Jezuici za diakonatem kobiet?
Ewa Czaczkowska ogłasza w tygodniku "Wprost", że portal DEON.pl i jezuici popierają wprowadzenie diakonatu kobiet w Kościele katolickim, bo opublikowali tekst ze zdjęciem pani, która miała zaklejone usta. Nadto, przykleja im łatkę "liberałów". I uważa, że uporała się z problemem.
Co więcej, autorka tekstu stwierdza, że choć kiedyś jezuici powstali jako zapora dla protestantyzacji Kościoła, to teraz coś im się w głowach poprzewracało, bo chcą "sprotestantyzować" Kościół katolicki.
Otóż, muszę rozczarować redaktorkę i przypomnieć, że jezuici nie powstali po to, by "zahamować reformację". To stereotypowa opinia, której uczyli nauczyciele historii i języka polskiego jeszcze w czasach komuny i nie ma żadnego pokrycia w dokumentach określających misję Towarzystwa Jezusowego. Przeciwnie, gdy św. Ignacy Loyola nawrócił się i już wówczas tworzył poniekąd zręby zakonu, nie wiedział jeszcze, że w Niemczech żył i działał Marcin Luter. Nawet w 23 lata po ogłoszeniu przez Marcina Lutra jego tez, papież Paweł III w Liście apostolskim z 1540 roku zatwierdzającym Towarzystwo Jezusowe pisze, że jezuici zostali założeni po to, "by przyczyniać się do postępu dusz w życiu i nauce chrześcijańskiej i do szerzenia wiary przez publiczne głoszenie i posługę Słowa Bożego, przez Ćwiczenia duchowne i uczynki miłosierdzia". Te "dusze" to nie tylko protestanci, lecz wszyscy ludzie. Paweł III precyzuje, że jezuici będą wysyłani przez niego i kolejnych Papieży do "Turków, czy to jakichkolwiek innych niewierzących, nawet do żyjących w krajach, które zowią się Indiami, albo do jakichkolwiek heretyków czy schizmatyków, albo do jakichkolwiek wierzących".
Rzekoma walka z reformacją jako podstawowa racja istnienia zakonu to rzecz wtórna przypisana jezuitom przez późniejsze pokolenia, choćby dlatego, że Papieże albo sam św. Ignacy wysyłali jezuickich teologów na Sobór Trydencki czy inne misje, w których spotykali się z protestantami. W tym samym czasie jezuici wyjeżdżali na misje do Nowego Świata, Azji czy Afryki - tam nie było jeszcze protestantów. I zajmowali się wieloma innymi sprawami.
Zupełnie od czapy brzmi też zarzut, że jezuici są dzisiaj w "awangardzie postulowania reform, które - jak się wydaje - dziś zmierzają w kierunku protestantyzacji Kościoła".
U nas w Polsce za liberalnych uważa się tych, którzy w ogóle zaczynają dyskutować i stawiać pytania. Przedziwny symptom liberalizmu. W pewnym sensie to prawda, bo liberalizm ma jakiś związek z wolnością. A człowiek wolny nie boi się pytań. Ów "liberalny" lęk wśród niektórych osób jest tak silny, że już samo pytanie uznaje się za postulat i propozycję konkretnych rozwiązań. Dlatego lepiej mieć zaklejone nie tylko usta, ale i oczy, i uszy. Lepiej nie widzieć problemów i zmian, które szybko zachodzą. I włączyć tryb przeczekania. Jest to jakiś sposób na poradzenie sobie z wyzwaniami, niestety, tylko chwilowy i ostatecznie brzemienny w skutkach.
Szafowanie przymiotnikiem "liberalny" w odniesieniu do jakichkolwiek dyskusji w Kościele, wynika też z nieporozumienia. Po pierwsze, dyskusja to nie decyzja. W Kościele, czy w ogóle w życiu duchowym, istnieje coś takiego jak rozeznanie. Pewnie nie wszyscy o tym wiedzą. Dlatego się dziwią bądź oburzają.
Po drugie, rozeznanie zakłada najpierw uczciwe przyjrzenie się sytuacji, zdystansowanie się wobec niej, zauważenie znaków, które daje Bóg, także poprzez "świeckie" wydarzenia, prądy myślowe, ludzkie słabości i pragnienia. Rozeznanie jest jak ważenie na wadze, gdzie dopiero na końcu długiego procesu następuje przechylenie szali w którymś kierunku i decyzja. Początek rozeznania nie determinuje decyzji, bo wtedy nie mamy do czynienia z żadnym rozeznaniem, lecz działaniem pod dyktando z góry założonej tezy.
Natomiast brak rozeznania wypływa z niewiary w działanie Boga w historii i w życiu poszczególnych osób. I z dość statycznej, nieewangelicznej wizji działania Kościoła. To jasne, że są pewne sprawy, które nie podlegają w Kościele rozeznaniu, np. czy Chrystus jest obecny w Eucharystii czy nie. Ale można i należy zastanawiać się, i Kościół robi to nieustannie, czy forma sprawowania Eucharystii jest adekwatna do czasów i stopnia dojrzałości wierzących.
Tak było od samego początku. Dla przykładu w Kościele apostolskim toczył się spór o to, czy poganie, którzy się nawracali, powinni przyjąć na siebie przepisy Prawa. I dlaczego mieliby nie przyjąć, skoro chrześcijanie pochodzenia żydowskiego przeszli taką drogę? Było gorąco. Sprawa postawiona została na ostrzu noża. Bo czyż to znaczy, że Bóg chce uchylić Prawo? Czy zmienił zdanie? Dlaczego jedni musieli się tyle napracować, a poganie otrzymują wszystko za darmo? To właśnie Duch Święty sprawił, że apostołowie zaczęli dyskutować, spierać się, słuchać argumentów za i przeciw, w końcu podjęli decyzję. Nie obciążyli nawróconych pogan koniecznością zachowywania Prawa Mojżeszowego. To jest model działania Kościoła na wieki.
Ewa Czaczkowska oburza się, że w ogóle dyskutuje się o możliwości diakonatu dla kobiet. Ale tutaj nie chodzi o diakonat. Myślę, że nie taka intencja przyświecała Franciszkowi, gdy powiedział, że powoła komisję, aby to zbadała. Poprzedni papieże wypowiedzieli się jasno na ten temat. Bardziej chodzi o to, jak dzisiaj postrzegamy rolę kobiet w Kościele. Publicystka "Wprost" sama na końcu swojego tekstu przyznaje, że w Polsce mamy problem z wprowadzeniem tego, co wolno kobietom w całym Kościele: rozdawanie komunii przez świeckie kobiety, nie tylko konsekrowane, bycie ministrantkami, nauczanie teologii na wyższych uczelniach. A więc jest jakiś problem.
Gdy więc pojawiają się głosy na temat dyskusji o ewentualnym diakonacie kobiet, w gruncie rzeczy dotykamy o wiele szerszego problemu. Bardzo szybko zmienia się pozycja, wykształcenie i pozycja kobiet w społeczeństwach rozwiniętych. Kościół nie żyje w chmurach, czy w rzeczywistości idealnej, lecz dokładnie w tym samym świecie, co wszyscy ludzie. I zgoda, że nie wszystkie głosy i postulaty zmian są z Bożego natchnienia. Dlatego istnieje rozeznanie duchowe (a nie medialne), które z nich są do przyjęcia, a które nie. Ale jeśli nawet nie zaczniemy dyskusji albo będziemy ją uciszać, możemy się rozminąć z Bogiem działającym w historii. I działać wbrew Niemu.
Liczba powołań do zgromadzeń żeńskich spada. W Polsce także. I to drastycznie. Często patrzymy na ten trend z bezsilnością. Niektórzy widzą w tym jedynie efekt działania sprzysiężonych sił liberalnych i wpływ zepsutego świata. Tak jest wygodniej, bo to nic nie kosztuje. A przyczyn tego spadku może być znacznie więcej. Myślę, że jest to znak czasu, nad którym trzeba się poważnie zastanawiać i dyskutować. Spadek powołań żeńskich może być również wypadkową pozytywnych procesów, które dokonują się w społeczeństwach cywilizacji zachodniej. Może Pan Bóg chce w ten sposób skłonić nas do przyjrzenia się, jak dzisiaj powinno wyglądać zaangażowanie kobiet w Kościele. Oczywiście, diabeł zawsze dorzuci swoje trzy grosze, zamąci wodę, wyostrzy skrajności. Ale Duch Święty też działa w tym świecie.
Jezusa również należałoby "przechrzcić" na liberała, bo wprawdzie nie zburzył rewolucyjnie porządku zdominowanego za jego czasów przez mężczyzn, ale traktował kobiety na równi z mężczyznami, co nie było wówczas w zwyczaju. To właśnie kobieta - Maria Magdalena, a nie mężczyzna - była pierwszą osobą, która ogłosiła najważniejszą nowinę w historii świata, że Pan zmartwychwstał. Mężczyźni nie chcieli jej wierzyć. Diakonisą nie była, ale stała się apostołką. Warto też prześledzić dokładnie, w jaki sposób Jezus ochronił kobietę cudzołożną, którą mężczyźni chcieli ukamienować. Tak bardzo byli "przejęci" Prawem i ówczesną doktryną, że zapomnieli zabrać ze sobą mężczyznę, który też uczestniczył w cudzołóstwie i, zgodnie z Prawem, powinien był zostać ukamienowany razem z kobietą.
Nie w tym rzecz, by od przyszłego roku dopuścić kobiety do święceń kapłańskich i wszystkie nasze kłopoty w Kościele znikną jak poranna mgła. To są skrajne propozycje niektórych środowisk feministycznych czy ludzi, którzy w ogóle nie patrzą na Kościół przez pryzmat wiary. Pomiędzy skrajnościami istnieje jeszcze rozsądek i właściwe rozwiązania. O nich trzeba dyskutować, a nie zaklejać sobie ust dla świętego spokoju.
Dariusz Piórkowski SJ - dyrektor naczelny Wydawnictwa WAM
Skomentuj artykuł