Człowiek z Villa Tevere to portret założyciela Opus Dei z drugiej połowy jego życia. Św. Josemaria Escrivà mieszkał w Villa Tevere, rzymskiej siedzibie Opus Dei, od 1946 roku aż do śmierci w 1975 roku. Okres ten obfitował w ważne wydarzenia, które Pilar Urbano dogłębnie przedstawia: relacje Josemarii z kolejnymi papieżami (Piusem XII, Janem XXIII i Pawłem VI), realizację misji założycielskiej, czas Soboru Watykańskiego II, przygotowania do ekspansji Opus Dei na całym świecie, sposób formowania duchowych dzieci Josemarii Escrivy Poznajemy również nieznane szczegóły zwykłych dni św. Josemarii, wypełnionych wytężoną pracą i chwil odpoczynku. Widzimy, jak przeżywał choroby i przygotowywał się do śmierci.
Przesłanie Escrivy rozpoczęło cichą rewolucję w Kościele. Zwykle wokół wielkich postaci i instytucji przez nich założonych nie brakuje kontrowersji. Pijar Urbano, jak przystało na rasowego dziennikarza, bada dokumenty, listy notatki, rozmawia z dziesiątkami naocznych świadków i przemierza miejsca, w których toczyło się codzienne życie założyciela Opus Dei. Nie interesuje ją legenda, szuka człowieka z krwi i kości, który zmaga się ze swoją życiową misją.
Rozdział I
Okolice Segovii, Molinoviejo. Jest wrzesień tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego szóstego roku. Jesień i złociste topole. W domu rekolekcyjnym, w czytelni, Luis Mosquera zaimprowizował swoją malarską pracownię. Wyjątkowo, „absolutnie wyjątkowo... dlatego że interesuje mnie ta osobistość" zgodził się na namalowanie portretu poza swoją pracownią, dojeżdżając każdego ranka z Madrytu. Również portretowany musiał pokonać swoją niechęć do bezczynnego pozowania dwa razy po pięć... „przez dziesięć sesji, jakbym był artystą filmowym!"
Mosąuera chciał więcej czasu: „Potrzebuję dwa razy więcej, trzy razy więcej sesji... Jestem powolnym malarzem... Myślę dużo nad każdym pociągnięciem pędzla". Ostatecznie dochodzi do ugody - pięć sesji po dwie i pół godziny.
Mosąuera wie, że w tej sytuacji strój portretowanego będzie niewdzięczną trudnością. Mons. Escriva nosi czarną sutannę, której jedyną ozdobą jest długi pionowy rząd guzików, a jedynym kontrastem -krótkie białe fragmenty koloratki i wystające mankiety.
Wszelkie ożywienie obrazu musi pochodzić z twarzy i dłoni. Tutaj należy utrwalić wyraz twarzy, charakter, ucieleśnienie osobowości, która jawi mu się żywa, bogata w odcienie, o niepowtarzalnym kształcie. Tutaj musi narysować dojrzałego człowieka, który jednak tryska młodzieńczym zapałem. Zahartowanego w bólu ascetę, a przy tym człowieka wesołego. Człowieka o duszy w głębi kontemplacyjnej, którego krew tętni jednak z mocą w żyłach. Intelektualistę pozbawionego oziębłości. Eleganckiego, ale bez strojności. Prostego, ale nie prostackiego. Przystępnego, ale bez spoufalania się. Poważnego, a przy tym z uśmiechem, pogodnego, chociaż pełnego siły. Człowieka spokoju. A przy tym wszystkim wojownika. Wystarczy na niego spojrzeć. Wysunięty i krągły podbródek znamionuje upór. Wąskie wargi o wyraźnych kącikach zdradzają niezłomność i panowanie nad sobą. Obszerne zmarszczki na czole, niczym mewy z rozpostartymi skrzydłami, od skroni do skroni ukazują wzniesienia wyraźnie poorane minionymi (a może obecnymi?) cierpieniami. Tak, malarz wie, że ma do czynienia z postacią o potężnych przeciwieństwach.
Przez długą chwilę powraca wciąż do drobnego, ale upartego dylematu: po kapłańsku męski czy po męsku kapłański? Wreszcie, nabierając swoimi pędzlami sjenę i ochrę, ziemię i ciało, rozstrzyga: „Kapłan na męskiej podbudowie".
Mosąuera studiuje te dłonie. Unerwione. Silne. Zręczne. Wyraziste. Wyobraża sobie, że nieskończenie wiele razy trzymały wieczne pióro, że przesuwały paciorek za paciorkiem wiele różańców, że sprawowały dzień po dniu przez tyle lat chrześcijańską tajemnicę Eucharystii... To dłonie rzemieślnika, pracowite dłonie, dłonie stworzone do starannej pracy. Artysta zastanawia się: „coś jak dłonie garncarza". I pragnie zanurzyć swój pędzel w glinie.
W całym obliczu dominują trzy cechy. Inteligencja, owszem. Sympatia... czy może raczej intensywna zdolność komunikacji? I trzeci, głęboki i subtelny element, który umyka malarzowi i który będzie stanowił dla niego pasjonujące wyzwanie w ciągu pięciu sesji. To trzeci czynnik, prosty i złożony, bardzo trudny do uchwycenia i określenia, ale jest tam, bardziej wyczuwalny niż oczywisty, od pierwszej chwili, w której co rano, o jedenastej, wobec jesieni i złocistych topól, malarz staje twarzą w twarz z portretowaną postacią.
Będzie odkrywał go stopniowo, obserwując w ciszy, wnikliwie badając jego cechy, słuchając, jak podczas pozowania mówi, albo czując, jak przeszywa go jego spojrzenie...
To spojrzenie bardzo go interesuje. W odróżnieniu od tak wielu innych wydaje się ono wydobywać światło ze środka na zewnątrz. Jak autentyczne rosyjskie ikony, nasycone światłem znajdującego się wewnątrz złota. To spojrzenie... należałoby powiedzieć, że zamiast odbijać obrazy z obcego otoczenia, wypowiada nie wiadomo jakie przesłania ze swojej własnej głębi. To spojrzenie uważne, ale nie dociekliwe, nie ciekawskie, nie badawcze, nie natarczywe. Spojrzenie, które paradoksalnie widzi... ale nie patrzy! Te małe, żywe oczy krótkowidza, mają rzadką cechę przechodzenia przez to, co bliskie, jakby śledziły odległy horyzont, równocześnie składając raport z największej bliskości. Mosąuera zdaje sobie wówczas sprawę z zagadki odległości. To tak jakby oczy pozostały gdzieś tam z tyłu, pełne szacunku i cofnięte, a równocześnie wybiegały naprzód, pokonując granice, żeby wyjść na spotkanie tego, kto jest naprzeciwko.
Dopiero na koniec malarz dowie się, że istota, sekret mieści się nie tyle w oczach, co w zdolności przeniesienia na płótno tego niezwykle szczególnego spojrzenia - spojrzenia szczególnego poszukiwacza przygód, cierpliwego robotnika, który wypływając wciąż na pełne morze, patrzy na gwiazdy i śledzi oceany. W jakim porcie, na jakiej plaży, na jakiej łodzi widział on przedtem to spojrzenie spod wpółprzymkniętych powiek, głębokie i szczerze uważne spojrzenie rybaka, który patrzy w dal?
Są świadkowie tych scen: Alvaro del Portilło, Javier Echevarria, Flo-rencio Sanchez Bella, Emilio Munoz Jofre, Alejandro Cantero... Jeden z nich zrobił w tych wrześniowych dniach następujące zapiski:
„Dla lepszego wykonania portretu, Mosąuera nalegał, żeby Ojciec mówił podczas pozowania. Wczoraj było nas wielu w czytelni. Ojciec podtrzymywał miłą rozmowę, przyprawioną dobrym humorem. Zwracał się do nas wszystkich, którzy towarzyszyliśmy mu z zainteresowaniem. Jednak w miarę, jak mijał czas, jego słowa kierowały się w szczególny sposób do Mosąuery. Ojciec jest „posłusznym modelem", jak mówi malarz. Na jego wskazówkę krzyżuje ramiona i utrzymuje ten statyczny gest, niemal wstrzymując oddech. Później, kiedy Mosąuera mówi „już, starczy", ponownie podejmuje w naturalny sposób rozmowę, nie zmieniając jednak miejsca ani pozycji [...]. Dzisiaj zostałem sam na sam z malarzem i ojcem w jednym rogu pokoju, podczas sesji. Ojciec mówi do Mosąuery w bardzo osobisty, bardzo bliski sposób. Zwraca się do niego per „ty" i nazywa go po imieniu - Luis. Bardziej niż jego talent chwali nadzieję, jaką wkłada w swoją pracę. Stąd przechodzi do tłumaczenia mu, jak może zrobić ze swojej sztuki „coś świętego, coś ludzkiego i Bożego". Następnie, prostymi i bezpośrednimi słowami mówi mu, czym jest Opus Dei. I ze wzruszającą szczerością oznajmia malarzowi, że Bóg zechciał użyć go jako narzędzia, aby organizował Dzieło na świecie. Później, podkreśla z mocą, z przekonaniem, że uważa się za „nieużyteczne i głuche narzędzie", że uważa się za „pełnego nędzy", „zdolnego do wszystkich błędów i wszystkich okropności", ale równocześnie pragnie tylko miłować w szalony sposób Jezusa Chrystusa.
Ojciec mówi przez ponad pół godziny. Ja w ciszy z mojego kącika wykorzystuję każde jego słowo, żeby odbyć tego poranka moją osobistą modlitwę.
Malarz wykonuje swoją pracę, skoncentrowany i uważny. Widać, że jest wzruszony, porażony tą wypowiadaną na głos modlitwą Ojca.
Nagle Ojciec milknie. Nastaje cisza. Mosąuera, nie przestając mieszać barw na palecie, zaczyna mówić o artystycznym życiu bohemy,
0 emocjach i pasjach, o swoim niedawnym małżeństwie, o swoim laickim wychowaniu, o swoich rzadkich praktykach religijnych... Czuje się poruszony i otwiera swoją duszę, przy czym nie przeszkadza mu, że ja też tam jestem. Ojciec przerywa, wychwalając sztukę malarską. Umyślnie pragnie uniknąć tego strumienia zwierzeń. Po zakończeniu sesji, kiedy Mosąuera poszedł, Ojciec mówi do mnie: „Widziałeś? Gdybym mu nie przerwał, wyspowiadałby się nam publicznie "..."
Wiele miesięcy później, po ukończeniu portretu, już w swojej madryckiej pracowni przy ulicy Doctor Arce, Luis Mosąuera przestał mieć wątpliwości dotyczące trzeciego czynnika, który wprawiał go w niepokój. Tego, co go przyciągało, co go zniewalało, co nie przestawało tryskać z jego palety i co rzucało niewiarygodne wyzwanie jego pędzlom... Otóż można malować światło i ciemność, nieprzezroczystość i przezroczystość, radość i ból, bogactwo i biedę, ład i chaos, łagodność i szorstkość... Wszystko to są ryzykowne i trudne ćwiczenia, które można jednak wykonać posługując się zręcznością. Jednakże, któż odważy się namalować łaskę? Jakimi kolorystycznymi środkami można opisać to tajemnicze połączenie między gliną a łaską, jakim jest świętość?
Podczas pięciu sesji w Molinoviejo artysta przeczuwał, domyślał się i namacalnie przekonywał, że ten ksiądz, który przed nim siedzi, jest czymś więcej niż hierarchą, czymś więcej niż kanclerzem, czymś więcej niż założycielem, czymś więcej niż wybitną osobistością. Jest czymś więcej i jest kimś innym: jest rasowym świętym. Był gliną i łaską, świętym od stóp do głów, ale na ludzkiej podbudowie.
Rozdział II
Na pokładzie J. J.. Sistera. Dzieła Boże nie mogą siedzieć z założonymi rękami. Przed Spiżową Bramą. „Ja nie odpowiadam za jego życie". „Czy okaże się, że jestem hochsztaplerem ?".
Oparci łokciami o starą balustradę statku Sister, cieszący się sławą skoczka i tancerza, utrzymał swoją banderę wobec wichru i fal morskich, chociaż naczynia i szkło z mesy zostały rozbite na kawałki, fale zmywały pokład, meble w kabinie przemieszczały się z jednego końca na drugi... Wszyscy pasażerowie i załoga, począwszy od kapitana a kończąc na ostatnim majtku, odczuli spustoszenie, jakie czyni morska choroba. Gdy burza szalała w całej pełni, Josemaria Escriva powiedział z dobrym humorem do Jose Orlandisa:
- Wiesz co ci powiem? Powiem ci, że jeśli pójdziemy na dno i zjedzą nas ryby... Perico Casciaro nie będzie już nigdy w życiu jadł dorszy!
Wkrótce potem Ojciec nawiązał do przyczyny, istotnej przyczyny, tej ryzykownej podróży:
- Trzeba było widzieć, jak diabeł zanurzył ogon w Zatoce Lwiej! Widocznie wcale mu się nie podoba, żebyśmy dotarli do Rzymu!
Jest piąta po południu, upalny czerwcowy dzień, sobota, 22 czerwca 1946 roku. Słońce świeci pionowo, ale bryza na pełnym morzu sprawia, że pobyt na pokładzie jest przyjemny. J. J. Sister płynie na linii zachód-wschód z Barcelony do Genui. Nagle wody znowu się burzą. Wśród pasażerów pojawia się na chwilę niepokój.
- Co się teraz dzieje...? Znowu sztorm?
- Nie, to stado młodych wielorybów...
Kapitan patrzy jeszcze przez lornetkę, kiedy dostrzega metaliczny groźny zarys ogromnej miny, unoszącej się w pobliżu dziobu. Niewiele ponad rok wcześniej zakończyła się druga wojna światowa i nierzadko można natknąć się na „pamiątki" tego rodzaju. Statek wykonuje zwrot w prawo i omija minę.
Wydaje się, że wreszcie wszystko się uspokaja. Escriva i Orlandis kierują wzrok ku tajemniczej linii horyzontu. W oddali widać piękne, zamglone, odległe wybrzeże francuskie. Rodzą się zamyślone i milczące wspomnienia.
Trzy lata wcześniej inny młody członek Opus Dei Alvaro del Portillo pokonywał tę samą trasę, ale samolotem i podczas wojny. Jego towarzysze podróży byli sympatycznymi, acz nieco dziwacznymi włoskimi aktorami. Podczas lotu wiele myśliwców pojawiało się nad pokonywaną przez nich przestrzenią powietrzną i gradem kul usiłowało zniszczyć jakiś statek... znajdujący się dokładnie pod nimi. Członkowie trupy, bardzo przestraszeni, krzyczeli:
- Mamma mia, c'e molto pericolo! Affoghiamo tutti!
Jednakże Del Portillo pozostał niewzruszony: „Miałem pewność, że nic się nie stanie: przewoziłem wszystkie papiery..." Tak, rzeczywiście, wiózł ze sobą wszystkie papiery, wszystkie dokumenty, które miał przedstawić w Stolicy Świętej, aby otrzymać nihil obstat, zielone światło dla diecezjalnego erygowania Dzieła. W owym czasie Opus Dei posiadało tylko bardzo okolicznościową aprobatę - rodzaj listu żelaznego wydanego przez biskupa Eijo y Garay, ordynariusza Madrytu i Alcala de Henares, który pozwalał Opus Dei na działalność w ramach „stowarzyszeńpobożnych". Było to absolutnie niewystarczające dla powszechnego wymiaru, jakiego domagała się natura Dzieła.
Owego czerwcowego dnia 1943 roku, kiedy papież Pius XII przyjął Alvaro del Portillo na audiencji, ten ostatni nie był jeszcze wówczas wyświęcony na kapłana. Del Portillo stawił się przed Spiżową Bramą odziany w mundur inżyniera dróg, z tak bogatym szamerunkiem i galonami, że halabardnicy Gwardii Szwajcarskiej stają przed nim na baczność i prezentują broń. Bez wątpienia biorą go za marszałka polnego albo za admirała... Choć faktycznie, jakiś strasznie młody.
Stolica Święta przyjęła nie tylko dobrze, ale wręcz „z entuzjazmem" zadania apostolstwa i uświęcania się we własnej pracy zawodowej, które Opus Dei planuje, pragnąc rozprzestrzenić się na cztery strony świata. Zaś w kilka miesięcy później, 11 października, Kościół odnosi się do Dzieła, deklarując, że w tej duchowości nie ma niczego, co nie mogłoby być pobłogosławione i co nie powinno być wspierane przez papieża. To nihil obstat. Istotny krok, ale tylko jeden krok długiej i trudnej wędrówki po nużącej drodze prawnej, w którą trzeba włożyć tak wiele modlitw, tak wiele pracy, tak wiele starań, tak wiele wysiłków i tak wiele cierpień założyciela Opus Dei i wszystkich ludzi z Dzieła.
Rozpoczęło się wówczas stawianie na nadzieję, które miało potrwać czterdzieści lat. Chodziło o wędrówkę przez pustynię, ale radosną wędrówkę przez żyzną pustynię, w której rok po roku powołania były liczone w tysiącach.
Każde stulecie ma swoją śmiałość. Zaś każdą śmiałość reprezentuje nieustraszony człowiek, który idzie przodem. Josemarfa Escriva był jednym z największych śmiałków XX wieku. Z przekonaniem, że towarzyszy mu rzeczywiste pragnienie Boga, odważył się na rewolucyjną nowość Dzieła. Odkrycie, nieoczekiwane spotkanie, które w rzeczywistości już miało miejsce. Stare? Nowe? Pulsujące jak Ewangelia. Jednakże trzeba było powołać to dzieło do życia i sprawić, aby przemieszczało się ulicami świata i tam żyło, przy czym jego jedyną granicą miała być wolność.
Opus Dei jak każda autentyczna rewolucja powraca do korzeni. Łączy dzisiejszych mężczyzn i kobiety z tymi obywatelami pierwszych godzin chrześcijaństwa, którzy osiągnęli świętość w swojej pracy i w stanie świeckim, żyjąc pośród świata. Opus Dei niczego nie wymyśla. Odkrywa na nowo w równie prosty, jak radykalny sposób, że chrześcijaństwo jest zaczynem, który musi zapładniać i przekształcać świeckie społeczeństwo od środka zwracając ku Bogu wszelką czystą i uczciwą ludzką działalność.
Tak po prostu. Tak subtelnie. Chociaż nie tak łatwo.
Opus Dei istnieje, żeby służyć Kościołowi „tak, jak Kościół chce, by mu służono". Dlatego trzeba, żeby ta szczególna duchowość miała odpowiednie ramy prawne, które może jej nadać tylko Kościół. Jednakże ta aprobata kanoniczna nie powinna wypaczyć jej świeckiego charakteru ani podcinać jej skrzydeł rozpostartych na całym świecie. Tutaj zaś pojawia się trudna równowaga między różnymi rodzajami wierności, pośród których musi balansować Josemana Escriva do ostatniego dnia swojego życia jako wierny syn Kościoła i jako wierne narzędzie założycielskie Dzieła.
Osiągnięcie tej właściwej formuły prawnej jest przyczyną kierującą ponownie Alvaro del Portillo do Rzymu w lutym 1946 roku. Wówczas nosił już kapłańską sutannę. Powrócił do Watykanu z dziesiątkami listów polecających, popierających wniosek o Decretum laudis dla Dzieła. Jednakże kanoniczne prawidła stawiały opór przy wymyślaniu odpowiedniego stroju, formy obejmującej nowe kościelne zjawisko, jakim było Opus Dei. W Stolicy Świętej mówiono księdzu Del Portillo, że Dzieło narodziło się zbyt wcześnie. Jakby Boży czas musiał dostosowywać się do ludzkich zegarów.
„Dzieło - pisał później Escriva de Balaguer - jawiło się światu i Kościołowi jako nowość. Rozwiązanie prawne, którego poszukiwałem, wydawało się niemożliwe. Jednakże, moje córki i moi synowie, nie mogłem czekać, aż sprawy będą możliwe. Pewien wysoki dostojnik Kurii Rzymskiej powiedział: „przybyliście sto lat za wcześnie". Niemniej jednak, należało spróbować tego, co niemożliwe. Nalegały tysiące dusz, które oddawały się Bogu w Jego Dziele, przy tej pełni naszego poświęcenia, aby prowadzić apostolstwo pośród świata".
Spiżowa Brama zamknęła się nie dlatego, że ten, kto pukał, przybył zbyt późno, tylko dlatego że przybył zbyt wcześnie. Jednakże dzieła Boże nie mogą siedzieć z założonymi rękami. Alvaro del Portillo nie stracił w Rzymie ani minuty. Do starań w Watykanie doszły wizyty i starania, aby uzyskać listy polecające od kardynałów, którzy wkrótce mieli wyjechać do swoich miejsc przeznaczenia w Palermo, Argentynie, Mozambiku, Kolonii... I rzeczywiście - Del Portillo uzyskał kolejne wsparcie dla Decretum laudis od kardynałów Ruffiniego, Caggiano, Gouveia, Fringsa... To właśnie jest wiara!
Tymczasem, chociaż wysłał już list do Ojca, nie ufając zbytnio fatalnej powojennej poczcie, wręczył drugi list hiszpańskiemu dyplomacie powracającemu do Madrytu. W obu listach przekazał Josemarii Escrivie „proszę usiąść i poczekać" oznajmione mu w Stolicy Świętej. Dodał swoją osobistą opinię: „Nie mogę już więcej zrobić... teraz kolej na księdza.". I chociaż wiedział, że Ojciec jest poważnie dotknięty cukrzycą, napisał mu, że byłoby korzystnie, aby przybył do Rzymu.
Zaraz po otrzymaniu tych dwóch pism Ojciec zebrał w ośrodku Opus Dei przy ulicy Villanueva w Madrycie tych, którzy tworzyli wówczas Radę Generalną Dzieła. Przeczytał im listy od Alvaro i bez ogródek przedstawił niekorzystne orzeczenie lekarzy, jeśli chodzi o podjęcie przez niego podróży. Doktor Rolf Carballo powiedział mu: „Nie ponoszę odpowiedzialności za księdza życie".
- Lekarze twierdzą, że mogę umrzeć w każdej chwili... Kiedy się kładę, nie wiem, czy wstanę. A kiedy wstaję rano, nie wiem, czy dożyję do końca dnia...
Dziełem kierowali ludzie młodzi, ale dojrzali dojrzałością życia wewnętrznego. Ze ściśniętymi sercami uświadomili sobie wymagania misji, którą im przekazał. Nie wątpiąc ani przez chwilę stanęli po stronie tego, co, jak odgadywali, Ojciec pragnął zrobić. I zachęcali go, aby wyruszył jak najszybciej.
- Dziękuję wam. Jednakże pojechałbym tak czy inaczej. Jak trzeba, to trzeba.
Był poniedziałek, 17 czerwca 1946 roku. Załatwienie wiz i biletów było kwestią godzin. W środę, 19 czerwca, o godzinie wpół do czwartej po południu, Ojciec wyruszył drogą w kierunku Saragossy. Stamtąd udał się do Barcelony, żeby wsiąść na statek J. J. Sister do Genui. Na koniec zaś, również lądem, pokonał ostatni etap tej niezwykle długiej podróży, który doprowadził go do Rzymu. Obecnie odbyłby krótki lot z lotniska Barajas w Madrycie na Fiumicino w Rzymie, ale wówczas, tuż po zakończeniu drugiej wojny światowej, przy braku regularnych połączeń lotniczych między Hiszpanią a Włochami i zablokowanej granicy z Francją musiało się to odbyć w ten sposób.
W drodze Josemaria chciał zatrzymać się w trzech sanktuariach poświęconych Matce Bożej - bazylice Nuestra Seńora del Pilar w Saragossie, w drodze przez Bruchs zajechał do klasztoru Montserrat. Wreszcie w Barcelonie nawiedził Najświętszą Maryję Pannę od Wykupu Jeńców Był synem, poszukującym u swojej Matki „błagającej wszechmocy", wszelkich rekomendacji, wszystkich sił i wszystkich świateł, które miały być mu potrzebne.
Również w Barcelonie, wcześnie rano, w piątek, 21 czerwca, Escriva spotkał się z niewielką grupą swoich dzieci w kaplicy, w mieszkaniu przy ulicy Muntaner. Modlili się razem przez chwilę. Wpatrując się bez przerwy w tabernakulum, Ojciec prosił Pana słowami Jezusa Chrystusa, które dobrze znał: Ecce nos reliąuimus orania, et secuti sumus te: ąuid ergo erit nobis? Oto my opuściliśmy wszystko i poszliśmy za Tobą, cóż więc otrzymamy?
To dosłownie ta sama skarga, jaką dwa tysiące lat wcześniej wygłosił Święty Piotr, stając się rzecznikiem niepokoju i lęku Dwunastu. Ojciec zrobił przerwę. Można było powiedzieć, że horyzont jest zamknięty, zachmurzony i wróży jakieś nieszczęście. Z ufnością wywodzącą się z tej dobrej miłości, zdolnej stanąć twarzą w twarz z Bogiem w głębokiej, przyjaznej, osobistej relacji, która datowała się od bardzo dawna, Escriva nadal mówił cichym, głębokim, szorstkim i wzruszonym głosem:
- Panie, czy mogłeś pozwolić, żebym ja w dobrej wierze oszukał tak wiele dusz?! Skoro robiłem to wszystko dla Twojej chwały i wiedząc, że taka jest Twoja wola! Czy to możliwe, że Stolica Święta mówi, że przybyliśmy o sto lat za wcześnie...? Ecce nos reliąuimus omnia, et secuti sumus te!... Nigdy nie chciałem nikogo oszukiwać. Chciałem tylko Ci służyć. Czy w tej sytuacji okaże się, że jestem hochsztaplerem?
Wszyscy, którzy przebywali w tej niewielkiej kaplicy przy ulicy Muntaner wiedzieli już bardzo dobrze, czym jest „opuszczenie wszystkiego" i płacenie za to strzępami własnego honoru. Właśnie w Barcelonie „dobrzy ludzie" od dłuższego czasu knuli niezwykle ostrą kampanię obelg i oszczerstw wymierzonych w Opus Dei, judząc rodziny i alarmując je na wypadek, gdyby ich dzieci „wpadły w sieci tej nowej herezji". Niemniej jednak, słowa Josemarii Escrivy nie były ani zarzutem, ani wystawianiem rachunku. Były błaganiem do ostatniej instancji, niemal na granicy płaczu, kogoś, kogo jedynym oparciem na ziemi jest niebo.
Głęboko po zapadnięciu zmroku, 22 czerwca, Sister przybił do portu w Genui. Spacerując po nabrzeżu, czekali na niego Alvaro del Portillo i Salvador Canals. Ojciec uściskał mocno, bardzo mocno swoich dwóch synów. Następnie zwrócił się do Alvaro i spoglądając znad okularów powiedział z ciętym humorem:
- No i jestem tutaj, draniu...! Masz, czego chciałeś!
Było tak późno, że kiedy dotarli do hotelu, nie było już nic do jedzenia ani w jadalni, ani w pokoju. Od wypłynięcia z Barcelony trzydzieści godzin wcześniej Ojciec wypił tylko kawę i zjadł kilka herbatników.
Alvaro zachował niewielki kawałek parmezanu z kolacji myśląc, że może smakować Ojcu. Była to jedyna rzecz, jaką ksiądz Escriva jadł tej nocy.
Pilar Urbano, Człowiek z Villa Tevere. Rzymskie lata św. Josemarii Escrivy, Wydawnictwo Bernardinum 2010
Skomentuj artykuł