Dlaczego dzieci biegają w kościele
Od wielu lat niedzielna Msza św. o godz. 12 w krakowskim kościele oo. Dominikanów, z homilią o. Jana Andrzeja Kłoczowskiego OP, gromadzi tłumy. Jest tu miejsce dla każdego, poczynając od przedszkolaka, a na profesorze uniwersytetu kończąc. „Czujemy się tu u siebie", „przychodzimy, bo jesteśmy tu prowadzeni do Pana Boga", „nasze dzieci uwielbiają »dwunastkę«!" - to tylko niektóre z zasłyszanych przeze mnie opinii wygłaszanych przez stałych bywalców. Fenomen „dwunastki" to rezultat ponad trzydziestu lat duszpasterskiej pracy o. Jana Andrzeja i wierności wychowanych przez niego pokoleń. „Dwunastka" wreszcie to stworzona specjalnie na potrzeby dzieci i na ich poziomie liturgia Słowa w klasztornym kapitularzu
Uczestniczą w niej dzieci, których rodzice w tym samym czasie modlą się w bazylice. Korzyści są obopólne. Dorośli mają komfort słuchania niedzielnej homilii, a dzieci, tuż obok, same mogą współtworzyć swoją. Niewątpliwą zaletą takiego rozwiązania jest to, że choć liturgie te odbywają w oddzielnych pomieszczeniach i są rozdzielone aż do momentu ofiarowania, w poziomie duchowym są jednością. Widać to szczególnie w momencie, gdy po wyznaniu wiary otwierają się wielkie drewniane drzwi bazyliki od strony zakrystii i do kościoła wkracza uroczysta procesja dzieci z darami, prowadzona przez jednego z diakonów.
Przez ponad rok głosiłem dla „małej dwunastki" kazania. Były to moje pierwsze kroki kaznodziei. Dziś muszę przyznać, że dzieci dały mi niezłą szkołę: uwrażliwiły mnie na swój sposób doświadczania Pana Boga i świata, nauczyły, jak mówić o Jego dobroci „ludzkim językiem". Za tę kaznodziejską szkołę i za ich przyjaźń jestem im bardzo wdzięczny.
Gorączka niedzielnego poranka
Kraków, niedziela, godzina 10:30. W naszej bazylice rozpoczęła się właśnie Msza konwentualna. Biorę głęboki oddech, podnoszę się z krzesła i szybko zbiegam po schodach do kaplicy. Idę poprosić Jezusa, by dodał mi odwagi, w serce wlał miłość, rozwiązał język i otworzył oczy. Proszę za „dwunastkowe" dzieci - za tę wesołą gromadkę kłębiącą się każdej niedzieli na starym dywanie w kapitularzu.
Potem pędzę do brata Mateusza, to z nim przygotowuję liturgię Słowa dla dzieci. Przed drzwiami jego celi pytam o treść kazania: „No i co, może być?". „Nie znalazłem żadnej herezji" - odpowiada z uśmiechem. Schodzimy do zakrystii. W naszej „drużynie" są jeszcze kobiety: Justyna - dyplomowana malarka, oraz Marysia z siostrą - nasze muzykantki. Justyna ma już doświadczenie w pracy z dziećmi, doskonale je wyczuwa, dlatego słucham jej uważnie, niczym uczeń.
Godzina 11:30. W zakrystii, jak zwykle o tej porze, panuje rozgardiasz. Jeszcze z Mszy konwentualnej nie powróciła asysta braci, a już przed okutymi żelazem drzwiami niecierpliwie czekają „dwunastkowi" ministranci i ministrantki. Za chwilę nastąpi przekazanie sprzętów liturgicznych: kielicha, pateny, ampułek i świec. Rozglądam się po zakrystii, jednym rzutem oka sprawdzam, czy wszystko jest gotowe, po czym podchodzę do celebransa i proszę go o błogosławieństwo. Ojciec Jan Andrzej rozkłada nade mną ręce i głośno wypowiada modlitwę.
Procedamus! - wychodzimy z zakrystii. Niech Pan ma mnie w swojej opiece!
O czym im dzisiaj opowiesz?
Jednym z najistotniejszych problemów „kaznodziei dziecięcego" jest wypracowanie oryginalnych i prostych pomysłów na przekazanie małym odbiorcom treści Bożego Objawienia. Mając do czynienia z taką a nie inną „publicznością", nie da się zwyczajnie przeczytać lekcji i wygłosić standardowego kazania. „Dorosły" sposób przekazywania wiary okazuje się na ogół nieskuteczny. Forma kaznodziejska powinna zatem być czymś bardzo osobistym, uzewnętrznieniem wiary, pobożności i wyobraźni kaznodziei. świat dziecka jest bowiem światem obrazu poruszającego zmysły, dotykającego uczuć.
Muszę przyznać, że po półtorarocznej praktyce głoszenia kazań do najmłodszych nadal nie mam na nie jednej uniwersalnej recepty. za każdym razem trzeba uwzględnić wiele dynamicznych zmiennych: charakter konkretnej wspólnoty, wiek dzieci, pochodzenie i inne. Do jednych dzieci bardziej przemawiają przesycone Ewangelią bajki, inne reagują żywo na scenkę, jeszcze inne cieszą się, gdy mogą zabłysnąć w dialogu z księdzem.
Moje pierwsze kazania były kompletną klapą. Mówiłem zbyt poważnie. Abstrakcja zamiast konkretu, metafora zamiast obrazu, akademicka teologia zamiast doświadczenia Boga - to wykaz podstawowych błędów, które musiałem szybko poprawić. Szukałem więc odpowiednich środków przekazu, a że Pan Jezus powiedział: proście, a będzie wam dane (Łk 11,9), w końcu znalazłem. Moim sposobem na przekazywanie treści ewangelicznych stała się sztuka, a konkretniej teatr, malarstwo i muzyka. Z pomocą przyszli mi znajomi i rodzice. W kazaniach nie zabrakło miejsca na twórczość samych dzieci. Z chęcią podejmowały wspólną pracę polegającą np. na kolorowaniu postaci do szopki bożonarodzeniowej lub robieniu ilustracji do wygłoszonego wcześniej kazania. Scenki aranżowane w kapitularzu wielokrotnie pomagały przybliżyć dzieciom i - co ważne - również ich rodzicom teologiczne problemy.
Tischnerowskie doświadczenie
Usłyszałem kiedyś anegdotę o ks. Tischnerze, który w kościele św. Marka w Krakowie głosił niedzielne homilie dzieciom. Pewnego razu opowiadał maluchom o Panu Bogu, który był tak dobry, że postanowił stworzyć świat. Widząc, że jest on zupełnie pusty - tylko lądy i morza - zasadził na nim najróżniejsze rośliny: paprocie, wysokie topole, rozłożyste dęby i mnóstwo kwiatów. Potem pomyślał, że warto, by pośród tej kolorowej mieszanki różnych drzew i krzewów zamieszkały jakieś zwierzęta. Stworzył więc żaby, zające, sarny, jelenie, a nawet dinozaury… Chcąc przejść od stworzenia zwierząt do stworzenia człowieka, ks. Tischner zapytał dzieci: „Jak myślicie, które ze zwierząt najbardziej Panu Bogu się podobało?". Wówczas do mikrofonu podeszła mała dziewczynka i cichym głosem powiedziała: „Chyba ja". Wszyscy w kościele wybuchli śmiechem. Wtedy ks. Tischner przygarnął do siebie speszone dziecko i łagodnym głosem wytłumaczył, że właściwie ma całkowitą rację, bo dla Pana Boga człowiek jest najważniejszym i najbardziej ukochanym stworzeniem. W tym właśnie momencie mała dziewczynka mogła doświadczyć tego, że w oczach Pana Boga rzeczywiście jest koroną stworzenia.
Z psychologicznego punktu widzenia był to bardzo ważny moment w życiu tego dziecka. Dziewczynka, idąc za przykładem innych, ośmielonych już wcześniej dzieci, zdecydowała się podnieść rękę i wypowiedzieć własne zdanie w „publicznej dyskusji". Był to dla niej wielki krok, który można porównać z doświadczeniem dorosłych chrześcijan narażonych nieraz na szyderstwo tylko dlatego, że bronią swoich przekonań religijnych. Ona dała po prostu publiczne świadectwo swojej wiary. Przyznała się do Boga. Kto się przyzna do Mnie przed ludźmi, do tego i Ja się przyznam przed moim Ojcem, który jest w niebie. Ale jeśli ktoś się Mnie wyprze ludźmi, tego i Ja się wyprę przed moim Ojcem, który jest w niebie (Mt 10, 32-33).
Pomysł na kazanie to jeszcze nie wszystko. Żadna zaimprowizowana scenka oparta na Ewangelii czy kolorowy rysunek Pana Jezusa Dobrego Pasterza nie skutkują doświadczeniem bezpieczeństwa i poczucia „bycia u siebie". Dziecko musi wiedzieć i czuć, że w Kościele rozumianym jako wspólnota zbierająca się na Eucharystię, jak i w kościele-świątyni nie musi się niczego obawiać. Doda mu to odwagi, by podnieść rękę, gdy będzie chciało coś powiedzieć, zachęci do wykorzystania własnych talentów. W znanym miejscu dziecku łatwiej się skupić. Jeśli otaczają je znajome twarze, pozwala sobie na spontaniczność. Znajomy stary dywan, naczynie z wodą święconą zawieszone zaraz za drzwiami do kapitularza, w którym zanurza dłoń, aby zrobić znak krzyża, czy pluszowy miś ubrany w dominikański habit tworzą przyjazną atmosferę. W takiej atmosferze łatwiej jest mówić o miłości Boga Ojca, posłuszeństwie Syna i rozrzutności Ducha świętego.
Mądrość dziecka
Ojciec Joachim Badeni OP, nasz klasztorny starzec i mistyk, zapytany kiedyś: „Dlaczego u dominikanów podczas Mszy św. dzieci biegają po kościele?", odpowiedział bardzo błyskotliwie: „Bo one wiedzą, że Pan Bóg jest wszędzie". Myślę, że nie jest to tylko sprytna odpowiedź doświadczonego zakonnika. To święta prawda. Dzieci są mądre. Nie myślę o inteligencji czy praktycznym wykorzystaniu swojej wiedzy, ale o mądrości w rozumieniu biblijnym - o darze, który Żydzi nazywali chochma. Jej istotą jest zdolność do dostrzegania Bożej obecności wokół siebie. W Psalmach czytamy: Mówi głupi w sercu swoim: „Nie ma Boga!" (Ps 14,1). Jeśli głupotą jest niedostrzeganie Bożej obecności w świecie, to mądrością jest głęboka świadomość, że jest obecny, wyczuwanie i rozpoznawanie o działania. Zdolność taką mają właśnie dzieci. Nie trzeba ich długo przekonywać, że Bóg może działać przez cuda. Z ufną wiarą przyjmują dogmaty czy teologiczne prawdy, z którymi my, dorośli, mamy nierzadko duże problemy. I nie jest to dziecięca naiwność, ale teologiczna intuicja czystych serc. Jezus w Kana Górze nazwał tych, którzy mają takie serca, szczęśliwymi (błogosławionymi), bo to oni będą oglądać Boga (por. Mt 5, 8).
Jedna z sióstr podczas katechezy w szkole podstawowej zapytała: „Kochani, powiedzcie mi, czym jest dusza?". Natychmiast usłyszała odpowiedź: „Dusza ludzka ma w życiu dobrze, bo może przekraczać granice bez paszportu". Proste i ufne dziecięce odpowiedzi są wyrazem wiary i mądrości, której wielu dorosłym ludziom zanurzonym w codzienności bardzo brakuje. O mądrości naszych „dwunastkowych" dzieci mogliśmy się wraz z braćmi przekonać wielokrotnie. Pamiętam wiele wydarzeń, które dowiodły, że ciekawości, spostrzegawczości i intuicji dzieci nie można zbyć prostym: „no bo tak". Podczas pewnego kazania, które wygłaszał jeden z moich braci - wtedy student, a dziś prawie doktor prawa kanonicznego - dzieci usłyszały historyjkę o aniołkach. Brat roztaczał przed nimi wizję rajskiego szczęścia, którego miała doświadczać cała rodzina aniołków. Opowiadał, rysując w wyobraźni dzieci obraz idealnej rodziny. Jednemu z chłopców ta propozycja wyraźnie nie przypadła do gustu. Zaczął się wiercić, przeszkadzać, aż w końcu wyciągnął rękę, aby schwycić mikrofon i powiedział: „Aniołek nie może mieć mamusi, bo jest bytem duchowym". Zdębieliśmy.
Prosto o rzeczach trudnych
Mądrości dziecka nie można zmylić uczonymi frazesami. Jeśli kaznodzieja zaczyna posługiwać się hermetycznym religijnym językiem, dzieci przestają słuchać. Prosty, obrazowy, ale i bardzo konkretny język jest kluczem do umysłu . Każde abstrakcyjne słowo, do którego my, dorośli, już się przyzwyczailiśmy, brzmi w uszach kilkulatka jak obcy język, nawet jeśli już wielokrotnie je słyszał. Dopóki nie zostanie ono skonkretyzowane, wypełnione znanymi mu treściami, nie będzie zrozumiałe. Dlatego też stopniowo eliminowałem z moich kazań takie wrażenia jak: „transcendencja Boga" czy „niepokalane poczęcie".
Są jednak pojęcia, których pominąć nie sposób, np. „transsubstancjacja". Słowo to pochodzi z języka łacińskiego i oznacza przeistoczenie substancji chleba i wina w Ciało i Krew Chrystusa podczas Mszy. W czasie mojej nieobecności w Krakowie brat Mateusz postawił sobie za punkt honoru przybliżenie dzieciom tej trudnej materii. Zapytałem, jak sobie z tym poradził. Odpowiedział: „W trudnych przypadkach wierze wychodzi naprzeciw tajemnica". Mówił w swoim kazaniu wiele na temat tajemnicy spotkania Boga z człowiekiem, o tym, że jest ono zawsze bardzo indywidualne; Jezus przychodzi w białym opłatku do serca i tam zamieszkuje jak w domu. Szuka takiego sposobu, aby przyjść do każdego człowieka i szuka takiej postaci, która zapewni mu niewidzialność i „łatwość w transporcie". Powiedział mi, że szczególnie ten drugi argument wydał się dzieciom bardzo przekonujący. Skuteczność i tajemnica! O cóż więcej chodzi?!
Skąd wziął się Bóg
Aby człowiek, także ten zupełnie mały, mógł odpowiedzieć Bogu na Jego miłość, musi najpierw dowiedzieć się, kim w ogóle Bóg jest i co Mu zawdzięczamy. Święty Paweł w Liście do Rzymian pisze: Wiara rodzi się z tego, co się słyszy, tym zaś, co się słyszy, jest Słowo Chrystusa (10, 17). W innym tłumaczeniu tego fragmentu Pisma Świętego czytamy: słuchanie natomiast ma miejsce dzięki Słowu Chrystusa. Przypominają mi się słowa dziewięcioletniej Marty, która bardzo trafnie wyjaśniła fragment prologu do Ewangelii św. Jana: „Tatuś też kiedyś powiedział mamusi, żeby trochę poczekała i będą mieli dzidziusia - mojego brata Jasia. Dał jej obietnicę, mama się trochę pomęczyła i Jasiu się urodził". Muszę przyznać, że to jedna z najlepszych egzegez perykopy o Słowie, jaką kiedykolwiek słyszałem. Pokazuje bowiem Jezusa, Jego wcielenie, jako skutek obietnicy Ojca i wydarzenie, na które z niecierpliwością i wielką miłością się czeka.
W mówieniu o Panu Bogu nie można iść na łatwiznę, nie można mówić: „To bardzo trudne zagadnienie, i tak go nie zrozumiesz, musisz uwierzyć na słowo". Trzeba wyobraźni, ale to jeszcze nie wszystko. Można mieć bowiem bujną wyobraźnię i z wielką pasją opowiadać dzieciom bajki. Głosząc Dobrą Nowinę, trzeba trzymać się prawdy. Dbałość o doktrynę wiary jest gwarancją prawidłowo ukształtowanych przekonań religijnych czy sumienia. Niech wasza mowa będzie: „Tak, tak; nie, nie". A co nadto jest, od złego pochodzi (Mt 5, 33-37).
Powinniśmy się czuć bardzo odpowiedzialni za wiarę małych chrześcijan. Dzieci nie wstaną i nie powiedzą: „ksiądz nam bzdury opowiada", „katechizm mówi inaczej". Błąd „przy pracy" kaznodziei może skutkować fałszywym obrazem Boga.
Raz zdarzyła mi się dogmatyczna wpadka. W uroczystość Trójcy Świętej postanowiłem przedstawić dzieciom w jakiś naoczny sposób naszą największą tajemnicę wiary. Jeden z mnichów egipskich dla zilustrowania relacji w Trójcy Świętej posłużył się obrazem wody. Przykład ten bardzo mi się spodobał. Zdecydowałem się „wytłumaczyć" dzieciom dogmat, posługując się eksperymentem. Dziś myślę o tym z zażenowaniem. Mea culpa! Zamroziłem w lodówce trochę wody, tak by otrzymać kostki lodu, przyniosłem naczynie z wodą i czajnik elektryczny. Trzy stany skupienia tej samej wody miały odpowiadać trzem Bożym Osobom. Byłem z siebie dumny. Zaaferowany oryginalnym pomysłem nie spostrzegłem, że wciskam dzieciom herezję.
Dobrze, że czujność moich braci pozwoliła mi jakoś ten przykład odkręcić.
Jak narysować Pana Boga?
Dbanie o wiarygodność przekazu nie może skończyć się nudą. Pana Boga można przecież narysować kolorowymi kredkami! Na tym polu dzieci czują się wyśmienicie. Szybko zauważyłem, że same sobie głoszą nawzajem kazania, korzystając z umiejętności plastycznych. Jeśli tylko się im to umożliwi, bardzo chętnie przedstawiają na rysunkach Boga Ojca z długą siwą brodą i żółtym kółkiem nimbu nad głową. Rysują też Jezusa przybitego do krzyża, o bardzo długich rękach i nogach, tłumacząc, że, to ze względu na tortury, którym go poddano. Malują Ducha Świętego jako gołębicę, czasem dodają jej kilka kolorowych piór. Czasem na ich pracach obok świętych osób pojawiają się rodzice, dziadkowie, przyjaciele, czasem czołg, samochód albo latawiec… Rysunki są bardzo różne. jednak chętnie komentują efekt swojej twórczości. W ten sposób głoszą Ewangelię, tak jak najlepiej potrafią.
Dziecięcy obraz Boga to temat na doktorat lub habilitację. Dzieci myślą obrazami: najpierw Bóg Ojciec będzie starcem z długą siwą brodą, istotą z krwi i kości, potem zostanie porównany do konkretnych osób w rodzinie - do dziadka lub taty, by w końcu nabrać cech uniwersalnych. Nikogo nie powinny więc dziwić pytania dzieci: „Czy Pan Bóg mieszka w pałacu?", „Czy lubi szarlotkę?" albo „Czy korzysta z Internetu?".
Mądry kaznodzieja musi wiedzieć, jak postępować z maluchami. Wykorzysta prostą opowieść, przykład zaczerpnięty z życia codziennego, nie dopuści, by dzieci stały w tłumie i oglądały plecy dorosłych. Sam pamiętam, że w dzieciństwie z nudów siadałem na butach mojego taty i podziwiałem wzór posadzki w kościele. Zaangażowanie w akcję liturgiczną lub wręczenie do ręki kredki i kartki papieru bywa najlepszym sposobem ewangelizacji najmłodszych. Czyny bardziej przemawiają niż słowa.
A co z rodzicami?
Pozostała kwestia, której pominąć nie można: zarzut infantylizacji liturgii. Spotkałem się z różnymi opiniami. Wielu osobom dorosłym, uczestniczącym w liturgii Słowa w kapitularzu, sposób mówienia o Panu Bogu językiem ich pociech zupełnie nie przeszkadza. Pamiętam słowa jednej z mam, które przyjąłem jako komplement: „Brat mówi prosto, nie musimy tego drugi raz tłumaczyć". Inni kategorycznie twierdzą, że używanie w liturgii środków teatralnych, plastycznych czy multimedialnych jest poważnym naruszeniem zasad, a obecność rodziców na liturgii dla dzieci powoduje ich duchowy regres. Myślę, że największe prawo do oceny tego zjawiska powinni mieć sami zainteresowani.
Na pewno nie wolno rezygnować z integralnych elementów Mszy św., po to żeby się bawić. Nawet najbardziej atrakcyjne kazanie same w sobie nie stanowi całej liturgii. Nie może rugować któregoś z czytań lub modlitwy wiernych. Takie elementy liturgii, jak procesje, aspersja czy wspólna modlitwa w intencjach Kościoła cieszą się wśród dzieci dużym zainteresowaniem.
„Dwunastkowa" Liturgia Słowa w kapitularzu stanowi jedno z liturgią, która dokonuje się w tym samym czasie w bazylice. To ta sama Eucharystia, powiązana procesją dzieci do ołtarza w czasie ofiarowania. Dlatego też najlepszym określeniem na nią jest „Msza rodzinna". Nie tylko łączy ona kolejne pokolenia wiernych, ale również sprawia, że wspólnota gromadząca się czasie jej sprawowania w kościele wypełnia słowa Jezusa, wypowiedziane wobec dorosłych uczniów: Pozwólcie dzieciom przychodzić do Mnie(Mk10,6).
Jak mówić dzieciom o Bogu? Mądrze i ciekawie, tak aby teologiczny język dorosłych nie przesłonił im świętości, która do nich przychodzi. Dzieci mają doświadczyć Boga zarówno jako Misterium, jako troskliwego Ojca, jak również jako wiernego Przyjaciela. A czy my, dorośli, nie oczekujemy od naszych kaznodziejów, rekolek-cjonistów i wykładowców mówienia o Bogu w taki sposób, aby nasza wiara rosła jak ewangeliczne ziarnko gorczycy? Przecież nie lubimy nudzić się w kościele.
o. Paweł Zybura, dominikanin, obecnie katecheta i duszpasterz szkół średnich w Jarosławiu. Przez ponad rok głosił kazania w czasie tzw. małej dwunastki.
Skomentuj artykuł