Nawrócenie Wędrującego Ducha
„Lubiłem zabijać ludzi. Lubiłem, bo miało to słodki smak, tak jakbym jadł coś słodkiego.”*
wódz Wędrujący Duch, osada Frog Lake, 1 kwietnia 1885 r.
- Polećmy nasze dusze Bogu! – wezwał ojciec Fafard.
Gromada wiernych pochyliła głowy w modlitwie. Niektórzy czuli, że ich czas się wypełnił. Obecny na Mszy Metys Karol Gouin, z zawodu cieśla, emanował spokojem. Właśnie zakończył spowiedź, oczyścił duszę z grzechów w obecności francuskiego misjonarza. Już się nie lękał...
Dobiegający zza okien kościoła łomot indiańskich bębnów, dzikie okrzyki zdawały się przybierać na sile. Nagle drzwi świątyni otwarły się z trzaskiem. Na progu stanął wysoki Indianin z karabinem w ręku. Jego twarz pokrywały barwy wojenne. Był to wódz Indian Kri – Wędrujący Duch.
Czerwoni i Biali
Maleńka osada Frog Lake, na Terytoriach Północno-Zachodnich (obecnie kanadyjska prowincja Alberta) nagle znalazła się w oku cyklonu. Jeszcze niedawno jej nieliczni biali i metyscy obywatele żyli w przykładnej zgodzie z Indianami Kri z pobliskiego rezerwatu.
Kilka osób zatrudnionych było przez władze jako instruktorzy, uczący czerwonoskórych braci uprawy roli i hodowli bydła, pomagający im w pracach gospodarczych. Dodatkowo rząd przyznał subwencje na wzniesienie młyna i tartaku, co miało pomóc w usamodzielnieniu Indian. Ci ostatni mogli też liczyć na rządowe dostawy żywności, których dystrybucją zajmował się agent rezerwatu.
O rozwój duchowy mieszkańców osady troszczyli się misjonarze oblaci, 36-letni ojciec Leon Fafard, i o 10 lat młodszy przybysz z Francji, ojciec Feliks Marchand, którzy prowadzili również parafialną szkołę.
Panujący stan równowagi zakłóciło osiedlenie się w rezerwacie licznej grupy Indian Kri z Równin pod wodzą Dużego Niedźwiedzia. Niedawni koczownicy rychło popadli w spory zarówno ze swymi osiadłymi ziomkami, jak i z mieszkańcami Frog Lake.
Rebelia
Tymczasem z okręgu Saskatchewan napłynęły niepokojące wieści. Zamieszkujący ten rejon Metysi (potomkowie Francuzów i Indian) znaleźli się w ostrym sporze z rządem federalnym. Metysi mieli swoje głębokie racje, bronili swej kultury i tożsamości, na które nastawała bezduszna władza. Ich nieszczęściem było, że na czele protestu stanął zawodowy polityk, szczwany demagog i „prorok” religijnej sekty, niejaki Ludwik Riel.
Riel, osobnik utalentowany acz niekiedy zdradzający objawy zaburzeń psychicznych, nie uznawał kompromisów; rozpoczął prawdziwą rewolucję. Na wiosnę 1885 r. ogłosił utworzenie niezależnego rządu metyskiego z siedzibą w Batoche. Niepodzielną władzę w państwie Metysów sprawować miała sekta, której Riel był „prorokiem”. Sekciarze rozpoczęli bezprawne aresztowania swych przeciwników, w tym miejscowych księży. Przybyły na miejsce zamieszek oddział Północno-Zachodniej Policji Konnej wpadł w dobrze zorganizowaną zasadzkę; polała się krew. Na kanadyjskich preriach wybuchła wojna.
Wielki Czwartek w Frog Lake
Doniesienia o buncie Metysów, a zwłaszcza o porażce policyjnych „czerwonych kurtek”, wywołały entuzjazm wśród koczowników Dużego Niedźwiedzia. Wieczorem 1 kwietnia 1885 r. w rezerwacie złowrogo załomotały bębny. Szczególnie jątrzącą rolę odegrał Wędrujący Duch, wódz wojenny Kri z Równin. Z nostalgią wspominał „słodki smak” zabijania, zapowiadał, że nazajutrz uda się do Frog Lake skosztować „dwunożnego mięsa”.
Wielu Indian, szczególnie osiadłych Leśnych Kri, kategorycznie odmówiło przyłączenia się do awantury. Jednak spora grupa wojowników, po całonocnych pląsach, ruszyła z Wędrującym Duchem i Dużym Niedźwiedziem na Frog Lake.
Wpadli do osady w godzinach rannych. Rozpoczęli grabież sklepów i prywatnych domów. Mieszkańcy schronili się w kościele.
Był Wielki Czwartek, 2 kwietnia 1885 r. Ojciec Fafard, przeczuwając najgorsze, wezwał do modlitwy. Niedługo potem Indianie wdarli się do świątyni. Wielu było pijanych alkoholem zrabowanym w sklepach. Brutalnie bijąc kolbami wiernych popędzili ich w stronę rezerwatu. Podobno Duży Niedźwiedź nie chciał dopuścić do najgorszego. Ale Wędrujący Duch był żądny krwi...
Słodycz zabijania
Pierwszy umarł Tomasz Quinn, agent rezerwatu, Metys ożeniony z Indianką. Powaliła go kula z winchestera Wędrującego Ducha; inny wojownik dobił go strzałem w głowę. Potem śmierć zabrała Karola Gouina, cieślę, również Metysa. Towarzysze niedoli zapamiętali jego nadzwyczajny spokój, po spowiedzi jaką odbył u ojca Marchanda. Trzeci zginął Jan Gowanlock, kupiec. Przybył do Frog Lake niedawno, planował zbudować tu młyn.
Powietrze pachniało prochem, wciąż rozlegał się grzmot wystrzałów. Śmiertelnie ranny Jan Delaney – instruktor rolny i przyjaciel Indian - teraz umierał w ramionach żony. Obok przyklęknął ojciec Leon Fafard, odmawiając modlitwę za konających. Pani Teresa Delaney ujrzała, że stojący tuż obok czerwonoskóry unosi strzelbę do ramienia. Była przekonana, że ta kula przeznaczona jest dla niej. Zacisnęła powieki...
Usłyszała strzał, a potem łoskot walącego się ciała. Otwarła oczy. To padł ojciec Leon trafiony w plecy. Zaraz potem inny napastnik wypalił mu z rewolweru w głowę.
Drugi z misjonarzy, zaledwie 26-letni ojciec Feliks Marchand stanął w obronie napastowanej kobiety. Zasłonił ją własnym ciałem. Wędrujący Duch podbiegł do niego, podniósł karabin, wycelował. Ojciec Feliks osunął się na kolana. Modlił się... Strzał rzucił nim o ziemię, kula rozerwała gardło. Umierał długo, w męczarniach.
Kule zabójców dosięgły Jana Williscrafta – zakrystianina rodem z Irlandii; następnie sprzedawcę Williama Gilchrista i kupca Jerzego Dilla.
Z rezerwatu nadbiegła większa liczba Indian. Byli przerażeni krwawym dramatem. Jakoś zdołali powstrzymać Wędrującego Ducha i jego szaleńców; zdołali uratować 70 białych i metyskich sąsiadów. Niestety, dla dziewięciu pomoc przybyła zbyt późno.
Ognisty jeździec
Napastnicy złupili kościół, rozbili tabernakulum, znieważyli Najświętszy Sakrament. Ocaleli mieszkańcy z największym szacunkiem pozbierali porozrzucane i podeptane Hostie.
W Wielką Niedzielę najeźdźcy wycofali się z Frog Lake. Przed odejściem podpalili kościół. Świadkowie opowiadali, że ognista łuna i chmura dymu z płonącej świątyni przybrały postać krzyża, który następnie przeistoczył się w jeźdźca. Wielu czerwonoskórych odczytało to jako zły omen. Podniebny jeździec miał surowe oblicze.
Grupa Dużego Niedźwiedzia pospieszyła na spotkanie wojsk Riela, znacząc swój szlak pożogą i rabunkami. Grabili zarówno białych, jak i czerwonoskórych. Nie wpłynęło to korzystnie na poparcie dla rebelii. Ogromna większość Indian Kanady, na czele z potężnym plemieniem Czarnych Stóp, odmówiła przyłączenia się do walki. Sekciarstwo „proroka” Riela zraziło do jego sprawy również katolickich Metysów. Indiańscy i metyscy rebelianci zdołali wystawić zaledwie pięć setek zbrojnych. Po kilku potyczkach z wojskiem poddali się.
Odkupienie
Podczas buntu zginęło ogółem 104 osoby**. Późniejsze represje nie były masowe, jednak kilkudziesięciu przywódców rewolty oraz uczestników napadów na ludność cywilną stanęło przed sądami. Ludwik Riel został uznany winnym zdrady Korony i skazany na śmierć. Przed egzekucją pojednał się z Bogiem i odwołał swe heretyckie błędy. Zginął na szubienicy 16 listopada 1885 r. Klapa zapadni otwarła się w momencie, gdy Ludwik ze spokojem odmawiał Pater noster.
Jedenaście dni później stracono ośmiu Indian winnych morderstw cywilów, w tym sześciu uczestników masakry w Frog Lake. Indiańscy skazańcy wystąpili odważnie, śpiewając wojenne pieśni i wznosząc okrzyki przeciw białym. Tylko jeden zachował milczenie. Był to Wędrujący Duch.
Wojenny wódz Kri z Równin szedł na spotkanie ze śmiercią w ciszy, zamyślony, jakby nieobecny. Nie był już tym samym człowiekiem, który kiedyś zachwycał się słodyczą zabijania; który poprowadził swych ziomków do rabunków i mordów. W więziennej celi doznał łaski nawrócenia. Po serii rozmów z kapelanem przyjął chrzest jako wierny Kościoła rzymskokatolickiego. Otrzymał imię Józef.
Teraz wstępował na stopnie szubienicy, ze spokojem przyjmując zasłużoną karę. Miał świadomość, że łaska chrztu zmyła zeń całe popełnione zło.
www.krzyzowiec.prv.pl
* cyt. za: G. Swoboda, Batoche 1885, Warszawa 2003, s. 162.
** jest to oszacowanie minimalne, oparte na wyliczeniu Swobody, wedle którego walki i późniejsze represje pochłonęły życie ogółem 113 osób. Z tego 67 żołnierzy, policjantów oraz cywilów miało zginąć z rąk buntowników, zaś straty rebelii wyniosły 20 Metysów (w tym stracony Ludwik Riel) oraz 26 Indian (w tym 8 straconych).
Inni autorzy podają nieco większe liczby, określając wielkość strat po stronie oddziałów rządowych na 58 zabitych, zaś rebeliantów na 70. Doliczając 9 ofiar masakry w Frog Lake oraz kilku innych cywilów zamordowanych przez powstańców, a także 9 buntowników straconych z wyroków sądów, otrzymalibyśmy ok. 150 ofiar śmiertelnych.
Z drugiej strony należy pamiętać, iż wiele ówczesnych relacji, doniesień prasowych, a nawet oficjalnych raportów podawało wyolbrzymione dane. Sam głównodowodzący sił rządowych, generał Frederick Middleton po zdobyciu Batoche donosił z dumą o zabiciu w trakcie oblężenia aż 51 rebeliantów (w rzeczywistości poległo tam 11 Metysów i 2 Indian). Do upowszechnienia przekonania o poważnych rozmiarach działań wojennych i wielkim rozlewie krwi przyczyniła się również literatura piękna. Np. Arkady Fiedler w popularnej powieści „Mały Bizon” napomyka o „setkach” ludzi, jakich rzekomo miał stracić wspomniany generał Middleton podczas przegranej bitwy (z kontekstu wynika, że chodzi najpewniej o „batalię” pod Fish Creek, w której poległo aż... 11 żołnierzy rządowych).
Skomentuj artykuł