(fot. stupidmommy / flickr.com)
Agnieszka Konik-Korn / slo

"Nadrzędnym celem wszelkich działań w edukacji musi być dobro ucznia" - to pojawiające się na stronach internetowych MEN zdanie min. Krystyny Szumilas powtarza się jak mantra.

Każda reforma, czy to dotycząca uczniów, czy nauczycieli, ma spełniać to założenie. Czy ministerstwo potrafi jednak sprecyzować, jakie są rzeczywiste cele reformy oświaty, czym według niego jest "dobro ucznia"? Wydaje się, że są to jedynie słowa-wytrychy, które mają uzasadniać wszystkie, choćby najbardziej nielogiczne działania rządu względem najmłodszego pokolenia Polaków.

Od kilku lat o dobro swoich dzieci walczą rodzice zaangażowani w akcję "Ratuj maluchy i starsze dzieci też!", domagają się referendum w sprawie reformy szkolnictwa, a także podjęcia w debacie publicznej pięciu ważnych tematów edukacyjnych. Poza przymusem szkolnym sześciolatków są to: przymus przedszkolny pięciolatków, zasadność istnienia gimnazjów, zredukowany program nauczania w liceach oraz zagrożenie likwidacją kolejnych tysięcy szkół i przedszkoli. Większość z tych problemów to efekt reform byłej min. Katarzyny Hall.

Do trzech razy sztuka

Do 1 czerwca trwa zbiórka podpisów pod petycjami o zwołanie referendum w sprawie reformy edukacji. Potrzeba zebrać 500 tys. odręcznych podpisów. To nie pierwsza akcja, którą zainicjowali 5 lat temu Karolina i Tomasz Elbanowscy z Legionowa. - Dzięki poprzednim akcjom udało się odroczyć reformę w sumie dla pięciu roczników dzieci - mówi Ewelina Królikowska-Juszczyk, jedna z koordynatorek akcji. - Pierwszą inicjatywą była internetowa zbiórka podpisów pod akcją "Ratuj Maluchy", którą poparło ponad 60 tys. osób. Dzięki niej odroczono reformę obniżenia wieku szkolnego o trzy lata (do 2012 r.). Drugą inicjatywą rodziców był obywatelski projekt ustawy "Sześciolatki do przedszkola", pod którym w 2011 r. udało się zebrać 347 tys. odręcznych podpisów. Postulowano w nim m.in. całkowite wycofanie reformy. Rząd w odpowiedzi odroczył obniżenie wieku szkolnego o kolejne dwa lata (do 2014 r.) - mówi koordynator.

Obecnie rodzice dzieci urodzonych w 2008 r. i później mają nadzieję, że to nadal oni, a nie urzędnicy będą decydować, kiedy posłać swoje pociechy do szkoły.

Co skłoniło rodziców...

... do podjęcia takich kroków? Polskie szkoły nie są przygotowane na przyjęcie małych dzieci do grona swoich uczniów. To, co według ministerstwa powinno być normą, w rzeczywistości daleko mija się z prawdą. Nieoficjalne jeszcze wyniki kontroli NIK-u, na które powołuje się portal rp.pl (informacja z 2 kwietnia br. - przyp. A. K.K.), wskazują, że jedynie 20 proc. szkół spełnia normy zalecane przez ministerstwo. Klasy w dzisiejszej szkole rzadko liczą mniej niż 30 uczniów, notorycznie brakuje pieniędzy nie tylko na doszkalanie nauczycieli i inwestowanie w choćby sanitarne zaplecze szkoły. W mniejszych miejscowościach placówki są likwidowane, a wielkie szkoły-molochy sprawiają, że dzieci, nawet te najmłodsze, muszą chodzić na zajęcia na zmiany, koegzystując w jednym budynku ze starszymi uczniami, czasem nawet z gimnazjalistami. Czy rodzice mogą być więc spokojni, posyłając sześciolatka do szkoły, w której maluch będzie mijał się na korytarzu z kolegami starszymi od siebie nawet o 10 lat, a czas między zajęciami a powrotem do domu będzie spędzał w zatłoczonej świetlicy? Czy nauczyciele i szkoła są w stanie zapewnić dzieciom bezpieczeństwo, ciepły posiłek, herbatę do kanapek?

Inne nazewnictwo

Od wielu lat w Europie dzieci uczą się w szkołach od najmłodszych lat. Jednak to, co we Francji czy Niemczech nazywa się szkołą, do której uczęszczają trzy- i czterolatki, w rzeczywistości spełnia kryteria przedszkola. Dzieci mają do dyspozycji sale do zabawy, do odpoczynku czy nauki, oddzielne jadalnie i możliwość spędzania czasu na powietrzu, na odpowiednio zabezpieczonych placach zabaw. Te szkoły są dostosowane do potrzeb dzieci o wiele lepiej niż polskie przedszkola. Kalkowanie wzorców z Europy Zachodniej powinno być więc poprzedzone wieloletnimi działaniami przystosowującymi polską szkołę do przyjęcia maluchów pod swój dach. Tak się jednak nie dzieje. U nas odgórnie wprowadza się reformy. Oczywiście, nie ma na nie pieniędzy, więc dyrektorzy szkół muszą się mocno natrudzić, aby zdobyć fundusze, choćby na remont toalet. Często głównymi sponsorami "bezpłatnej" w Polsce szkoły są rodzice dzieci, którzy chcą im zapewnić godne warunki do nauki i składają się na konkretne potrzeby.

Na stronie internetowej ratujmaluchy.pl można znaleźć bardzo wiele listów rodziców, nauczycieli, wypowiedzi psychologów czy pedagogów, a także historii uczniów, którzy zaczęli szkołę wcześniej, zgodnie z zaleceniami ministerstwa. Na stronach MEN takich świadectw - tych pozytywnych, jest o wiele mniej, a i te, które zostały zamieszczone w internecie, nie przekonują. Okazuje się, że warunki panujące w polskiej szkole to niejedyny problem reformy szkolnictwa.

Teoria i praktyka

Dlaczego rodzice chcą odwołania reformy? Na stronach ratujmaluchy.pl znajdziemy 11 powodów, a wśród nich poniższe: szkoły w Polsce są niedoinwestowane; sześciolatki nie są w stanie sprostać podstawie programowej narzuconej przez ministerstwo; rząd zabrał większość funduszy przeznaczonych na reformę oświaty (z 347 mln przeznaczonych na reformę w pierwszym roku zostało 40). Ustawa o reformie, choć zaleca standardy, jakie musi spełnić szkoła, aby przyjąć sześciolatki w pierwszej klasie, w praktyce nie jest w stanie ich wyegzekwować. W co trzeciej gminie w Polsce nie ma przedszkoli, więc tam dzieci trafiają do szkół. W wielu przedszkolach brakuje już miejsc dla dzieci trzy- i czteroletnich. Kadry nauczycielskie nie są przygotowane do uczenia małych dzieci.

Za reformę szkolnictwa, przygotowanie (lub jego brak) szkoły na przyjęcie sześciolatków odpowiadają samorządy. Reforma min. Hall sprawiła, że to burmistrz gminy decyduje o finansowaniu czy też zamknięciu danej placówki. Oczywiście, zależy to od pieniędzy, które ma do dyspozycji dana gmina. Z polskiej praktyki wiemy jednak, że zawsze są ważniejsze sprawy niż finansowanie edukacji. Choćby w szkole tynk sypał się uczniom na głowę (takie sytuacje się zdarzają), fundusze z budżetu gminy przeznaczane są na bardziej medialne cele, np. na budowę stadionu...

MEN reklamuje swoje reformy, nie szczędząc wydatków na PR. Tworzone są ankiety, mające uwiarygodnić posunięcia ministerstwa. Do koordynatorów akcji "Ratuj Maluchy" zgłaszają się jednak rodzice dzieci, którzy mówią o tym, że ankiety dotyczą wyłącznie dzieci bez żadnych dysfunkcji. Mało tego, uczestnicy tych badań kuszeni są nagrodami, wśród rodziców ankietowanych dzieci mają być losowane nagrody, w tym samochód. Te nieobiektywne badania nie sprawiają jednak, że ich wyniki wskazują na względne przygotowanie sześciolatków do nauki w szkole. Ministerstwo jednak nie chce tym wynikom wierzyć i wmawia społeczeństwu, że jest świetnie. A nie jest.

Nie przyspieszać rozwoju!

Istnieje jeszcze inny, emocjonalny aspekt problemu. Aleksandra Marcinkiewicz-Steć, pedagog, która przeprowadza badania tzw. gotowości szkolnej, zauważa, że zwykle sześcioletnie dzieci nie są w stanie skupić się przez dłuższy czas na prowadzonych zajęciach. Potrzebują dostosowanych do ich rozwoju metod dydaktycznych, częstych przerw, dzieci uczą się poprzez zabawę. Szkoła nie zawsze jest w stanie im to zapewnić. Ponadto - mówi pedagog - dziecko około 6. roku życia przeżywa tzw. skok rozwojowy dotyczący w zasadzie wszystkich sfer jego życia, przez co różnica pomiędzy posiadanymi umiejętnościami a możliwościami sprostania wymaganiom systemu klasowo-lekcyjnego jest znacząca między dziećmi sześcio- i siedmioletnimi. Badania pokazują, że faktycznie tylko część dzieci sześcioletnich jest na tyle dojrzałych, by z powodzeniem zacząć naukę wcześniej, bez szkody dla ich rozwoju. Jednak pozostałe dzieci sobie nie poradzą, a przeżywając ciągłe niepowodzenia szkolne, mogą skutecznie zniechęcić się do nauki.

Urszula Moszczyńska, psycholog kliniczny dziecka, która wypowiada się na stronie ratujmaluchy.pl, mówi, że sześciolatki nie są emocjonalnie gotowe na znoszenie porażek, ich koncentracja jest mniejsza. W wieku 6 lat nie wszystkie dzieci mają zakończony rozwój mowy i poprzez wcześniejsze rozpoczęcie nauki zwiększa się prawdopodobieństwo wystąpienia dysleksji. Zmniejsza się chęć do edukacji, a dzieci, które w porównaniu z innymi kolegami z klasy (roczniki są łączone tak, że w jednej klasie mogą się uczyć np. siedmiolatek urodzony w styczniu i sześciolatek urodzony w grudniu, a więc dzieci między którymi są niemal 2 lata różnicy!) wypadają gorzej, startują w życie z niższą samooceną. Mogą także pojawiać się objawy o charakterze nerwicowym czy psychosomatycznym.

Nie chodzi o testy wyboru

Do akcji "Ratuj Maluchy" może przyłączyć się każdy. Wystarczy wejść na strony: ratujmaluchy.pl lubrzecznikrodzicow.pl, skąd można ściągnąć gotowy formularz. Należy go wydrukować i zbierać podpisy. Podpis zaś może złożyć każdy, komu zależy na tym, by nasze społeczeństwo rozwijało się zdrowo. Nie chodzi przecież o to, by kolejne pokolenia Polaków potrafiły bezbłędnie rozwiązywać testy wyboru, ale by nauczyły się samodzienie myśleć. Do tego trzeba cierpliwości i sprecyzowania, czym tak naprawdę jest dobro dziecka. Kompetentni do odpowiedzi na te pytania mogą być wyłącznie rodzice, którzy znają swoje dziecko i na co dzień towarzyszą mu w rozwoju. Niech więc decyzja o tym, czy posłać swoje pociechy do szkoły w wieku sześciu czy siedmiu lat, pozostanie w gestii rodziców, a nie urzędników z MEN.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Dobro ucznia?
Komentarze (6)
M
m-ś
19 maja 2013, 21:04
co to znaczy że  "dzieci stają sie bezrozumnymi potworkami"? człowieku chyba sam nie chodziłes do szkoły ew. na wagary i tam myślałeś "kreatywnie". szkoła uczy określonych rzeczy a nie wymyśla nowe teorie.nie wiem co rodzice chcą udowodnić przed pozostałymi-ze ich dziecko jest nowym Einsteinem czy Pitagorasem? zresztą teraz to dopiero każdy gówniarz bezczelnie może powiedzieć że czegos nie zrobi bo mu się nie chce, za moich lat szkolnych -nie do pomyślenia. lekcje muszą być "ciekawe i zajmujące" bo inaczej szanowny uczeń się znudzi albo zniechęci. skoro uczniowie z natury są kreatywni ( zanim zabije je szkoła) to niech to wykażą a  nie czekają na gotowca.
A
A.
18 maja 2013, 12:41
2013-05-18 12:34:56 |Cytuj|Zgłoś ~A. Może czytają komentarze nauczyciele religii, czy mogą napisać dlaczego tak chętnie wpisują dzieciakom jedynki za brak pracy domowej? To często rodzice muszą wyszukać informacji na zadawane tematy.Dzieci nie wiedzą co mają wpisywać w podsumowaniu sprawdzającym pod koniec rozdziału-  jest to kilkanaście punktów. Zadawanie tylu lekcji ze wszystkich przedmiotów, to każdego dnia zajmuje sporo czasu, również rodzicom. Myślę, że nauczyciele mają za dużo wolnego czasu odpłatnego, a za mało wyrównują poziom w klasie i często jest to tak tłumaczone, że trzeba samemu nabiedzić się i tłumaczyć dziecku z " polskiego na nasze". Przecież nauczyciele sa to ludzie z umiejętnościami przekazywania wiedzy,wiec raczej  kompetentni? To samo jeśli chodzi o poziom języków obcych, czy trzeba dzieci zapisywać na zajęcia pozalekcyjne, bo zaczną odstawać od swoich rówiesników, które taką możliwość prywatnych lekcji posiadają? Na żadne kwaity w tym roku nie składam się i tak macie państwo dużo przywilejów.
A
Anglia
18 maja 2013, 00:43
HK juz poruszyl ten temat ale dodam swoje 3 grosze. Wiekszosc artykulu atakuje te reforme z zupelnie blednej pozycji! Autorka swoja argumentacja sugeruje, ze w momencie kiedy gminy beda juz miec pieniadze, klasy beda odpowiednio male, nauczyciele wyszkoleni a tynk nie bedzie sie sypal na glowe, male dzieci moga bezpiecznie przejsc na nowy system. Ale przeciez nie o to chodzi! Posylanie malych dzieci do zuniformizowanej szkoly to gwalt na ich emocjach, psychice i tozsamosci. Oraz jak mowi HK naruszenie prawa rodzicow do wyboru i wolnosci danej przez Boga. Bledne, bledne zalozenia ktore wladze nie omieszkaja wykorzystac jak tylko nadarzy sie okazja, nawet jesli ta argumentacja daje poki co chwilowe odroczenie "wyroku". Druga uwaga - ilu z tych rodzicow korzy teraz buntuja sie przeciwko reformie glosowalo na ten rzad? Sam znam dwie rodziny ktore postanowily nie posylac dzieci wczesniej choc same z wypiekami na twarzy glosowaly wczesniej na PO. Katolicy, spojrzmy we wlasne sumienia - "kto sieje wiatr, zbiera burze"!
J
ja
17 maja 2013, 14:50
ech....szkoła zabija kreatywność. sprawia, że <a href="http://www.sosrodzice.pl">dzieci </a>stają się bezrozumnymi potworkami, które chodzą i mówią to, co się im nakarze, a nie to, co same chcą...niestety obawiam się, że z każdym rokiem jest coraz gorzej i niewiele się zmieni w najbliższym czasie.
H
HK
17 maja 2013, 13:01
Tego typu artykuły jedynie potwierdzają słuszność przymusowej edukacji, skupiajac się na problemach "technicznych": szkoła podoła "wyzwaniom", rząd zapewni realizację itd., a nie skupia się na istocie problemu: chcemy być wolni, jak zdecydował Bóg, czy chcemy tę wolność oddać pod kuratelę jakiejś ideologii - w tym wypadku socjalizmu, czy socjalizujacych systemów, które same siebie dowolnie nazywają. A istotą sprawy nie jest różnie rozumiane "dobro dziecka", a prawda o człowieku, który został stworzony jako wolny - ma wybierać! A każde państwo ten boski dar umniejsza... na swoją korzyść - aby rządzić ludem, najchętniej według jego wyobrazeń uksztaltowanym. Więc nie zamydlajmy sprawy edukacji tego typu "rozważaniami", gdyż nigdy nie da się dopasować takiej różnorodności boskich stworzeń do jakiegoś wzorca - one są z natury różnorodne i edukację tak trzeba "ustawić": różnorodność i dowolność kształcenia. A jeżeli rządu socjalistycznego na to nie stać, niech zrezygnuje z rządu dusz. Ale ten rząd nie zrezygnuje z tego nigdy, bo stałby się zbędny. No cóż... można się bawić w referenda i uważać, że zrobiło się dobra rzecz. A tak naprawde trzeba zmienić ustrój. Mniej wtedy trzeba będzie pisać "odkrywczych" artykułów.
J
ja
17 maja 2013, 10:52
Edukacja na poziomie podstawówek/gimnazjów (w tym dydaktyka i WYCHOWANIE) po roku 1945 do dnia dzisiejszego jest niewydolna między innymi z przyczyn ideologicznych, a po części "wiewydolności" nauczycieli (w tym kwestie obowiązującej tzw. karty nauczyciela) i takich czy innych działań rządów. Podkreśliłem tu szczególnie kwestię WYCHOWANIA, bo w tym przypadku sytuacja wyglądała i wygląda szczególnie mizernie (oczywiście rola wychowawcza przede wszystkim powinna być po stronie rodziców, ale z aktywnym wsparciem szkoły). Robienie "sztucznych reform" (chyba tylko po to, żeby kolejni tzw. ministrowie edukacji narodowej wykazali się czymkolwiek) rozwala także dydaktykę i w ogóle organizację kształcenia w ciągu od "podstawówek" do szkolnictwa wyższego. Pozostaje obecnie jedyne wyjście: rodzice nie mogą liczyć na to, że edukacja ich dzieci odbędzie się w większości poza domem - trzeba stać się ich wychowawcami, ale i - niestety - wziąć na siebie więcej obowiązków dydaktycznych. Chyba, że chcemy, aby przyszli Polacy byli ludźmi bez tożsamości, których podstawowym celem jest konsumpcja życia.