Krzysztof Hitler i Adolf Kolumb odkrywają Wietnam
"Myślę, że jesteśmy zgodni, iż przeszłość minęła". Kto to powiedział? Były prezydent USA George W. Bush. Tym jednym prostym zdaniem podsumował stosunek większości swoich rodaków do historii. Było, minęło...
Niewielkie zainteresowanie elektoratu Busha dla tego, co było, a nie jest, potwierdzają testy sprawdzające wiedzę historyczną kolejnych pokoleń Amerykanów. Przeciętny Joe nie ma pojęcia nie tylko o tym, co działo się dawno temu za oceanem. Nie wie też, co wydarzyło się całkiem niedawno w jego własnym kraju. I nie zamierza tego zmieniać.
Problem braku kompetencji w sprawie dziejów dawnych i najnowszych dotyczy także Amerykanów wykształconych, czego dowodzi książka, którą z powodzeniem można polecić wszystkim krytykom przysłowiowej już na świecie amerykańskiej ignorancji – "The Age of American Unreason". Napisała ją dziennikarka pracująca dla "The Washington Post", laureatka Nagrody Pulitzera, Susan Jacoby.
Bezpośredniej motywacji do podjęcia tematu dostarczyła jej rozmowa, której przypadkowym świadkiem stała się podczas wypadków z 11 września na Manhattanie. Przerażona weszła do pierwszego z brzegu baru i usiadła obok dwóch dobrze ubranych dżentelmenów. Jeden z nich właśnie porównywał atak na World Trade Center do zniszczenia Pearl Harbor, kiedy to "Wietnamczycy zbombardowali port i przez to wybuchła wojna w Wietnamie"! Co tam zresztą Wietnamczycy! Jak wykazały niedawne badania przeprowadzone na zlecenie organizacji Common Core, jedna czwarta amerykańskich licealistów nie wie, kim był Adolf Hitler. No, powiedzmy, że absolwentów high school nie musi interesować historia odległej i małej (w tutejszej skali) Europy. Ale taki sam procent maturzystów trwa w przekonaniu, że Kolumb odkrył Amerykę po 1750 roku!
Ta ignorancja (nie tylko w kwestiach historycznych zresztą) nie jest – dowodzi Jacoby – przypadkowa. Przeciwnie. Uprzedzenie wobec edukacji humanistycznej, a już zwłaszcza reprezentujących wszechstronnie wykształcone elity eggheads ze Wschodniego Wybrzeża, to jeden z fundamentów amerykańskiej tożsamości. Autorka "The Age of American Unreason" uważa, że "co najmniej od czasów prezydentury Ronalda Reagana słowo intelektualista, podobnie zresztą jak liberał, jest niemal obelgą w politycznym języku Ameryki".
W kraju, gdzie liczy się przede wszystkim pragmatyzm, a miarą życiowego sukcesu jest wyłącznie stan konta, w katalogu najbardziej cenionych cech mentalnych najwyższą pozycję zajmuje tak zwany zdrowy rozsądek. Wiedza powinna być praktyczna. A wszelka prawda – prosta.
Lokalne wykształciuchy mają jeszcze gorzej, niż nadwiślańskie łże-elity, bo przynajmniej od czasów senatora McCarthy’ego większość Amerykanów intelektualnie stojących nieco wyżej od szympansa jest automatycznie podejrzana o sprzyjanie wszelkim ideologiom wywrotowym. Takim, na przykład, jak choćby teoria ewolucji, która ma w Stanach tyle samo wyznawców, co wiara w latające talerze.
Toteż nikogo specjalnie nie zaszokowały wyniki tegorocznej edycji "Mindset List" – która od ponad dekady służy do monitorowania "sposobów postrzegania świata" przez Amerykanów w wieku licealnym. W katalogu "spostrzeżeń" młodzieży z Beloit College w stanie Wisconsin na temat historii znalazło się – na przykład – przekonanie, że Czechosłowacja to sąsiadka Nibylandii. Bo takie państwo... nigdy nie istniało! Nie było też żelaznej kurtyny ani wyścigu między Rosją i Stanami o podbój kosmosu! (co skądinąd logiczne, bo po co wyścig, skoro oba supermocarstwa, zdaniem młodych Amerykanów, od zawsze łączyła harmonijna współpraca). Ani wojny w Wietnamie.
Czego jeszcze nie wiedzą o swojej historii amerykańscy maturzyści?
Z badania przeprowadzonego trzy lata temu przez Marist Institute for Public Opinion wynika, że nie mają pojęcia, z kim prowadzili trzysta lat temu wojnę o niepodległość. Wielką Brytanię wskazała mniej niż jedna czwarta uczestników sondażu. Jeszcze mniej, bo zaledwie 7 procent ankietowanych, potrafiło wymienić trzech pierwszych prezydentów Stanów Zjednoczonych. Jedynie co drugi wiedział, że głównym autorem pierwszej amerykańskiej konstytucji był Thomas Jefferson, a wojskami Armii Kontynentalnej podczas Revolutionary War dowodził George Washington. (Jak kształtują się wyniki testów z wiedzy historycznej w szkołach podstawowych i średnich, informują doroczne raporty National Assessment of Educational Progress, The Nation Report Card: History, publikowane na stronie National Center for Educational Statistics), które w ostatnich latach dają młodzieży notę między F (failure) a S (satisfactory), czyli między jedynką a tróją).
Jeśli nawet ze znajomości własnych dziejów Amerykanie wszystkich pokoleń zasługują na zbiorową trójkę na szelkach, to z historii powszechnej należy im się "lufa". Bo zaledwie 14 procent testowanych przez NCES licealistów potrafiło prawidłowo uzasadnić przyczyny wojny koreańskiej, a konsekwencje zburzenia muru berlińskiego dla światowej polityki umiał zdefiniować zaledwie jeden na każdych stu absolwentów senior high school.
Co do "nowojorskiego akcentu" w testach z dziejów Ameryki, to symbolikę Statuy Wolności potrafił prawidłowo zinterpretować nie więcej niż co drugi amerykański maturzysta. Zdecydowanie lepiej radzą z tym sobie nawet europejscy turyści!
No ale, z drugiej strony, po co Amerykanom znajomość historii? Czy i bez tego nie są w tej chwili jedynym światowym supermocarstwem? Pierwszą gospodarką globu? Niespełnionym marzeniem czterech piątych ludzkości? Krajem, gdzie na dowolnym uniwersytecie z listy Ivy League pracuje więcej noblistów niż nie tylko w całej Polsce, ale także Wielkiej Brytanii czy we Francji?
Od czasów generała deGaulle’a wiadomo, jak ciężko rządzić krajem, gdzie występuje sto gatunków sera. A co dopiero, gdyby w nim było trzysta milionów intelektualistów? No a poza tym, to historia uczy przecież głównie tego, że jeszcze nigdy nikogo niczego nie nauczyła...
Skomentuj artykuł