Parafianowicz: zamiast odbudowy imperium upadł mit ruskiego świata
Próba przejęcia przez Rosję kontroli nad tym Ukrainą nie rozpoczęła się w 2022 roku, kiedy Władimir Putin dokonał agresji i chciał zdobyć Kijów, ani w 2014 roku, kiedy zagarnął Krym. Te próby trwają od 2004 r., kiedy KGB chciało otruć prozachodniego kandydata na prezydenta Ukrainy. Podbicie Ukrainy miało być esencją odbudowy imperium, a jest dekonstrukcją mitu rosyjskiego świata - pisze dziennikarz i reporter wojenny Zbigniew Parafianowicz w książce "Śniadanie pachnie trupem", której fragment publikujemy.
2,3,7,8-Tetrachlorodibenzodioksyna. Albo prościej: TCDD. Oznaczenie tego organicznego związku z grupy dioksyn – wywołującego między innymi trąd chlorowy – jest symbolem, który można uznać za początek wojny Rosji z Ukrainą. Bo próba przejęcia kontroli nad tym krajem nie rozpoczęła się ani w 2014 roku, ani w 2022. Władimir Putin prowadził ją od kampanii prezydenckiej nad Dnieprem w 2004 roku. To wówczas podano dioksyny – które wchodzą w skład Agent Orange, czyli czynnika pomarańczowego – prozachodnio nastawionemu Wiktorowi Juszczence. Wtedy uczciwie można było mówić, że jest to „operacja specjalna” przeciwko liderowi – nomen omen – pomarańczowej rewolucji.
Juszczenkę dyskredytowano doskonale Putinowi znanymi metodami KGB. O otrucie oskarżono najbliższą rodzinę kandydata: pojawiło się imię jego żony Kateryny – miała obywatelstwo USA, a w latach osiemdziesiątych pracowała w Departamencie Stanu – za której pośrednictwem próbki krwi miały trafić do USA i tam zostać wzbogacone o truciznę. W 2022 roku dokładnie według tego samego schematu budowano narrację o tym, że zbrodnie w Buczy i Iziumie są ustawką wojska ukraińskiego.
Latem i jesienią 2004 roku Rosjanie wysyłali na Ukrainę nie czołgi, ale technologów politycznych i szpiegów, którzy mieli pomóc kandydatowi z Donbasu – Wiktorowi Janukowyczowi – podkręcić wynik wyborczy. W pierwszej turze, 31 października 2004 roku, próbowano jeszcze zachować pozory. Nieznacznie wygrał ją Juszczenko, który uzyskał wynik 39,90 procent głosów. Janukowycz cieszył się poparciem 39,26 procent wyborców. Nie było ordynarnego dosypywania głosów do urn; nie licząc otrucia, sprawę próbowano załatwić w białych rękawiczkach. Druga tura miała zostać opracowana za pomocą adminresursu (zasobów państwa, którym rządził wówczas Leonid Kuczma do spółki z premierem Janukowyczem) i technik „wzmacniania” wyniku. Ogłoszono, że doniecki kandydat wygrał – uzyskał 49,46 procent – mimo że badania exit poll dawały zwycięstwo Juszczence (oficjalnie: 46,61 procent). I znów – nie było bizarów jak u Alaksandra Łukaszenki. Podkręcono raptem niecałe trzy procent.
Po ogłoszeniu wyników rozpoczęły się protesty. Na majdan Nezałeżnosti zaczęły ściągać najpierw dziesiątki, a później setki tysięcy osób. Najlepiej było je widać z balkonu hotelu Ukraina. Rosjanie namawiali Janukowycza do zorganizowania mineriady – marszu górników na Kijów i pacyfikacji pałami Majdanu. Do stolicy rzeczywiście ściągnięto tysiące robotników, których zakwaterowano w tanich hotelach na obrzeżach albo po prostu w namiotach w okolicach mostu Patona. Janukowycz miał utaplać się we krwi, uzależnić od Putina i pozostać na jego łasce. Niewielu przedstawicieli elit politycznych i biznesowych chciało jednak podążyć tą drogą. Dla oligarchów Ukraina będąca pariasem oznaczała brak możliwości robienia interesów i zarabiania. Zdecydowano się na powtórkę drugiej tury – wygrał Juszczenko.
Drugi Majdan, w latach 2013–2014, roku był efektem odrzucenia przez Janukowycza umowy stowarzyszeniowej z Unią Europejską. Wybrany – już demokratycznie w 2010 roku – prezydent najpierw markował rozmowy z Brukselą, a następnie, najpewniej zaszantażowany przez Putina, je zerwał. Rewolucja godności miała finał z grubsza zgodny z oczekiwaniami Moskwy – polała się krew. Niezgodne z oczekiwaniami Rosji było jednak tchórzostwo Janukowycza, który w lutym 2014 roku uciekł z Kijowa, by później skarżyć się, że „porzucono go niczym frajera”. Sprzeczne z wizją Putina były też obrazki czołgających się w górę ulicy Instytuckiej uczestników protestów. Ostrzeliwani z góry przez Berkut, pięli się, wyposażeni ledwie w kije i metalowe tarcze. Nie można sobie wyobrazić bardziej dosłownego obrazka determinacji i woli zwycięstwa. Wtedy, w lutym 2014 roku, to wyglądało nierealnie, jak z wykonanego akwatintą "Szaleństwa" Francisca de Goi.
Efektem rewolucji była kolejna porażka Putina. Prezydent Rosji skorzystał jednak wówczas ze słabości państwa ukraińskiego i dokonał aneksji Krymu, wywołując przy okazji separatyzm na Donbasie. Niewykluczone, że był to moment, w którym inwazją na pełną skalę mógłby opanować całą Ukrainę Lewobrzeżną. Janukowycz rozkradł państwo i pozostawił je w stanie rozkładu, bez armii i bez możliwości obrony. Putin się jednak zawahał.
Trzecie podejście do podporządkowania Ukrainy – zapoczątkowane 24 lutego 2022 – to ostatnie, w którym mógł liczyć na zdobycze terytorialne. Rosyjski prezydent jest jednak na Ukrainie po raz trzeci upokarzany.
Zamiast zdobycia Kijowa ma przed sobą dojrzały naród polityczny, który bez względu na to, czy mówi po ukraińsku, czy używa rosyjskiego, skłonny jest walczyć do końca. To paradoks, ale na osi czasu od 2004 do 2022 roku wyraźnie widać, jak bardzo sam Putin przyczynił się do rozwoju ukraińskiej państwowości. Jego interwencje za każdym razem przynosiły efekt odwrotny do zamierzonego. Podbicie Ukrainy miało być esencją odbudowy imperium, a jest dekonstrukcją mitu rosyjskiego świata. Jesienią 2022 roku Putin próbował jeszcze podbijać stawkę. Ogłosił quasi-referenda w obwodach chersońskim, zaporoskim i na terenie separatystycznych republik donieckiej i ługańskiej, które dały mu formalny pretekst do przyłączenia ich do Rosji. Ruszyła też mobilizacja – oficjalnie miała powołać pod broń trzystutysięczną armię. Zamiast tego – jak podawała „Nowaja Gazieta” – w ciągu niecałego tygodnia z Rosji zbiegło dwieście sześćdziesiąt tysięcy mężczyzn, czyli prawie tyle samo, ile zakładał oficjalny cel mobilizacji. Jeden z rekrutów, niejaki Rusłan Zinin, w wojskowej komendzie uzupełnień strzelił do oficera, bo uznał, że dziesięć lat kryminału jest lepsze niż pewna śmierć na Ukrainie. Inny mężczyzna, z Riazania, oblał się benzyną i podpalił. Na granicy z Gruzją, w tym samym miejscu, gdzie w 2008 roku koncentrowano czołgi do rajdu na Tbilisi, utworzyły się kolejki uciekinierów.
Nie ma szans na uratowanie mitu, który Putin od 2004 roku chciał zamienić w rzeczywistość. Rosyjski świat był tylko w jego głowie. Albo na tandetnych banerach rozstawianych w zrujnowanych miastach na wschodzie i południu Ukrainy.
Skomentuj artykuł