Jak wytłumaczyć komuś spoza Kościoła fenomen księdza Woźnickiego?
Jak wytłumaczyć komuś spoza Kościoła fenomen księdza Woźnickiego? Zastanawiam się nad tym od dłuższego czasu, za każdym razem, gdy jego pozbawione szacunku do ludzi kazania ochoczo rozpowszechnią te czy inne media.
Sprawa z jednej strony jest prosta, a z drugiej złożona. Prosta dlatego, że to nie pierwsza taka sytuacja: ksiądz zaczyna myśleć, że jest nieomylny i że wszyscy inni, łącznie z biskupem, nie mają racji.
Złożona dlatego, że powodów takiego myślenia może być kilka: zwykła pycha, choroba, klerykalizm połączony z brakiem takiej relacji, w której człowiek ma szansę zweryfikować, czy już zwariował, czy jeszcze nie. Na to nakłada się reakcja Kościoła: współbraci, bo przecież to były salezjanin, episkopatu, bo przecież kodeks prawa kanonicznego jasno zaznacza, że nie może być tzw. „księży-tułaczy”, którzy nikomu nie podlegają; ksiądz musi mieć przełożonego albo zakonnego, albo diecezjalnego, czyli biskupa. Tymczasem ks. Woźnicki jest zawieszony pomiędzy: nie podlega już zakonnemu przełożonemu, ale kiedy ostatnio sprawdzałam, żaden biskup go do diecezji nie przyjął. To nie dziwi, ale za to martwi: kłopotliwy kapłan jest trochę jak gorący ziemniak, ktoś się nim zajmie dopiero, gdy już ostygnie. Rzadziej dosłownie, częściej w przenośni.
Do sytuacji dochodzi jeszcze kwestia przekazu medialnego: to już nie są czasy, kiedy „do tego księdza przychodzi kilka osób, pokrzyczy sobie i przestanie, to nie jest nic dużego, samo wygaśnie”. I to nie są czasy, kiedy "pani redaktor, lepiej o nim w ogóle nie pisać, bo po co go promować". To są czasy, kiedy ks. Woźnicki jest pokazywany na głównych stronach Onetu, na łamach Natemat, Wyborczej, Interii czy Radia Zet: choć niektóre z tych mediów zachowują trochę przyzwoitości i piszą, że to były zakonnik albo suspendowany ksiądz, to jednak większość nie zawraca sobie głowy takimi drobiazgami. Dla porównania – to tak, jakby o nauczycielu z małej wsi z zawieszonym prawem do wykonywania zawodu z powodu jego niestabilności psychicznej i kontrowersyjnych poglądów Onet pisał jak o wizytówce i przedstawicielu zawodu nauczycielskiego w Polsce, informując swoich biednych czytelników o jego co bardziej barwnych poczynaniach i między wierszami sugerując, że tacy właśnie są polscy nauczyciele. I zachęcając swoich odbiorców do - wybaczcie, drodzy, wyrażenie - grubej beki tanim kosztem.
Czy media nie wiedzą, jak z Woźnickim jest? Oczywiście, że wiedzą. A więc do sprawy dochodzi jeszcze zawiniona ignorancja mediaworkerów i brak już nawet nie etyki, ale zwykłej ludzkiej przyzwoitości. Dlaczego ks. Woźnicki i jego szokujące wypowiedzi pojawiają się nieustanne na łamach tego czy innego portalu? Bo ten czy ów portal ma z tego zasięgi przekładające się na kasę i amunicję do walki z wrogą ideą chrześcijańską (naprawdę trudno to inaczej ująć, gdy się przeanalizuje te materiały). Pracownicy portali mają też narzędzia do tego, by zweryfikować wiarygodność i poczytalność księdza, którego z takim przytupem i rozmachem cytują – ale nikt tych narzędzi nie wykorzystuje.
Dyskusję na ten temat wywołał ostatnio na swoim Facebooku jezuita Krzysiek Dzieńkowski, który napisał krótko o wykorzystywaniu przez media faktu niepoczytalności księdza Woźnickiego. W licznych i często zjadliwych komentarzach pod wpisem – bardzo wiele słów o tym, że ksiądz sam jest sobie winien i Kościół też. O odpowiedzialności mediów – niemal zero wypowiedzi. Czy tak już przywykliśmy do sensacji za wszelką cenę, że jako społeczeństwo mamy to gdzieś?
W tym wszystkim zastanawiam się nad rzeczą kluczową: co Bóg mówi Kościołowi przez ks. Woźnickiego? Stare i biblijnie potwierdzone powiedzenie mówi, że jeśli nie słuchamy przyjaciół, Bóg zaczyna mówić przez wrogów. A co, gdyby na sprawę ks. Woźnickiego i inne podobne historie spojrzeć jak na znak? Co mógłby nam taki znak powiedzieć?
Może to, że pogubieni kapłani potrzebują więcej troski ze strony Kościoła i potrzebują jej na czas. Może to, że przerzucanie się odpowiedzialnością za księdza między wszystkimi osobami, które mogą być w jego sprawie decyzyjne, budzi zgorszenie ludzi nie będących specjalistami od zawiłości przepisów prawa kanonicznego. Może to, że trzeba kwestię nieposłusznych, idących w herezję i swoimi działaniami stawiających się poza wspólnotą Kościoła księży jeszcze raz przemyśleć i znaleźć rozwiązania, które pozwolą odpowiednio zająć się i pojedynczym człowiekiem, i wspólnotą, którą rani swoim działaniem. Może to, że trzeba zadbać bardziej o naszą, wiernych, formację, żebyśmy odróżniali straszne głupoty od zdrowej nauki. Może także to, że społeczeństwo wciąż potrzebuje Kościoła i zdrowego ewangelicznego radykalizmu i wciąż duchowni są dla niego ważni, bo inaczej pies z kulawą nogą nie czytałby tych sensacji.
Gdy czytam komentarze w ogólnie toczącej się w mediach społecznościowych dyskusji dotyczącej wypowiedzi ks. Woźnickiego o Ewie Swobodzie, większość z nich dotyczy faktu, że Kościół nie potrafi ogarnąć swojego księdza tak, by nie dawał złego świadectwa o Kościele. Obrażanie ludzi o nikim nie świadczy dobrze, ale w przypadku księdza, który – czego by nie mówić – jest wizytówką Kościoła, świadczy o całości i robi strasznie złą robotę.
Dziwi to jeszcze bardziej, gdy dorzucimy do tego fakt, że jest czas kryzysu: zaufanie do Kościoła jest coraz bardziej mizerne, a ciężka praca innych, mądrych i dobrych księży często idzie na marne z powodu zgorszenia powodowanego przez jednego niedobrego i niemądrego. Dlaczego mój Kościół pozwala na taki stan rzeczy? Próbowałam się tego dowiedzieć, ale jedyne, co wynikło z moich rozmów, to smutne przekonanie, że tak naprawdę na ks. Woźnickiego i sytuację przez niego stworzoną nikt nie ma pomysłu. Regularne wyciąganie go na pierwsze strony portali i pisanie o jego obraźliwych wypowiedziach i działaniach tylko go nakręca i upewnia w tym, że postępuje według swoich kryteriów słusznie. Brak jakiejkolwiek reakcji ze strony instytucji Kościoła po pewnym czasie zaczyna zdumiewać – choćby reakcją miało być regularne przypominanie, co to znaczy, że ksiądz jest suspendowany i dlaczego ten akurat jest. Taki komunikat to niedużo pracy, można go raz napisać i potem tylko przypominać. Czemu nie?
Podczas jednej z rozmów na temat ks. Woźnickiego usłyszałam, że to jest kwestia wolności: że ksiądz, suspendowany czy nie, jest człowiekiem, który może głosić, co tylko chce, bo mamy w Polsce wolność słowa. Inni mogą go słuchać albo nie – ich wybór. Co więcej, mówił to specjalista prawa kanonicznego. I z jednej strony miał rację, bo to jest fakt: nie można nikomu odebrać wolności słowa. Ale czuję jakiś zgrzyt: że nieposłuszny ksiądz, którego proces w Watykanie najprawdopodobniej zmierza w stronę wydalenia go ze stanu kapłańskiego, prowadzi swój kanał na YouTube, zabiera wiernych na pielgrzymki i przede wszystkim nie zachowuje się jak suspendowany kapłan, a decyzyjny Kościół nie znajduje nikogo, kto mógłby wziąć odpowiedzialność za tę sytuację, poza samym księdzem i wiernymi, którzy ślepo go słuchają. Przecież każdy ma rozum i "nikt rozsądny nie będzie tych głupot słuchał".
W całej tej sytuacji przeszkadza mi to, że tak jakby nikogo nie obchodzi dobro duchowe tych kilkunastu osób wiernie słuchających nauk ks. Woźnickiego. Tak jakby nikogo nie obchodzą kolejne tysiące osób, czytające o następnej szopce odwalanej przez ukaranego księdza i po raz kolejny kwalifikujące Kościół do grona szkodliwych instytucji, które nie potrafią zapanować nad własnymi „pracownikami”. Tak jakby nikogo nie obchodzi zgorszenie, jakie ks. Woźnicki wywołuje, stawiając się ponad kościelnym prawem i zwyczajnie obrażając wszystkich, których nie lubi i mu się nie podobają albo popełniają według niego „grzech”.
Tak, teoretycznie każdy może zachorować psychicznie i każdy może odmówić leczenia. I potencjalnie każdy ksiądz może wejść w konflikt ze swoim Kościołem. Jednak w tej konkretnej sytuacji ta bezradność i powolność instytucjonalnego Kościoła jest dla mnie bardzo zasmucająca. Jest w tym jakiś brak, kłujący w oczy, męczący duszę. I to jest coś, czego nie rozumiem: skoro suspensa jest karą poprawczą, czyli ma skłonić księdza do przemyślenia swoich nieprawidłowych zachowań – ile może trwać? Jak długo można kogoś próbować przekonać do zmiany zachowania i powrotu do wierności Kościołowi, gdy nie ma żadnych oznak, że następuje poprawa? Gdy na szali leży poważne zgorszenie świeckich, dalsze deprecjonowanie powołania kapłańskiego i czynne kapłaństwo jednego księdza – co przeważa? I dlaczego?
Może Episkopat podczas swoich spotkań omówił już szczegółowo strategię dotyczącą sprawy ks. Woźnickiego, jej medialnego impaktu i środków go równoważących, wyznaczył mu przełożonego, odesłał sprawę do wyższej instancji i czeka teraz na decyzję. Jeśli tak, może dobrze by było o tym publicznie przypomnieć zwłaszcza w chwilach, gdy ks. Woźnicki jest jak celebryta sprzedawany na Pudelku: jasny komunikat ze strony Kościoła pozwoliłby zwykłym wiernym przestać odczuwać wstyd, bezsilność i zdjąłby z nich konieczność tłumaczenia ludziom spoza Kościoła, że nie wszyscy tutaj w środku myślimy tak, jak ten popularny kapłan, którego kazania o Rodowicz (swoją drogą ciekawe, że wyciąga się rzecz sprzed dwóch lat) i Swobodzie są cytowane częściej i goręcej niż większości księży w Polsce. Czekam na taki komunikat. Czy się doczekam? Bardzo bym chciała.
Skomentuj artykuł