Zainspirowana faktami (m.in. główna bohaterka żyła naprawdę) wciągająca i sprawnie napisana powieść obyczajowa, której bohaterką jest lekarka-pediatra z jednej z warszawskich przychodni.
Jej życie upłynęło na samotnym opiekowaniu się chorą matką i pracy zawodowej. Nie spełniło się jej pragnienie założenia własnej rodziny. Wszystko nieoczekiwanie się jednak zmienia w chwili, gdy dowiedziawszy się o nieuleczalnej chorobie, pani doktor decyduje się na spełnienie największego
(i ostatniego) marzenia; jedzie na wycieczkę do Rzymu…
Ta decyzja nieoczekiwanie nadaje reszcie jej życia pełnię, sens i spełnienie.
Jolanta Wachowicz – Makowska
Autorka kilkunastu książek z dziedziny psychologii i pedagogiki, beletrystyki dziecięcej oraz serii książek wspomnieniowych Chochlą i mieczem, Świat zapamiętany, Panienka w PRL-u oraz Schola amabilis (historia szkoły Sióstr Nazaretanek w latach powojennych).
Jest ulubioną pisarką czytelniczek,,Listu do Pani”, gdzie systematycznie publikowane są jej felietony, artykuły oraz fragmenty jej książek.
Mieszka w Konstancinie pod Warszawą. Pracuje jako redaktor działu
w czasopiśmie ,,Problemy Opiekuńczo-Wychowawcze”.
Wstęp
Na początku miało być jedynie krótkie wspomnienie. O bardzo - z pozoru - zwyczajnej i skromnej lekarce z warszawskiej przychodni „D". Była ona nie tylko doskonałym diagnostą i mądrym, rozważnym terapeutą. Była również najprawdziwszym przyjacielem mojego domu.
Zawdzięczam jej bardzo wiele. Uzdrawiała bowiem nie tylko nękane dolegliwościami ciało mojego synka, ale także cierpiącą i niespokojną duszę jego mamy.
Doktor Stanisława wydawała się całkowicie oddana swemu lekarskiemu powołaniu. Ale kiedy poznało się ją lepiej i bliżej, okazywało się, że świat jej zainteresowań, a nade wszystko marzeń, jest znacznie rozleglejszy od tzw. lekarskiego rejonu, który obsługiwała.
Uwielbiała podróże i wszystkie swoje urlopy spędzała poza krajem. Wracała pełna wrażeń, które opisywała w króciutkich esejach, a czasem wierszach. Pisanie było bowiem także jej wielką pasją.
Pisała pięknie i żal, że poza jedną książką - o leczeniu dzieci - nie pozostawiła po sobie bogatszej tego rodzaju spuścizny.
Mieszkała w jednopokojowym mieszkaniu, w gierkowskim bloku z tzw. wielkiej płyty, w zakurzonym i hałaśliwym centrum miasta. Śniła natomiast o domku z ogrodem i kwiatach rosnących nie tylko na parapecie.
Najbardziej jednak - choć skrycie - marzyła o własnej rodzinie. O ludziach „do kochania": o mężu, o dzieciach.
Kiedy ciężko chora leżała w szpitalu, powiedziała mi: Nie spełniło się żadne z moich ziemskich pragnień. Być może Pan Bóg zachował to spełnienie „ na potem ". Muszą Mu zaufać, że lepiej ode mnie wie, jak jest i jak będzie lepiej.
Okazało się, że - istotnie - wiedział.
O jakiejś niezwyczajnej, niepowszedniej historii czy zdarzeniu powiada się, że tak bywa tylko w książkach. Albo - jedynie w filmie. Im dłużej jednak żyję, tym częściej przekonuję się, że życie tworzy o wiele barwniejsze,
0 wiele ciekawsze i o wiele bardziej intrygujące scenariusze aniżeli te, które stają się kanwą utworów wymyślonych przez ludzi. Nawet bardzo utalentowanych.
Ta historia jest niepowszednia. Ale to nie doktor Stanisławie chciałabym ją zadedykować. Ofiarowuję ją jednej z moich najwierniejszych
1 najsympatyczniejszych czytelniczek, pani Filomenie Rutkowskiej z Olsztyna. Po kolejnym odcinka zamieszczonym w „Liście do Pani" napisała do mnie: Mam już 91 lat i boję się, że nie doczekam zakończenia książki. A tak chciałabym wiedzieć, co się zdarzy. Nie czekam na wspaniały happy end. Najwspanialsze są bowiem te maleńkie codzienne cuda, jakich doświadczamy i których nawet nie dostrzegamy. Najwspanialszy jest codzienny cud miłości.
No więc starałam się zarejestrować owe maleńkie codzienne cuda, które się zdarzyły wbrew nadziejom, ale ku zachwytowi i wdzięczności przynajmniej dwóch kobiet: jednej, która ich doświadczyła, i drugiej, która je z tą pierwszą współprzeżywała.
Rozdział I
Kobieta nosiła przypiętą do swego białego pielęgniarskiego fartucha tabliczkę z wypisanym imieniem i nazwiskiem, ale nikt nawet nie próbował zapamiętać, jak się nazywa. Pacjenci, inne pielęgniarki, salowe, lekarze, a nawet ordynator zwracali się do niej bezosobowo: siostro. Myśleli natomiast i mówili o niej Siostra Zmora.
Pracowała na oddziale od ponad dwudziestu lat, ale mimo to nikt nie pamiętał, czy przezwisko przylgnęło do niej z powodu jej wyglądu, czy też to ona stopniowo upodabniała się do nadanego jej miana.
Była chuda, kostyczna, miała bardzo ciemne, nigdy nie-rozjaśniane uśmiechem oczy i wąskie usta zaciśnięte w grymasie - nie wiadomo - rozżalenia, pretensji, rozczarowania czy smutku. Rzadko się odzywała, a jeśli, to jedynie po to, by jak najkrócej, w sposób jak najbardziej rzeczowy i bezosobowy odpowiedzieć na zadane jej pytanie lub przekazać polecenie lekarza. „Proszę to połknąć". „O dziesiątej zaprowadzę panią na EKG". „Proszę jutro nie jeść śniadania". „Wieczorem zrobimy lewatywę". Nie dodawała żadnego komentarza. Nie starała się dodawać otuchy, pocieszać, wyjaśniać, uspokajać.
Robiła swoje. I nic więcej.
Jedynie ręce Siostry Zmory nie pasowały do jej osoby i jej wizerunku. Wydawały się należeć do kogoś całkiem innego. Do kobiety młodej, pięknej i delikatnej.
Były to też ręce wyjątkowo sprawne. Zawsze udawało jej się - i to już za pierwszym razem - wkłuć do najbardziej nawet cienkiej i niewidocznej żyły pacjenta. Inne pielęgniarki wzywały ją na pomoc, kiedy nie potrafiły pobrać krwi lub założyć welflonu. To ją proszono, aby wyjmowała zaschnięte sączki z pooperacyjnych ran lub odrywała plastry z obolałej i poranionej skóry. Robiła to wszystko w sposób najmniej dla chorych bolesny i przykry. Jej opatrunki zdawały się mieć czarodziejską moc gojenia.
Mimo tych niewątpliwych i wyjątkowych fachowych umiejętności nikt jej nie lubił, ponieważ nigdy nie znajdowała dla pacjentów ciepłego, życzliwego słowa. Koleżanki traktowała z pełną rezerwy wyższością. Wykonywała posłusznie, ale tak, jak czynią to nie ludzie, a maszyny, polecenia lekarzy, których ceniła. Wobec młodych, niedoświadczonych i omylnych często natomiast bywała opryskliwa, a nawet harda i krytyczna.
Stanisława Drzewiecka od dnia, w którym zajęła łóżko w czteroosobowym pokoju Instytutu Gruźlicy obserwowała Siostrę Zmorę z narastającą uwagą i ciekawością. Nie przyłączała się do chóru wyrzekających na pielęgniarkę współpacjentek. „Wolę, kiedy to ona zakłada mi kroplówkę, wprawdzie bez jednego dobrego słowa, ale i bez żadnego problemu, aniżeli inna siostra, która - nieustannie biadoląc i przepraszając - przebija mi kolejną żyłę".
- Ale - powiadały chore - dlaczego jest taka...
Nie umiały jednak znaleźć właściwego określenia. Była po prostu „nie taka", jaką chciałoby się widzieć w tej roli.
Któregoś dnia, przy porannej toalecie, Stanisława Drzewiecka spojrzała do zmętniałego lustra zawieszonego nad obtłuczoną i pożółkłą ze starości umywalkąi pomyślała, jak bardzo niewiele brakowało, aby i ona wyglądała i zachowywała się tak samo lub bardzo podobnie do Siostry Zmory. Aby to o niej mówiono w taki sam lub podobny sposób.
Kiedy przed ćwierćwieczem rozpoczynała swoją praktykę lekarza pediatry, miała w sobie tak wiele entuzjazmu, tak wiele dobrych chęci i szczytnych celów, że wydawało się, że wystarcząjej na całe, choćby i najdłuższe życie. Gdy ukończyła czterdzieści lat, zdarzyło się coś, co zachwiało tym jej przeświadczeniem i wszystkimi ideałami młodości.
To było - pozornie - wydarzenie bez jakiegokolwiek znaczenia. Takie samo, z jakimi miała do czynienia wiele razy każdego dnia.
Odwiedzała jedno z dzieci ze swego rejonu, do którego wezwano ją alarmistycznym telefonem przerażonej matki. Dziecko nie było jednak bardzo chore. Miało zaczerwienione gardło i dość wysoką temperaturę, ale nic nie wskazywało, by było to coś więcej aniżeli najbanalniejsza infekcja kataralna. Doktor Stanisława Drzewiecka zaordynowała więc aspirynę i witaminy i uśmiechnęła się do zasmarkanego malca. Nie uśmiechnęła się natomiast do jego rodziców.
Odczuwała nie tylko fizyczne i psychiczne znużenie, naturalne po wielu godzinach pracy, oraz - także naturalną - irytację z powodu nieuzasadnionego wezwania. Po raz pierwszy w życiu poczuła zazdrość o uczucia, jakich ona sama nigdy nie doświadczyła i nigdy nie miała doświadczyć.
Patrzyła na matkę i ojca swego małego pacjenta tulących synka z pełną ulgi czułością i myślała o własnym pustym mieszkaniu, w którym nigdy nie było i nigdy nie będzie słychać ani śmiechu, ani płaczu dziecka. W którym nigdy nie było i nigdy nie będzie mężczyzny dzielącego wraz z nią duże i całkiem malutkie radości, smutki i niepokoje.
Kiedy wróciła do swego mieszkania, było dokładnie takie, jak w tamtym o nim wyobrażeniu. Schludne, w którym każda rzecz miała swoje miejsce i zawsze znajdowała się na swoim miejscu. Z wypielęgnowanymi, codziennie podlewanymi kwiatami stojącymi na okiennym parapecie. Przyozdobione trzema dziewiętnastowiecznymi francuskimi sztychami, które kupiła w antykwariacie na swoje ostatnie imieniny, urodziny i jako prezent gwiazdkowy. Innych prezentów w tych dniach nie otrzymywała już od bardzo wielu lat.
Patrzyła na wyfroterowaną podłogę. Na fotel z nieskalanie białą serwetką rozłożoną na jego nagłówku. Na półki pełne - zawsze starannie odkurzonych - książek. Na stojący na biurku globus, jedyną pamiątkę po ojcu kartografie. Na pieska uszytego przez matkę z parcianego worka, jedyną zabawkę jej powojennego dzieciństwa. I jedyną pamiątkę, którą zachowała po matce.
Wyjęła z lodówki przygotowany wcześniej posiłek. Postawiła dwa małe rondelki na dwupalnikowej kuchence gazowej i cierpliwie czekała, aż zupa i gulasz się podgrzeją. Położyła na stole słomianą matę, na niej postawiła talerze i sztućce. Usiadła na przykrytym pokrowcem krzesełku i powoli, do niczego i nigdzie się nie spiesząc, zjadła obiad.
Potem zmyła talerze, sztućce i garnki. Wytarła do sucha zlew. Wypolerowała kran. Uprała myjkę. Usiadła na fotelu i oparła głowę na białej serwetce. Wzięła do ręki gazetę i zaczęła ją przeglądać bez pośpiechu i bez zainteresowania.
Tak było codziennie. Od wielu lat. Każdego dnia wykonywała dokładnie te same czynności, a nawet - te same ruchy. Dopiero tamtego dnia pojęła, jak niewiele miały znaczenia i że nigdy prawdziwego znaczenia nie nabiorą.
Wiedziała, że koleżanki z pracy zazdroszczą jej braku tych wszystkich zmartwień, jakie były ich udziałem. Ich, czyli kobiet zamężnych i mających - jak mawiały - na głowie dom, męża i dzieci. Okazywały ją najsilniej w okresie lata, kiedy ona wyjeżdżała na wycieczki zagraniczne, a one do podwarszawskich miejscowości letniskowych lub na wczasy. Z głowami, na których już wprawdzie nie miały domów, ale wciąż jeszcze - mężów i dzieci.
Wówczas, gdy siedziała na fotelu w swoim czyściutkim pokoju, z głową lekką od takich brzemion, poczuła, jak mięśnie jej twarzy zmieniają swój układ. Kąciki ust opuszczają się, wargi się wykrzywiają, postarzając ją i nadając wyraz zniechęcenia i rozgoryczenia.
Wstała, nastawiła adapter nakładając nań płytę z muzyką Mozarta i odmówiła nie odmawianą od wielu lat cząstkę różańca. Prosiła Matkę Bożą o zdolność udźwignięcia krzyża swej samotności.
Jolanta Wachowicz-Makowska
Wydawnictwo Bernardinum 2010
Skomentuj artykuł