Rok magicznego myślenia – z Ewą Błaszczyk rozmawia Izabela Górnicka-Zdziech

Rok magicznego myślenia – z Ewą Błaszczyk rozmawia Izabela Górnicka-Zdziech
Ewa Błaszczyk po 10 latach wróciła na Santorini… (fot.sxc.hu)
Logo źródła: Magazyn Familia Izabela Górnicka-Zdziech / "Magazyn Familia"

Postanowiła zmierzyć się z przeszłością i rozpocząć nowy rozdział życia. Po 10 latach miała odwagę powrócić wraz z córką Manią na grecką wyspę, gdzie jej rodzina spędziła ostatnie wspólne wakacje. Zaraz potem dla Ewy Błaszczyk zatrzymał się czas.

W 1999 roku aktorka wraz z mężem Jackiem Janczarskim i 5-letnimi bliźniaczkami Olą i Manią wyjechała na grecką wyspę Santorini. Rok później świat, który znała, zniknął na zawsze. Najpierw po krótkiej chorobie zmarł jej mąż, a 100 dni później Ola zakrztusiła się tabletką i zapadła w śpiączkę, w której pozostaje do dziś. Aktorka nigdy nie ustała w walce o to, by córka się wybudziła. W trosce o inne dzieci w podobnym stanie założyła wraz z księdzem Wojciechem Drozdowiczem Fundację „Akogo?”. Teraz na terenie Centrum Zdrowia Dziecka w Międzylesiu buduje klinikę Budzik. To pierwsza placówka w Polsce, w której według indywidualnego programu będą leczone i rehabilitowane dzieci po ciężkich urazach mózgu.

Po 10 latach wróciłaś na Santorini. Myślałaś o tym, co tam zastaniesz?

DEON.PL POLECA

Ewa Błaszczyk: Śniło mi się to. We śnie widziałam, że hotelu, w którym wtedy mieszkaliśmy, już nie ma, że zostały po nim tylko ruiny. Gdy tam dotarłam i zobaczyłam ruiny, już mnie nie zaskoczyły, ponieważ tę rzeczywistość znałam ze snu. Gdy na nie patrzyłam, czułam ból, a zarazem myślałam, że gdyby to było miejsce tętniące życiem, pełne roześmianych dzieci i odprężonych rodziców, może bolałoby bardziej. Tymczasem ono przestało istnieć.

Zastałyście z Manią w tym miejscu kompletną pustkę?

Ewa: Tak, basen bez wody, odpadające tynki i suche palmy. Krajobraz zniszczenia. Rozpytywałam ludzi w pobliskich barach, co się stało z hotelem, ale nikt nie potrafił udzielić mi żadnej informacji. Chciałam uzyskać zgodę na wejście i robienie zdjęć, ale nie było od kogo… Wtargnęłyśmy tam więc bez pozwolenia.

Na Twoich zdjęciach sprzed 10 lat widać rozległy hotel z basenem wyposażonym w fantazyjną zjeżdżalnię i z zadbanym ogrodem pełnym kwiatów i palm…

Ewa: To niesamowite, ponieważ akurat ten hotel naprawdę nie miał prawa splajtować. Przypominał sen pijanego architekta. Wybraliśmy go z Jackiem właśnie dlatego, że był potwornym kiczem, złożonym z rzeźb, fontann, jacuzzi. To nam się w nim podobało. A dodatkowo dzieci były tam widoczne jak na dłoni i nie nudziły się, mając wokół moc atrakcji. Nie było nas na to stać, ale zaszaleliśmy. To były nasze bajkowe wakacje, wymyślone, pierwsze i jedyne… Sygnał nadziei na rodzinną przyszłość. Ostatni taki niecodzienny moment w naszym wspólnym życiu. Ponad miarę szczęśliwy. Piękna wyspa, ładnie położony hotel, który ma dużo do zaoferowania rodzinom z dziećmi i jest rzadkim okazem architektury. To, co tam po latach odkryłam, pozostaje w gruncie rzeczy nieprawdopodobne. W mojej głowie rodzi się pytanie, czy my w ogóle mamy jakąś władzę nad swoim losem? Dano nam wolną wolę, ale i tak chyba wszystko jest z góry zaplanowane.

A odpowiedziałaś sobie na pytanie, po co tak naprawdę tam pojechałaś?

Ewa: Wszystko zaczęło się od sztuki Rok magicznego myślenia, którą gram w warszawskim Teatrze Studio. To z niej wyniknęła we mnie potrzeba zamknięcia różnych etapów życia. Staram się w tym roku z tym uporać. Ten proces powoli dobiega końca. Kiedy rozmyślałam na temat tej sztuki, uświadomiłam sobie, że w jej zakończeniu są zdania, które celowo omijam. Wyrzuciłam je. Nie byłam w stanie ich wypowiedzieć.

Jakie to są zdania?

Ewa: Nie chciałam ich mówić i nadal nie będę.

Dotyczyły czegoś złego, co może się wydarzyć?

Ewa: Tak. Dobrze mi z tym, że je wyrzuciłam. Jednak mimo tych skreślonych zdań, Rok magicznego myślenia przeprowadził mnie przez traumatyczne przeżycia. Grając spektakl, doznałam jednocześnie traumy i oczyszczenia. Na polu sztuki dotknęłam bolesnych zdarzeń z własnego życia. Wypełniłam się bólem do końca. To ten monodram sprawił, że uzyskałam stan, który mi pozwolił pójść w życiu dalej, niż byłam, otworzyć kolejne drzwi. Teraz w sztuce szukam lżejszego repertuaru, a w życiu po roku grania tego spektaklu mogę odwiedzić miejsca, które były dla mnie dotąd nieosiągalne nawet w wyobraźni. Właśnie dlatego odważyłam się pojechać na Santorini. Napotkałam na różne przeszkody. Nie było łatwo, ale dotarłyśmy tam z Manią. Tylko że zastałam ruinę. Weszłam do pokoju, w którym wtedy mieszkaliśmy. Nie umiem czegoś zrobić trochę. Muszę dojść do ściany. I ten moment nadszedł. Gdy rozplątałam sznury blokujące wejście do pokoju i przestąpiłam próg, bolało, ale wyszłam inna. Wiem, że coś się we mnie skończyło.

Chciałaś, żeby Mania z Tobą pojechała, aby zamknąć ten etap życia razem z nią?

Ewa: Oczywiście, ponieważ nie jestem sama. Zostały Ola i Mania. Ola musi być tutaj, a my musimy jej to opowiedzieć i dlatego jedziemy, a potem opowiadamy. Po powrocie zdałyśmy jej relację.

Czy Mania pamiętała tamten pobyt?

Ewa: Pamiętała zjeżdżalnię, gdyż całkiem zdarła sobie na niej pupę. Pamiętała to, że chodziły z Olą po lody i musiały się cofać, aby nas pytać, jak o nie poprosić po angielsku. Czyli coś w niej zostało. W pokoju, który zajmowaliśmy, zawsze mieliśmy złączone wszystkie cztery łóżka. My z Jackiem spaliśmy z boków, a dziewczyny w środku, żeby nie spadły. Wieczorem każda z nich na zmianę siedziała w aucie na kolanach Jacka i „prowadziła” razem z nim samochód, kręcąc kierownicą. I ta, która „prowadziła” tego dnia samochód, nie spała koło mnie. Takie roszady odbywały się codziennie. Spędziliśmy tam dwa tygodnie. Wtedy wyjechaliśmy pierwszy raz w życiu z dziećmi i daleko. Potem właściwie bardzo długo nie mogłam nawet o tym myśleć, a kiedy wreszcie w ciągu tych 10 lat pojawiało się wspomnienie Santorini, nie potrafiłam zdecydować się na to, by tam pojechać. Dopiero teraz.

Na zdjęciach z tegorocznego wyjazdu Mania stoi na trampolinie, z której wtedy skakała Ola. Czy to przypadek?

Ewa: Nie, na tej trampolinie najpierw stanęła Mania, a potem ja. Zaznaczyłyśmy na zdjęciach trzy punkty, które zostały przez nas sfotografowane 10 lat temu: miejsce Oli na trampolinie, miejsce Mani na zjeżdżalni oraz miejsce moje i Jacka pod palmami. Wtedy staliśmy dokładnie tam, gdzie teraz ja i Mania.

 

Ewa: Nie. Przywołamy je kiedyś.

Jak Mania odebrała po latach to szczególne w Waszym życiu miejsce?

Ewa: Samo Santorini szalenie jej się podobało, ale pobyt w tym miejscu był bardzo nieprzyjemny. Tego nie widać na zdjęciach, ale ja to widziałam. Było jej tam źle. To trauma dla nas obu. Może jestem okropna, że wzięłam tam Manię. Może to nie było potrzebne. Obie bardzo te chwile przeżyłyśmy. Ale myślę, że jakoś razem z tymi zdjęciami mamy to już za sobą. Bardzo bym chciała, aby tak było.

Nie żałujesz, że tam pojechałaś?

Ewa: Nie, cieszę się. Teraz wiem, że tam tak jest i wiem, że chciałabym rozpocząć nowe życie w innych okolicznościach. To było mi potrzebne, aby postawić kropkę. Na gruzach Santorini i tego wspomnienia.

Sądzisz, że Mania myśli podobnie?

Ewa: Po opuszczeniu tego miejsca jeszcze przez jakiś czas nosiłyśmy za sobą smugę cienia, ale potem wszystko wróciło do normy. Następnego dnia Mania wsiadła w samolot i po raz pierwszy poleciała na wakacje, również do Grecji. Sama, beze mnie, za to ze swoimi przyjaciółkami. I zaczęło się dla niej inne życie. Ten samodzielny wyjazd przeżyła genialnie. Jest nim zachwycona. Ja też bardzo się cieszę z tego, że jej się udało. Wróciła roześmiana, szczęśliwa, wolna. To stało się pierwszy raz i w szczególnych okolicznościach, zaraz po pobycie w tamtym hotelu.

Nadszedł czas, że pogodziłaś się ostatecznie z tym, co wydarzyło się w Twoim życiu 9 lat temu?

Ewa: Wiem, że to się stało. Nie zastanawiam się cały czas nad tym, dlaczego to się MNIE stało. Myślę raczej, co zrobić, żeby dało się z tym żyć i żeby to miało sens.

Zawsze tak odbierałaś dramatyczne zdarzenia?

Ewa: Poważne ciosy tak. Przy drobiazgach, kiedy wpadam w złość, poddaję się emocjom. Natomiast gdy dzieje się coś poważnego, wiem, że to jest zbyt istotne, by przykładać do tego taką miarę.

Inaczej nie mogłabyś iść przed siebie tak pewnym krokiem, jak to robisz teraz?

Ewa: Nie, ponieważ to osłabia. Wtedy wszystko karłowacieje, przestaje mieć wymiar, rodzi ból, gorycz, zawiść, zazdrość i nie wiem co jeszcze. Gromadzą się negatywne emocje. Zobaczyłam, że aby rozświetlić trudną rzeczywistość, trzeba absolutnie wbrew temu, co się dzieje, zyskać spokój i wyłonić się niczym po nurkowaniu nad powierzchnię wody. Trzeba szukać tego spokoju w sobie, w innych i pielęgnować go.

Potrafisz wrócić od momentu tragedii z Olą i opowiadać o tym spokojnie?

Ewa: Nie lubię wracać do naszych zdjęć i filmów. Trzymam je w szufladzie. Ale na ścianach wiszą dawne prace Oli i Mani oraz ich współczesne fotografie. Taka jest moja codzienność. Głos Jacka nagrany na automatycznej sekretarce nie przeszkadza mi dalej żyć.

Czy dźwięk Jego głosu nie zadaje Ci bólu?

Ewa: Nie, kochałam go, żyłam z nim wiele lat. Jest ojcem moich dzieci, a skoro tak, częścią mnie samej. Istnieje we mnie.

Tobie to nie przeszkadza. A czy Mani także?

Ewa: Moim zdaniem, rozmawiając o tym, zachowujemy się naturalnie. To jest w zgodzie z nami. Podleśna także jest w zgodzie z nami. Kiedyś w jednym pokoju działo się to, w drugim coś innego. To przeminęło. Zmieniło się. Jacek chciałby, żeby było mi lżej. W tym jest ta zgodność. Czasem się zastanawiam, jak strasznie dużo rzeczy było kiedyś dla nas ważnych, kosztowały nas dużo emocji, starań, pieniędzy. Ja się jednak w tym procesie bardzo przewartościowałam. Teraz ważne jest dla mnie poczucie bezpieczeństwa i zaspokojenie elementarnych potrzeb życiowych, po to chociażby, żeby żyć sztuką: chodzić do teatru, słuchać muzyki, czytać książki i wybrać sobie określoną jakość życia.

 

Ewa: Nie wiem. Dość szybko zdałam sobie sprawę, że wszystkie rady ludzi w chwili, gdy zdarzyły się tragedie, nie były dla mnie. Mówili, że powinnam skasować sekretarkę i wyprowadzić się z tego domu. A ja chciałam zostać sama i uwolnić się od nich. Pomyślałam, że przecież mieszkam w domu, który wybraliśmy dla siebie z Jackiem, obok którego razem sadziliśmy drzewka. Gdy lecę samolotem i ląduję w dalekim kraju, to wiem, że moje miejsce na ziemi jest na Podleśnej. Gdybym się pozbawiła tego domu, pozbawiłabym się własnej tożsamości. Nie znaczy to, że wiążę z tym miejscem nadzieję, myśląc, że na przykład Ola tu wyzdrowieje. Tego nie wiem. Od dawna wiem natomiast, że stało się dużo złego, ale może się jeszcze stać nieporównywalnie więcej. W każdej chwili. Staram się układać rzeczywistość, mam plany, ale to wszystko może prysnąć jak bańka mydlana. Strasznie się tego boję.

Jesteś zatem tu i teraz?

Ewa: Tak, choć przerażona tym, co staje się dzisiaj ważne. Martwią mnie lukrowane, pozorne wartości w obrzydliwym koktajlu bylejakości. Wszystko jest towarem. Przyglądam się otoczeniu, bezpiecznie czując się w swoim miejscu, kryjąc się w rewirach sztuki, szukając ludzi z rozbudowaną duchowością. To daje mi wytchnienie i ukojenie, jednak pozostaje świadomość, że dziś bogiem jest pieniądz.

Zastanawiasz się nad przyszłością, czy odsuwasz od siebie ten temat?

Ewa: Zastanawiam się. Nie uciekam przed nią. Jasno o niej myślę. Widzę harmonię i światło, siebie w otoczeniu ludzi, w przyjaźni i bliskości z innymi. A nawet jeśli mnie jutro zabraknie, to i tak wydaje mi się, że ta codzienna ciężka praca nie może pójść na marne.

Czy niewypowiadana głośno nadzieja związana z Olą łączy się z momentami, uchwyconymi przez Ciebie na zdjęciach, kiedy Twoja córka się uśmiecha albo przygląda?

Ewa: Chronię się przed życzeniowym myśleniem. Na wielu zdjęciach widać jej oczy czy uśmiech, ale nie chcę tego w żaden sposób komentować, bo nie potrafię. Musiałabym kłamać czy samej dopisywać do tego całą nieistniejącą resztę. Przedziwne, że czasem się ma wrażenie, jakby było coś więcej, ale to jest tak nieuchwytne, że nie ma o tym jak rozmawiać. Gdy dyskutuję na ten temat z lekarzami, są szalenie ostrożni.

Możesz zatem udowodnić, ze Ola jednak ma kontakt z rzeczywistością?

Ewa: Gdybym chciała odpowiedzieć na to pytanie naprawdę, najchętniej ułożyłabym obok siebie siedem różnych zdjęć i nic nie powiedziała. Są pewne rzeczy, które mówią same za siebie. Oczywiście, znajdą się ludzie sceptyczni, którzy powiedzą – no i co z tego? Jest bardzo dużo sygnałów, uchwyconych na zdjęciach, kiedy Ola daje znak spojrzeniem, ale obok tego jest jeszcze cała masa życia, której tam nie ma. Gdyby nie zdjęcia, trudno byłoby mieć pewność, że ta osoba się do ciebie śmiała, że była w kontakcie, reagowała na twoje słowa. To jest nie do opowiedzenia. Ten stan nie powtarza się często. Może zdarzyć się w listopadzie, a następny raz w marcu. Czekam cierpliwie. To, co jest na tych fotografiach, wydaje mi się czymś najważniejszym. Iskrą, która potem motywuje wszystkie działania. Sekundą, podczas której pękam.

Mani też się zdarzają takie chwile z Olą?

Ewa: Myślę, że każdy ma jakieś swoje chwile. To są ułamki sekund. Próbujemy takie chwile złapać. Czasem zdążamy i wtedy nagrywamy je na telefon. Niekiedy jest to dźwięk, innym razem obraz.

W trwającej obecnie kampanii Twojej Fundacji „Akogo?” znowu chcesz przekonywać ludzi, że osoby w śpiączce mają szansę na powrót do normalnego życia i że, podobnie jak Ola, usiłują kontaktować się ze światem.

Ewa: Temat jest cały czas ten sam, ale przekazywany na różne sposoby. Jest nim uwięziona świadomość. Tym razem chcielibyśmy dotrzeć z dwiema informacjami: powiedzieć, gdzie znajduje się klinika Budzik, która będzie przedłużonym OIOM-em – da szansę ludziom wyjść ze śpiączki – oraz przekazać, że jest ona miejscem dla tych, którzy istnieją i walczą o życie – że nie są warzywami. Niewielka garstka ludzi w to wierzy, a bardzo dużo osób, które się wybudziło, może dać tego żywe świadectwo. Posłużyliśmy się w tej kampanii badaniami angielskimi, które pokazują, że ponad 50% ludzi w śpiączce zachowuje świadomość. Uwięziona świadomość jest czymś zupełnie innym niż jej brak. Ludzie pozostający w tym stanie tkwią w największym więzieniu świata. Kończy mi się wyobraźnia w momencie, kiedy pomyślę o tym, że ten człowiek nas słyszy, rozumie i nic nie może zrobić. Jest całkowicie bezradny. Dlatego tak ważnym celem tegorocznej kampanii Fundacji jest dobicie się z tą informacją do społecznej świadomości i uruchomienie ludzkiej wyobraźni.

Obrazujesz próby przebijania się do rzeczywistości osób pogrążonych w śpiączce jako przedzieranie się przez folię…

Ewa: Zdecydowaliśmy w Fundacji, że granicą między światem świadomości a rzeczywistości będzie folia, ale równie dobrze można to było zobrazować za pomocą mgły lub powierzchni wody. Od początku wiedziałam, że nie muszę nikogo prosić o to, żeby zrobił tę kampanię, ponieważ jest we mnie samej ogromny ładunek tej prawdy. Z drugiej strony po latach działalności nie mam już sił namawiać kolegów, żeby znowu robili coś za darmo, więc zwróciłam się do siebie i łatwo się zgodziłam. Potem zwróciłam się do księdza Wojtka Drozdowicza, żeby zrobił zdjęcia. On łatwo się zgodził. Dzięki temu koszty były niewielkie. Sesja zdjęciowa do billboardów trwała 7 minut. Nikomu w Fundacji wcześniej o niej nie mówiłam. Bałam się, że jak opowiem, to już nie będę w stanie jej zrobić. Łączyła się dla mnie z wielkimi emocjami. Była trudna także dla fotografa. Nikt z nas nic nie mówił. Zawiesiliśmy folie, przyszłam w szlafroku i trzeba było od razu skoczyć na głęboką wodę i po jednej stronie, i po drugiej. To był dla mnie bardzo duży próg. Po raz pierwszy w życiu zrobiłam takie zdjęcia.

Ta niezwykła sesja kończy Twój rok magicznego myślenia?

Ewa: Tak, jedynie na deskach teatru odtwarzam go wciąż na nowo.

Bardzo dziękuję za rozmowę.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Rok magicznego myślenia – z Ewą Błaszczyk rozmawia Izabela Górnicka-Zdziech
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.