Przebaczyć z serca
Aby móc z serca przebaczyć, trzeba przebyć kolejno kroki prowadzące do przebaczenia i pojednania. Żadnego z nich nie wolno pominąć, w takim wypadku bowiem przebaczenie utknęłoby na szczeblu woli, nie dosięgając serca.
Pierwszym krokiem do przebaczenia jest dopuszczenie do siebie raz jeszcze bólu, jaki nam ten ktoś zadał. Musimy ten ból raz jeszcze przeżyć, aby móc się z nim rozstać. Niekiedy przy zranieniu w ogóle nie zauważamy, co się właściwie stało. Po prostu coś nas zabolało. Ale już w następnej chwili zajęliśmy się czymś innym i wyparli ze swojej świadomości raniące słowo. Czasami cały ból odzywa się z pełną ostrością, gdy powracamy wspomnieniem do tego, co się konkretnie wydarzyło. Dopiero wtedy uświadamiamy sobie, jak nieprzyzwoicie i brutalnie zostaliśmy potraktowani i jak bardzo te słowa nas dotknęły.
Drugi krok polega na tym, by dopuścić gniew i złość, jakie wzbierają w nas przeciwko temu, kto nas zranił. Przebaczenie sytuuje się u końca złości, a nie u jej początku. Dopóki ten, kto nas zranił, jeszcze tkwi w nas ościeniem, rana nie może się zagoić. Jeśli nóż pozostaje nadal w ranie, rana nigdy się nie zasklepi. Złość jest siłą, która pozwala raniący nóż z siebie wyrwać - tego, który nas zranił, usunąć z naszego serca. Aby móc stanąć naprzeciw niego, potrzebujemy najpierw pewnego zdrowego dystansu. Dopiero wtedy stajemy się zdolni spojrzeć mu w twarz. Dopóki jest on jeszcze w nas, nie rozpoznajemy go należycie. Czujemy tylko zranienie, ale nie widzimy twarzy tego, kto nas zranił. Kiedy widzimy go z pewnego zdrowego dystansu, poznamy być może, iż on sam jest zranionym dzieckiem, że po prostu zadawał dokoła siebie ciosy, bo sam był kiedyś bardzo bity, że nas krzywdził, bo sam jest skrzywdzony.
Trzeci krok do przebaczenia polega na tym, by z dystansu, jaki uzyskaliśmy wskutek swojej złości, ocenić bardziej obiektywnie, co nas tak głęboko zraniło. Widzimy wtedy, co było właściwie przyczyną tego zranienia, co się rzeczywiście wydarzyło. I orientujemy się, jak dalece ten ktoś dotknął w nas miejsca, w którym już jesteśmy zranieni i dlatego reagujemy na każde słowo ze szczególną wrażliwością. Jeśli zranienie ugodziło nas w czułe miejsce, rozerwało dawną ranę. I właśnie to bardziej boli niż sama rana.
Jeśli dopuściliśmy do siebie złość, pozwala nam to lepiej ocenić, czy ten drugi człowiek świadomie chciał nas zranić, czy też dlatego tylko poczuliśmy się tak skrzywdzeni, że jego słowo dotknęło w nas chorego miejsca i otwarło dawną bliznę.
Słyszę zwłaszcza od kobiet, które w dzieciństwie były wykorzystywane seksualnie przez bliskich krewnych, że bardzo trudno jest im sprawić, by wyładowała się w nich złość. Dopóki jednak nie doznają gniewu, nie mogą obiektywnie dostrzec swego zranienia i uwolnić się od niego. Pozostają wtedy uwikłane w swoich uczuciach. Obok przepastnego bólu doznają zarazem smutku i poczucia winy. Smutek paraliżuje je, a poczuciem winy ranią same siebie. Czynią sobie wyrzuty, że ciągle chodziły do wujka, który dopuszczał się wobec nich lubieżnych czynów, że się należycie nie broniły. Zupełnie nie dostrzegają, że jako dziecko były bezsilne. Szukają w sobie udziału w winie, powiększając tym samym ranę, jaką zadał im ktoś inny. Dlatego muszą doznać gniewu. Nie powinny zbyt szybko okazywać zrozumienia dla tego kogoś. To, co on im wyrządził, było czymś szczególnie brutalnym i niewybaczalnym. Było to zranienie głębokie. Ten ktoś zranił je w miejscu szczególnie intymnym, skrzywdził je jako osoby, w ich kobiecości, w ich ludzkiej godności. Winne nie jest nigdy dziecko, które do swojej seksualności ma stosunek zupełnie naturalny; winien jest zawsze dorosły, który się czegoś takiego wobec dziecka dopuszcza. Dopiero kiedy taka kobieta wyrzuci z siebie owego człowieka, może pozwolić sobie na myśli w rodzaju: "On też był przecież zraniony. Może, kiedy był dzieckiem, tak samo stał się czyjąś ofiarą. Może nie mógł sobie poradzić ze swoją seksualnością. Może był chory, miał wewnętrzne zahamowania, był nadmiernie pobudzony seksualnie". Wtedy może z wolna pojawić się myśl o przebaczeniu. I kiedyś serce rzeczywiście będzie mogło przebaczyć. Odsuwamy od siebie zranienie, przekazujemy je Bogu, aby On ranę uleczył.
Czwartym krokiem jest wyzwolenie się spod władzy tego drugiego. Dopóki mu nie przebaczymy, dajemy mu nad sobą władzę. Stale jeszcze bowiem jesteśmy z nim wewnętrznie związani. Może wyparliśmy już zranienie ze świadomości, jednak skoro tylko myślimy o tym kimś, wzbierają w nas uczucia rozpaczy i nienawiści, które nie są dla nas niczym dobrym. Nie wyświadczamy sobie przysługi, trwając w swojej nienawiści.
Nienawiść może przez pewien czas być nawet pożądana: może nam dać siłę zdystansowania się wobec tego drugiego. Kiedy jednak w niej trwamy, poczyna nas ona zżerać. Popadamy wtedy w swoistą niewolę. Ten drugi ciągle jeszcze ma nad nami władzę. Niektórzy ludzie nigdy nie dochodzą do zdrowia, ponieważ temu, kto ich zranił, jeszcze nie przebaczyli. Niektórzy nie mogą umrzeć, ponieważ nie są zdolni przebaczyć tym, którzy ich zranili. W ich sercu tkwi jeszcze coś obcego.
Przebaczenie uwalnia ich od tego zimnego kamienia, który przygniata ich serce, od trucizny, która ich wewnętrznie zatruwa. Kiedy przebaczając wyzwalamy się spod władzy drugiego człowieka i spod jego zatruwającego wpływu, wtedy sami na tym zyskujemy, wtedy przebaczenie nie jest czymś, co przekracza nasze siły, lecz wyzwoleniem i uzdrowieniem.
Więcej w książce: Przebacz samemu sobie. Pojednanie - przebaczenie o. Anselm Grün OSB
Skomentuj artykuł