Kościół Lewaczki i Łobuza

Natarczywość Karoliny Korwin Piotrowskiej jest, delikatnie mówiąc, wkurzająca. A im bardziej wgryzałem się we #wrzenie, to i we mnie wrzało. Gdyby ze mną ktoś tak rozmawiał, chyba już przy drugim rozdziale albo bym dokonał wobec Rozmówczyni defenestracji, albo udusił własnymi „rencami”.

Z chrześcijańskiej Konferencji „Serce Dawida” wyjechałem jak zwykle z książkami, tym razem było to #wrzenie Karoliny Korwin Piotrowskiej i Grzegorza Kramera SJ. Byłem ciekaw starcia świata Kobiety z Mężczyzną, Praktykującego z Niepraktykującą, „Łobuza” z „Wysokimi Obcasami”. Przeglądałem ją najpierw z błyskiem w oczach, bo nie ukrywam lubię tego rodzaju publicystykę (podobnie zresztą jak ekranizowane kryminały i horrory, w czym żadnej zbieżności z #wrzeniem nie ma).

Warmińsko-mazurskie jest inne niż Śląsk czy Małopolska. Dość rozdrobnione, nieindustrialne, wyludniające się, „Rzeczpospolita prowincjonalna” w zarobkach, ubiorach, konceptach i życiu. Trochę przy tym wszystkim przaśne, a przez to i może nawet jakoś urokliwe – przynajmniej od wiosny do wczesnej jesieni. Większość parafii na wsi, z kościołem zabytkowym, z jednoksiężowską obsługą. Wyludniają się nie tyle przez śmierć czy antykoncepcję, co przez emigrację – w niektórych przypadkach czterdziestoprocentową. Niewiele parafialnych „cenników”, aut nazbyt kosztownych, a polowań i biesiad wystawnych brak zdecydowanie. Nawet afery wybuchają sporadycznie, za to kwitną ploteczki, wszyscy o wszystkich wszystko wiedzą – jak to na wsiach i u drobnego mieszczaństwa. I z takiej perspektywy udało mi się na kilka dni wejść w inny trochę niż mój – stabilny i w miarę spokojny – świat. Wejść... i dość długo z niego nie wychodzić.

Natarczywość Karoliny Korwin Piotrowskiej jest, delikatnie mówiąc, wkurzająca. A im bardziej wgryzałem się we #wrzenie, to i we mnie wrzało. Gdyby ze mną ktoś tak rozmawiał, chyba już przy drugim rozdziale albo bym dokonał wobec Rozmówczyni defenestracji, albo udusił własnymi „rencami”. Ale już „na chłodno”, to ma dużo racji i świetnie opisuje polski Kościół. Owszem, patrzy na niego z perspektywy Niepraktyka, ale właśnie to chyba jest najcenniejsze. Widzi tak, jak ja mojego Kościoła nie widzę, patrzy – jak ja nie potrafię, obserwuje – jak ja nie umiem, wnioskuje – jak ja bym na to nie wpadł. I co ciekawe, jest to głos, choć z przeciwnej barykady, upominający się de facto o Kościół prawdziwy, czysty, uczciwy, skromny, rozmodlony, zainteresowany niezainteresowanymi, hojny w obecności i groszu dla biedaków (ducha i ciała), myślący perspektywicznie, w porę odczytujący znaki czasu, służący i miłosierny. Jest to Kościół wręcz idealny, taki – jaki wymarzył sobie Jezus. Tylko po co mi ta „opinia” Lewaczki? Sam dobrze widzę, co się dzieje. Jaki powinien być Kościół, też doskonale wiem. Mówi o tym Ewangelia, mówią zakochani w Bogu po uszy święci, mówi Instytucja przez sobór, papieży i teologów. Może to jeden z wołających kamieni pragnący zawstydzić mnie i Kościół, pokazać naszą mizerność, wywlec spod dywanu cośmy tam jeszcze upchali przez ostatnie lata, by ostatecznie nas otrzeźwić i nawrócić?

DEON.PL POLECA

Kościół, o którym mówi Karolina Korwin Piotrowska, raz jest jak u Becketta, wiecznie wyczekujący jakiegoś niezwykłego Godota, któremu wierzy, że diametralnie zmieni ich dotychczasową sytuację. Niestety, wybawca nie nadchodzi i w odróżnieniu od scenariusza dramatu nawet przez posłańca nie przekłada wizyty. W Kościele, podobnie jak w owej sztuce reprezentującej tzw. teatr absurdu, trwają ożywione dyskusje, które nie tyle coś istotnego wnoszą w życie jego członków, ile są sposobem na zabicie zewsząd ziejącej nudy i stagnacji.

Innym razem jest pełen Wyspiańskich „weselników”, którym częściej się nie chce niż chce. Są zazwyczaj upojeni patriotyczno-narodową wizją męczeństwa, z lubością celebrują rocznice narodowych klęsk, ale ostatecznie przesypiają czas działania, śniąc nieustannie o iskrze, która wyjedzie z Polski i uratuje świat.

W postrzeganiu Kościoła przez Karolinę Korwin Piotrowską jest jednak także coś ze sztuki Harveya Fiersteina „Casa Valentina” opowiadającej o pensjonacie formalnie będącym miejscem wypoczynku, a praktycznie – azylem dla spotykających się w nim heteroseksualnych mężczyzn będących transwestytami. Czują się oni w nim swobodnie i bezpiecznie, nie musząc, jak każdego dnia w domu czy pracy, wkładać masek ukrywających prawdę o sobie. Mają przy tym w sobie poczucie wyższości względem osób homoseksualnych, którymi pogardzają, choć łączy ich wspólny cel, jakim jest walka o prawo do szacunku bez względu na preferencje w realizacji swojego alter ego. Fierstein w końcowej scenie sztuki kreśli niezwykle dramatyczny obraz, w którym żona jednego z transwestytów błaga swego męża, by się wreszcie określił, kim tak naprawdę jest: George’em czy Valentiną, by wreszcie odkrył – także przed samym sobą – swoją tożsamość i siebie. I George wreszcie podejmuje decyzję – powoli ściąga z siebie męskie ubrania, a wkłada strój Valentiny.

Myślę, że właśnie tak też widzi Kościół Korwin Piotrowska. Z jednej strony to taki azyl dla swoich – zaufanych (nawet ubabranych w zbrodnię pedofilii), a z drugiej nietolerujących inności u nie swoich. I z tą właśnie „dwubiegunowością” głoszonych zasad i życia wbrew nim nie chce się pogodzić. Niepraktykująca chce Kościoła bez masek, miejsca, w którym ludzie będą się czuli bezpiecznie, nieukrywając o sobie i przed sobą prawdy – nawet najtrudniejszej, w której w takiej, a nie innej skórze będą czuli, że żyją. Nie chce jednak Valentiny, która na co dzień jest Georgiem. Z obrazu Korwin Piotrowskiej wyłania się również to, że – jak mówi inny bohater spektaklu „Casa Valentina” – „nic nie jest czarno-białe, jest tylko nieskończenie wiele odcieni szarości”. A tego, zdaje się, spora grupa mająca istotny wpływ na Kościół nie za bardzo dostrzega. Stąd to towarzyszenie „odcieniom szarości” nadal nie jest normalną praktyką Kościoła.

Z takim Kościołem ściera się Praktykujący Łobuz (Grzegorz Kramer SJ). Owszem, słucha o nim, ale i ów obraz dekomponuje, nie zgadza się dość często – ale z szacunkiem. Jego Kościół, w który jest mocno świadomie wrośnięty, jest spotkaniem z Bogiem, który nie tropi a Jest, z ludźmi, którzy zazwyczaj skomplikowani są, i z tym najtrudniejszym – z sobą samym. Mnóstwo w tym nieufności, czasem wrogości, balastu salonów, szarpaniny, ale też czułości, wspólnych pytań bez odpowiedzi, w poharataniu milczącego bycia razem. Z Najdoskonalszym jedynie jesteśmy w stanie siebie i bliźnich nie rozszarpać, do reszty nie rozwalić Jego planu dla świata, i wyjść poza czubek własnego nosa. Życie bowiem nie polega na przyspieszaniu śmierci, a na wyrywaniu się samotności przez Miłość.

Te dwa obrazy Kościoła są potrzebne, pożyteczne i ważne. Czy kreśli je zaczepna Lewaczka, która z Bogiem ma swoje układy, czy świadomie wszczepiony w Boga wrażliwy Jezuita – warto się z nimi zaprzyjaźnić. Ostatecznie bowiem „Kościół istnieje po to, by pomóc człowiekowi dojść do Pana Boga” (s. 160). I pomoże, jeśli wsłucha się w świat, który pomimo ogólnego poturbowania i ześwirowania odróżnia George’a od Valentiny i słusznie domaga się, by w męskiej szafie nie było skrytki z garderobą operowej diwy.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Kościół Lewaczki i Łobuza
Komentarze (3)
MT
~Małgorzata Telesinska
13 listopada 2019, 23:24
Lewaczka jest bardzo agresywna w rozmowie. Ciekawi mnie czy przytaczane przez panią Karolinę zarzuty są Jej czy zasłyszane. Bo jeśli pani Karoliny to...prymitywne. Spodziewałam się "lepszych". Bo "ogół" to tak mysli jak pani Karolina pisze. Ksiądz, dla mnie, malo dobitnie wyraża swoje / nasze /koscioła prawdy. Choć z trwaniem rozmowy coraz mocniej. Ale warto przeczytac.
AM
~Andrzej Mateusz Kamiński
13 listopada 2019, 22:38
Chodzę po omacku, szukam Boga każdego dnia, już wiem, że w blasku jupiterów Go nie znajdę.
AM
~Andrzej Mateusz Kamiński
13 listopada 2019, 22:24
Od kultury do chałtury.