Człowiek depresyjny nie tylko depresję odczuwa (fot. by timsnell)
Kazimierz Obuchowski / "Charaktery"

Depresja zamyka drogę do nadziei. Jak czarna dziura wchłania wszystko, co znajdzie się w jej zasięgu, i przetwarza na dowody nieszczęścia i zła. Nadzieja depresję przezwycięża: pozwala utrzymać zdolność do pozytywnego działania w sytuacji z pozoru bez wyjścia i sprzyja przekraczaniu własnych możliwości.

Człowiek depresyjny nie tylko depresję odczuwa. On z tego powodu cierpi i albo skłonny jest do działań, które tworzą nowe jej źródła, albo wymknie się, eliminując siebie. Poza tym depresję nie tylko trudno powstrzymać, ale i niełatwo u siebie wywołać, gdyż dzieje się sama w sobie - jako wynik uzasadnionej rozpaczy, smutku, pogrążenia się w bezradności wobec straty. Bywa też zjawiskiem biologicznym, gdy wynika wprost z określonego stanu mózgu.

Inaczej jest z nadzieją, stanem psychicznym, który wyzwala siły twórcze prowadzące do pokonania nieszczęścia, a nawet spełnienia się. Nadzieja jest zatem wyjściową przesłanką paradoksu szczęścia w warunkach nieszczęścia i nawet cierpieniu może nadać właściwości pozytywne. O ile więc depresji odpowiada metafora zapadliska duszy, jamy, czarnego grzęzawiska, to nadziei odpowiada metafora lotu ponad, trudnej radości, ale i intencjonalnego działania. Nadzieja nie pojawia się sama z siebie, nie może nam być narzucona, nie możemy w niej ugrzęznąć ani w nią się zapaść. Jest naszym własnym dziełem, naszym domem, w którym decydujemy się zamieszkać. Można nas do niej natchnąć, ale nikt nie da nam jej za darmo, bez naszego osobistego udziału. Tak więc jeśli depresja jest poza naszą intencjonalnością, to nadzieja jest wynikiem naszych intencji.

Tyle ogólnych uwag o fenomenologii nadziei i depresji. Są to zjawiska tak różne, że powstaje pytanie, dlaczego omawiam je obok siebie. Otóż i nadzieja, i depresja wiążą się z sytuacjami trudnymi. Poza tym zarówno pesymizm depresji, jak i optymizm nadziei są oparte o specyficzne dla działania emocji fałsze uzasadniające pogląd, że jest gorzej lub lepiej, niż może się wydawać. Dlatego depresja pogrąża człowieka, nasilając poczucie beznadziejności, nawet gdy jeszcze nie jest źle, a nadzieja przeciwdziała takiemu poczuciu nawet wtedy, gdy sytuacja jest bardzo niedobra.

DEON.PL POLECA

Przytoczę dla ilustracji następujący przykład: badałem kiedyś osobę cierpiącą na rzadko występującą postać choroby diagnozowanej wówczas jako psychoza maniakalno-depresyjna. Polegała na tym, że fazy stanów maniakalnych i depresyjnych następowały po sobie szybko, tego samego dnia. Pacjentka przechodziła niemal wprost od rozpaczy do bezsensownej radości, jaka towarzyszy manii. Odpowiednio do tego zmieniały się też oceny i interpretacje tych samych wydarzeń. Gdy otrzymała list od syna powołanego do wojska, zapytałem ją, jak mu się tam powodzi. W odpowiedzi od razu zaczęła płakać (była w fazie depresji). Mówiła, że jej syna - dobrego i delikatnego chłopca - zniszczą w wojsku. Twierdziła, że bardzo cierpi, jest źle karmiony, marznie i ma niewygodne łóżko. Wystarczyło jednak zaczekać do przeciwstawnej fazy i na to samo pytanie pacjentka odpowiadała z optymizmem. Mówiła, że w wojsku wreszcie zrobią z jej syna mężczyznę i nauczą go porządku. Przypomniałem jej poprzednią, negatywną opinię o tych samych faktach. Ku mojemu zdumieniu, nie zaprzeczyła. Zgodziła się, że w wojsku jest ciężko, jej syn bardzo narzeka, ale trudno. Dla chłopaka to dobrze, że są surowe wymagania. Stwierdziła, iż takie warunki hartują młodego mężczyznę i to ją cieszy. Tu dodam ważną obserwację. Owa racjonalizacja pojawiała się tylko w fazie maniakalnej. Gdy przeżywała depresję - przypomnienie jej tego, co mówiła w fazie maniakalnej, wywoływało tylko zdziwienie. Jest przecież źle i będzie, i nie ma o czym mówić.

Warto tu wspomnieć, że depresja ujawnia się w kilku postaciach. Nieraz sami chorzy mówią, że mają "zamrożony mózg" - i ten symptom wysuwa się na pierwszy plan. W innych przypadkach przeważa lęk. Chory, pochłonięty nim, zrozpaczony, nie traci jednak siły moralnej. Jest głęboko przekonany o okrucieństwie świata. Uważa, że powinien oszczędzić najbliższym takiej męczarni. Matka, zanim zabije siebie, zabija najpierw dzieci - w głębokim przekonaniu, że to, co czyni, jest dla nich najlepsze.
W niektórych jednostkach chorobowych depresja prowadzi do urojeń winy. Co ciekawe, urojenia te mają nieraz charakter wielkościowy. Na przykład chora kobieta płakała, chwytała mnie za nogi i błagała o wybaczenie, ponieważ uważała, że to przez nią miliony ludzi na świecie umierają z głodu. Inni tego rodzaju pacjenci obwiniają się za wybuch jakiejś wojny, trzęsienie ziemi lub śmierć bliskiej osoby. Piszą samooskarżycielskie listy, domagają się kary, nieraz sami ją sobie zadają. Jakiekolwiek perswazje są tu bezskuteczne. Na racjonalne pytania chorzy w ogóle nie odpowiadają, gdyż bezwzględnie wierzą w swoją winę. Oni wiedzą - jakby byli wyznawcami jakiejś tajemniczej religii.

Inaczej przebiega depresja, która jest wynikiem realnego wydarzenia. Nieraz powoduje ją utrata osoby bliskiej lub zawód sercowy, tak dramatycznie opisany w "Pani Bovary". Tytułowa bohaterka nie chce żyć bez miłości i po prostu umiera. Można się zastanawiać, czy byłoby to możliwe we współczesnej kulturze. Obecnie warunki chyba nie sprzyjają takiemu podporządkowaniu się jednej wartości. A może chodzi tu o brak wartości innych? Może Emma Bovary wie, że poza tym uczuciem nie ma w jej życiu nic? Jest puste, nikomu niepotrzebne. Można więc położyć się na szezlongu, cierpieć, umrzeć i naprawdę nie będzie się działo nic ważnego. "To sleep, to die, no more" - to typowy dla depresji brak alternatywy, brak wyjścia. Bo niby na czym by ono polegało? Optymizm w wypadku Emmy Bovary nie miałby sensu - nie ma dla niego miejsca, gdyż w jej życiu liczy się tylko miłość.

Emocje nie tylko zakłócają spostrzeganie wydarzeń, rozpoznawanie osób lub ich intencji. Są one - w postaci nastrojów i formowanych pod ich wpływem pozytywnych bądź negatywnych oczekiwań - powodem błędnych nastawień zarówno tych, którzy wierzą, że udaje im się niemal wszystko, jak i tych, którzy równie błędnie wyrażają przekonanie, że nie udaje im się nic. Dzieje się tak, ponieważ ci pierwsi zawsze oczekują powodzenia, stale spodziewają się sukcesu, a ci drudzy patrzą na świat przez ciemne okulary i są przekonani, że jest on przeciwko nim, a więc muszą przegrywać. I jedni, i drudzy mylą się, gdyż w rzeczywistości spotykają ich zarówno powodzenia, jak i niepowodzenia.

Skąd biorą się takie rozbieżności między przekonaniami i rzeczywistością? Nieraz to tylko skutek nabycia określonych wzorów kulturowych, nacisku otoczenia, może traum z okresu dzieciństwa, które blokują lub zmieniają ocenę własnych doświadczeń. Tak bywa, ale i inna interpretacja może być uzasadniona. Przed kilku laty reporter amerykański, przerażony jakością życia w pewnym rosyjskim miasteczku, zapytał starszą kobietę, jak może tak żyć. A ona odpowiedziała: "Nie jest źle, przecież mamy chleb". Reporter i kobieta posługiwali się różnymi kryteriami, mieli różne doświadczenie jakości życia. Stąd jego zaskoczenie, a jej naturalność. Czy jest jednak możliwe, że ta kobieta akceptowała takie warunki tylko dlatego, że nie znała innego życia? Byłoby to nieprawdą, tak jak nieprawdą byłoby przypuszczenie, że wystarczy jej, jeśli naje się chleba. Moim zdaniem uznała ona swoją sytuację za nie najgorszą, bowiem skoro jest już chleb, to może być jeszcze lepiej.

Trzeba dodać, że już samo pobudzenie emocjonalne nasila działania i dodaje sił, gdy coś nie wychodzi, a sprawa jest poważna. Omówiłem ten problem w książce "Kody orientacji i struktura procesów emocjonalnych". Tu tylko powiem, że emocje mogą wzmagać skuteczność działania, kompensując paraliżujące skutki lęku lub nasilając aktywność wykonawczą, ponieważ zakłócają procesy poznawcze. Dzieje się tak wówczas, gdy chłodne myślenie zawodzi. Ładnie to ujmuje rosyjska przypowieść o dwóch żabach, które wpadły do głębokiego dzbana ze śmietaną. Mądra i racjonalna żaba po zbadaniu sytuacji stwierdziła, że nie da się wyskoczyć z dzbana. Uznała, że nie warto się męczyć bezcelowo. Uniosła łapki i utonęła. Druga, mniej racjonalna, wpadła w rozpacz i pływała intensywnie bez sensu. Nie wiedziała, że machanie łapkami spowoduje ubicie śmietany na masło. Była ona nieracjonalna, ale nie głupia - natychmiast dostrzegła swoją szansę. Wskoczyła na masło i wyskoczyła z dzbana. Czy więc jej rozpaczliwe działania nie były w istocie mądre? A czy nadzieja jest mądra? Człowiek zachowujący nadzieję może być wystraszony, jak żaba z przypowieści, ale nie rezygnuje z pozytywnego działania i nie powiela swoich nieszczęść, nie wzmacnia ich skutków. Odwracając znak emocji z negatywnego na pozytywny, znajduje w tym satysfakcję. Staje się skuteczny i dlatego nadzieję można by nazwać mądrością skazanych na bezradność. Czasem przecież trzeba wyjść poza "posiadane informacje", a nie zawsze są warunki do twórczego rozwiązywania problemu. Nieracjonalna, nieraz "przerażona" nadzieja pozwala nam nie poddać się i przeczekać, a nierzadko także przezwyciężyć trudności, które - jak wszystko na świecie - mijają. Trawestując znane powiedzenie, można by rzec, że optymizm jest głupi, ale mądrzejszy od pesymizmu.

Może lepiej zrozumiemy, na czym polega niebylejakość tej irracjonalności nadziei, gdy zajmę się egzystencją ludzi skazanych na to, aby przestali być sobą, aby stali się częścią świata, do którego przyłączono ich siłą, pod groźbą śmierci. Na ogromnych obszarach niemieckich i radzieckich obozów koncentracyjnych, na zsyłce syberyjskiej i w więzieniach - śmierć mogła pojawić się na końcu lufy, która niespodzianie wysuwała się zza zakrętu korytarza, na końcu pałki, którą bito bez powodu, na dnie pustej miski, w komorze gazowej lub w nieogrzewanym baraku. Wprawdzie "naczalnik" każdego "punktu" osiedlenia zesłańców (typowym miejscem zesłania nie była określona miejscowość, ale "toczka", czyli punkt na pustej ziemi oznaczony numerem i czerwoną flagą), podobnie jak i jego niemiecki kolega w obozie koncentracyjnym, uczciwie witał nowo przybyłych stereotypowym: "Nie przybyliście tutaj, aby żyć...", jednak śmierć zajmowała uwagę skazańców w małym stopniu. Rzadko pozwalali sobie na to, co uczyniła wspomniana wyżej racjonalna żaba z przypowieści. To dowodziłoby tezy, że w warunkach zagrożenia życia powinniśmy przestać być zbyt racjonalni. Trafiamy przecież wówczas w kleszcze dwóch potężnych popędów - życia i śmierci. I jeden, i drugi pozbawia nas zdolności do trafnej oceny naszej sytuacji, jakkolwiek pierwszy skłania do walki o życie, a drugi - do śmierci. To jasne, że nie powinniśmy zgadzać się na umieranie i powinniśmy podjąć walkę z popędem śmierci. Jak? Nawiązać chyba trzeba do Zygmunta Freuda, który walkę tych dwóch popędów uważał za sens rozwoju kultury. Gdy człowiek pod przymusem zostaje podporządkowany popędowi śmierci, wówczas popęd życia staje się jego najważniejszym narzędziem obrony. Zwłaszcza, że właśnie popęd życia, w postaci Erosa, łączy ludzi i zespala ich w dążeniu do wspólnych pozytywnych celów.

Oznacza to, że irracjonalność, o której pisałem wyżej, ma chyba swoje granice. Być może utrzymanie się przy życiu nie powinno polegać na jego zachowaniu za wszelką cenę. Może musimy poza samym istnieniem utrzymać pozycję podmiotu, który nie da się sprowadzić do narzuconej mu roli bycia fragmentem świata niewoli, przedmiotem ludzkim, który już niczego nie planuje, na nic nie oczekuje - idzie, pracuje, siada, wstaje, kładzie się i pilnuje tego tylko, by nikt mu nie wyrwał z bezzębnych dziąseł jeszcze nieprzełkniętego kawałka chleba. Tacy ludzie przepoczwarzali się w istoty dalekie od tego, kim byli wcześniej, i ginęli szybko. Zanim umarli fizycznie, umierała ich osobowość.

Myśl, że nie jest najważniejsze jakiekolwiek przeżycie, budzi nieraz zdumienie, ponieważ wciąż wydaje się wielu ludziom, że jedynie dostosowanie się do istniejących warunków stwarza szanse przetrwania. Sądzą więc, iż powinny być obrona i atak, gromadzenie tego, co się da, zabranie, komu się da, i skupienie się na sobie. W kamiennej "szachcie" kamienne serce. W błocie tundry serce z błota.

Otóż nie jest to prosta sprawa. W literaturze przedmiotu powstały w tej mierze trzy recepty. Jedna z nich zaleca zamienienie się w kamień. Bruno Bettelheim, autor ważnych analiz dotyczących obozów koncentracyjnych, uważał, że głównym czynnikiem przetrwania w nich było psychiczne wyłączenie się. Stanisław Pigoń, kiedyś więzień obozu koncentracyjnego w Sachsenhausen, wyrazić miał podobną ideę przetrwania następująco: "Nie dać dostępu zwątpieniu, prostracji, zaszyć się w swym najciaśniejszym ostępie - i trwać jak kamień w gruncie. Niechże mnie wysadzą" (cytuję za "Lapidarium" Ryszarda Kapuścińskiego). Być może jest to tylko metafora dotycząca oporu psychicznego, sugeruje ona jednak bezruch. Skłonny jestem sądzić, że zalecenie "wyłączenia się" i "trwania jak kamień" może być trafne tylko w odniesieniu do niedługich okresów uwięzienia.

Druga recepta przepisana została przez Wiktora E. Frankla w jego słynnej książce "Homo patients". Zakłada ona, że więzień wierzy w to, iż wszystkiemu, co wydarza się w jego życiu, nadany został określony sens. On sam go nie zna, tak jak nie znają go na przykład króliki doświadczalne, cierpieniu których miliony chorych zawdzięczają prawdopodobnie ukojenie i zdrowie. Ten nadsens uzasadnić może i śmierć bliskich, i tortury. Może też ułatwiać ich znoszenie. Uważam, że zalecenie to ma pewne ograniczenie: skłania człowieka do skupienia się na sobie, na swoim przeznaczeniu.

Innego zdania jest wybitny psycholog kliniczny Kazimierz Godorowski, autor szczególnie ważnej analizy psychologicznej celów, procedur i wyników działania niemieckich obozów koncentracyjnych ("Psychologia i psychopatologia hitlerowskich obozów koncentracyjnych"). Dowodzi on, że wieloletnie trwanie w ekstremalnych obozowych warunkach wymaga znacznej aktywności i zaangażowania. Trzeba być aktywnym, kiedy i gdzie tylko się da. Kazimierz Godorowski, sam także więzień kilku obozów koncentracyjnych, potwierdza zdecydowanie, że przeżycie w nich wielu lat było możliwe dzięki aktywnemu realizowaniu przez uwięzionego człowieka jego sensu życia.

Przy takim ujęciu pada naturalne pytanie. Warunki były tak makabryczne, że jeśli nie nadsens, to jaki ludzki sens mógł pomagać w ich przeżyciu? Z wielu wspomnień i opisów wynika, że wiązał się on najczęściej z tym sensem, jaki istniał już przed uwięzieniem. Działacze polityczni, duchowni i wojskowi traktowali nieraz pobyt w obozie po prostu jako kontynuację ich roli społecznej. Tak zwiększali swoje szanse przeżycia. Jednakże niektórzy z nich uznawali, że nie mogą się spełniać. Pozbawieni uprzedniej pozycji społecznej, wpadali w depresję i szybko ginęli.

Czym się wyróżniał sens życia, który ratował ludzi? Przede wszystkim pozwalał na oderwanie się od własnej osoby, a nawet od sprawy własnego przeżycia na rzecz takiej wartości nadrzędnej, jaką jest los innych ludzi. To było powodem swoistego paradoksu: dzieląc się z innymi tym niemal niczym, jakim była kromeczka chleba, miało się większą szansę przeżycia, tak jakby ta drobina mnożyła się. Sądzę, że działały tu co najmniej dwa czynniki. Pierwszy polegał na tym, że dzieląc się z innymi, wchodziło się do społeczności ludzi, którzy dzielili się z nami, chronili nas. Egoiści byli poza tym światem i dlatego im ta kromeczka chleba nie mogła wystarczyć. Nie jest to mistyka, nie jest to tylko przypowieść biblijna o chlebie, który się mnożył w miarę, jak go rozdawano. To fakt psychologiczny, że ludzie dający odrywają się od własnych, beznadziejnych problemów. Łatwiej jest wstać na chwiejne z osłabienia nogi, gdy trzeba kogoś podeprzeć. Jeśli od naszego działania zależy życie innych ludzi, pojawiają się nowe siły. Poza tym ci, których wsparliśmy, ufają nam - i w konsekwencji zaczynamy ufać sobie, a to zaufanie ratuje przed depresją i jest punktem wyjścia do nadziei. Chce się mieć nadzieję, więc się ją ma. Jak już wspominałem, nadzieja nie jest racjonalna. To mądrość tych, którzy tracą szansę.

Taką nadzieję opisałem w jednym z rozdziałów "Galaktyki potrzeb", analizując losy tysięcy Polek zesłanych razem z dziećmi na Głodowe Stepy do kopalni. Części z nich udało się przetrwać prawie siedem lat. Były to wykształcone kobiety, żony oficerów zamordowanych przez Sowietów. Pracowały fizycznie i żyły w ekstremalnie trudnych warunkach, na głodowych dawkach żywności. Sens przetrwania stanowiło dla nich życie ich dzieci. Zastanawiając się nad tym, co dało im moc przetrwania, można dojść do wniosku, że było to zachowanie nadziei, wiary w polepszenie losu, w niedalekie zakończenie cierpień - byle "do najbliższej Gwiazdki", "byle do Wielkanocy", "byle do lata". Nadzieja ta, wzmacniana przez poczucie odpowiedzialności za dzieci, być może stała się jednym z głównych czynników powstrzymujących decyzje ostateczne, takie jak samobójstwo. Piszę "być może", gdyż w tych warunkach również decyzja kontynuowania życia była decyzją ostateczną, zważywszy na ogrom cierpień i rozczarowań, jakie trzeba było pokonywać.

W psychologii istnieją dane uzasadniające pogląd, że nadzieja jako podstawa pozytywnej emocji podtrzymuje zdolność do myślenia abstrakcyjnego, tworzenia perspektywicznych planów i utrzymania intelektualnej kontroli nad zdarzeniami. Niebywała sprawność, jaką wykazały te kobiety skazane na bezradność, czułość, jaką umiały zachować mimo lęku i przerażenia, zdolność do myślenia w kategoriach dalekiej przyszłości, gdy nawet jutro było niepewne - wskazują, jak bardzo ich nadzieja była mądra.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Nadzieja matką mocy
Komentarze (2)
R
R
4 grudnia 2011, 20:07
Strasznie długie to pisanie.
*
***
4 grudnia 2011, 19:06
Ostatnie przeczytane słowa poruszyły mnie- "Optymizm jest głupi,ale mądrzejszy od pesymizmu", ponieważ moim skromnym zdaniem OPTYMIZM JEST MĄDRY. Nadzieja bowiem ściśle łączy się z WIARĄ(pięknie Opisał Razinger w Encyklice o Nadziei),stąd jest pewnością tego co otrzymamy.