, co go bolało, nigdy nikogo nie obmawiał i o nikim źle nie mówił.
Za życia ojca Stanisława mało kto wiedział, jak wielu osobom pomagał: duchowo i materialnie, choć sam był skromnym zakonnikiem.
Barbara Twaróg: Rzeczywiście w czasie moich odwiedzin u Staszka w Krakowie często widziałam wokół niego ludzi proszących go o pomoc. Raz, kiedy Staszek odprowadzał mnie na dworzec, na ulicy zaczepiła go jakaś starsza kobieta, którą brat zaczął pocieszać. Innym razem usłyszałam, jak Staszek mówił do jakiegoś mężczyzny: „Nic nie mam, niczego ci nie mogę dać”. Po czym wyjął z kieszeni wiatrówki kilka biletów komunikacji miejskiej i wręczył mu. Ubolewał, że tak wiele jest osób biednych i nie każdemu może pomóc. Kiedyś byłam u niego przed Wielkanocą. Opowiadał, że przychodzą do niego biedni, a on nie ma im co dać. Często przywoziłam mu z domu miód, a później dowiadywałam się, że Staszek nawet go nie spróbował, bo słoik powędrował dalej. Był naprawdę dobrym człowiekiem, wrażliwym na bliźnich i na ludzką biedę. Jak się potem dowiedziałam, w Krakowie miał szerokie kontakty z bezdomnymi oraz z ubogimi z Przytułku Brata Alberta.
Niestety, jak mówiłam, rzadko się widywaliśmy. Z tych nielicznych spotkań wspomnienia trochę się zatarły. Na wiele rzeczy jakoś nie zwracało się uwagi. Stanisław na przykład udzielał ślubu moim dzieciom: córce Urszuli i synowi Romanowi. Nie potrafiłabym jednak odpowiedzieć na pytanie, o czym mówił w ślubnych homiliach, choć pamiętam, że były one bardzo ładne i pobożne. Jakoś zawsze głowa była zaprzątnięta codziennymi kłopotami. Wydawało się, że będzie jeszcze tyle okazji do spotkania, do rozmowy. Zawsze myślałam, że to Staszek odprowadzi nas wszystkich na cmentarz, a nie my jego. Tymczasem stało się inaczej…
Ostatni raz widziałam się z nim w październiku 2003 roku, w Krakowie. Mówił wówczas, że codziennie o dziewiątej rano odprawia w Bazylice przy Kopernika Mszę świętą i że przychodzi na nią stała grupa wiernych, którzy lubili jego Msze. Obiecywałam sobie, że przyjadę kiedyś na tę Mszę, ale nie udało się. Nie zdążyłam. Dziś żałuję, że nie wykorzystałem wielu chwil, wielu okazji do spotkania i rozmowy…
Więcej w książce: "Listy ks. Stanisława Musiała do rodziny".
Skomentuj artykuł