Adresaci słów Franciszka
Niejednokrotnie od ludzi sytuujących się poza Kościołem lub na jego obrzeżach słyszałem ni to zarzut, ni to pretensję: "Dlaczego Kościół uważa, że ma prawo mówić wszystkim, jak mają żyć i narzucać im swój przepis na dobre życie?". Przypomniały mi się te pytania w ostatnich dniach dwukrotnie. Między innymi podczas lektury wywiadu, jaki Katolicka Agencja Informacyjna przeprowadziła z metropolitą warszawskim kard. Kazimierzem Nyczem.
Wywiad jest poświęcony sprawie przygotowywanego na październik br. Dziedzińca Dialogu. Arcybiskup warszawski przyznaje w nim: "Rzeczywiście, przez całe lata występowaliśmy nieco z pozycji siły, jako większość, i na zasadzie: jak chcecie przyjść to się nawróćcie i wtedy będziemy rozmawiać. Stawialiśmy warunki wstępne, które dla tych osób były nie do przyjęcia". To niezwykle ważna autorefleksja dla polskich katolików. Choć, przypuszczam, że dla wielu początkowo będzie bardzo trudna do przyjęcia.
Podobnie, jak trudna do przyjęcia dla niejednego w Kościele katolickim na polskiej ziemi okazała się wygłoszona przez Franciszka na wyspie Lampedusa homilia. A także komentarz do niej, jaki ukazał się kilka dni temu na stronie Vatican Insider.
Andrea Tornielli zacytował analizę Alberto Melloniego, autora znanego polskim czytelnikom z wydanej osiem lat temu książki: "Konklawe. Historia wyboru papieża". Zdaniem Melloniego, który jest historykiem Kościoła, homilia Franciszka z Lampedusy stanowi zasadniczy zwrot. Według niego jest ona dokumentem, który można porównać do "Gaudet Mater Ecclesia", przemówienia Jana XXIII otwierającego Sobór Watykański II.
Na czym polega ów zasadniczy zwrot? Mówiąc w największym z możliwych skrótów, na zmianie adresata. Melloni twierdzi, że każda inna osoba w podobnych okolicznościach powiedziałaby przemówienie, obarczając winą za zaistniałą sytuację społeczeństwo, modernizm, obojętność. Tymczasem Franciszek mówił o miejscu chrześcijan w społeczeństwie i w świecie. Celebrował liturgię pokutną i odpowiedzialności za grzech nie zrzucił na barki innych, osób spoza Kościoła. Stwierdził, że winni jesteśmy my, chrześcijanie i, co ciekawe, samego siebie papież nie wykluczył z grona współwinnych.
Nie zdziwiły mnie wcale polskie komentarze bagatelizujące słowa Mellniego, bo już wcześniej zderzyłem się z licznymi przypadkami lekceważenia wygłoszonej na Lampedusie homilii papieża Franciszka. Myślę jednak, że czeka nas, tu w Kościele katolickim w Polsce, trud podjęcia takiej autorefleksji, jaką zasygnalizował w swym wywiadzie o Dziedzińcu Dialogu kard. Nycz.
Zastanowiło mnie kiedyś określenie "Kościół roszczeniowy", jakim pewien katolik z Zachodniej Europy próbował w nieporadnej polszczyźnie nazwać to, w jaki sposób postrzega polskich katolików. Chodziło mu o to, że z kościelnego przekazu, jaki obserwuje u nas od dłuższego czasu, przebijają przede wszystkim wymagania adresowane w pewnym sensie na zewnątrz - do świata, do państwa, do władz, do społeczeństwa, do mediów itp. Nieprecyzyjnie użyte przez niego słowo "roszczenia" uświadomiły mi, w jaki sposób nasza wspólnota wiary bywa odbierana nie tylko przez ludzi, którzy nie chcą mieć z Kościołem nic do czynienia, ale także przez katolików, z różnych przyczyn znajdujących się na jego "peryferiach". Niedawno ktoś, machając mi przed nosem kolejnym artykułem mówiącym w tonie negatywnym o Kościele, stwierdził: "Umiecie tylko od innych wymagać, ale nie od siebie".
Wskazywany przez Melloniego zwrot w rzeczywistości jest przywołaniem wezwania, które bł. Jan Paweł II niezwykle dobitnie sformułował, zwracając się do polskiej młodzieży: "Musicie od siebie wymagać, nawet gdyby inni od was nie wymagali". Wyzwanie, przed którym stoimy, nie jest chyba zresztą aż tak trudne. Bo wszystko wskazuje na to, że szeroko pojęty "świat" nadal od nas, chrześcijan, katolików, wymaga. Także w Polsce. Po prostu chce tego, co kilkadziesiąt lat temu zauważył Paweł VI: "Dzisiaj świat nie potrzebuje nauczycieli, lecz świadków. A jeżeli potrzebuje nauczycieli, to tylko tych, którzy są świadkami".
Skomentuj artykuł