Jezus czasem też był nieskuteczny
Jestem przeciwnikiem bronienia wartości chrześcijańskich w oderwaniu od fundamentów żywej wiary. Wartości chrześcijańskie używane jako hasła propagandowe albo programy polityczne to budowla bez fundamentów.
Z o. Pawłem Kozackim OP, prowincjałem dominikanów w Polsce o tonacji, religii w szkole i wychodzeniu z kościołów, rozmawiają Piotr Żyłka i o. Dariusz Piórkowski SJ.
DEON.pl: Czy jako dominikanie macie wrażenie, że trafiacie do ludzi z głoszonym Słowem? Czy ci, którzy przychodzą, rozumieją, co do nich mówicie?
O. Paweł Kozacki OP: Ci, którzy są w naszych kościołach, pojawiają się w nich z własnego wyboru. Przychodzą dlatego, że do nich głoszone Słowo trafia. Zachodzi jakiś dialog i spotkanie. Więc mogę powiedzieć, że czasem trafiamy. Często na rekolekcjach czy konferencjach otrzymujemy pozytywne sygnały zwrotne. Istnieje oczywiście ogromna grupa, do której nie trafiamy. Zachowuje się ona tak, jak wobec św. Pawła w Atenach: "Posłuchamy cię innym razem" albo "W ogóle nie mamy zamiaru cię słuchać", bo ględzisz.
W wywiadzie dla "Gazety Wyborczej", podkreśla Ojciec, że z jednej strony mamy wspaniałe rzeczy do przekazania: Jezusa, całą Ewangelię, nauczanie moralne, a zarazem trudno czasem do tego przekonać ludzi, bo te rzeczywistości wydają im się obce. Słownictwo nie trafia, bo jest nieco hermetyczne.
Teologiczne prawdy trzeba przekładać na zrozumiały język. To jest sztuka. Jeśli ktoś jest z dala od Kościoła, to często ważne są wątki osobiste. Coś musi człowieka poruszyć, dotknąć taką strunę, która łączy się z jego biografią. Głoszący Słowo musi wybrać taką tonację, która dla słuchacza jest przekonująca. I wcale nie musi ona dotyczyć najważniejszych prawd wiary. Często może to być dotknięcie czyjegoś bólu, poplątania bądź pogubienia życiowego. Dopiero wtedy człowiek zaczyna słuchać, kiedy powiąże swoją historię z tym, co opowiada Ewangelia. To jest punkt wyjścia.
Zobacz także >> O co się kłócimy?
Czyli nie zawsze należy startować z wyżyn doktrynalnych tylko bardziej wychodzić od doświadczenia człowieka?
Z wyżyn doktryny należy startować, gdy mamy do czynienia z grupą, która przyszła na rekolekcje i chce słuchać, pogłębić swoją wiarę. Jednak, aby dotrzeć do kogoś, kto jest obojętny albo wrogo nastawiony, muszę dotknąć go egzystencjalnie, bo w przeciwnym wypadku mowa o odkupieniu i miłosierdziu będzie strzałem kulą w płot.
Mówi Ojciec, że do ludzi można docierać różnymi sposobami. Wracając do wywiadu w "GW", kiedy odnosi się Ojciec do listu biskupów na temat gender, pada tam słowo "tonacja". Zdarza się często, że jeśli ktoś w nieco innej tonacji wypowiada się niż biskupi, to pojawia się od razu zarzut o rzucaniu w nich kamieniami. Czy w Kościele możemy sobie pozwalać na to, by w pewnych kwestiach wypowiadać się inaczej niż biskupi? Czy jest w tym coś złego?
Trzeba zawsze w różnych tonacjach mówić tę samą prawdę. Mówiąc o innej tonacji, nie negowałem prawd, którą są zawarte w tym liście. Natomiast bogactwo Kościoła polega na tym, że istnieją różne tonacje wypowiedzi. Są tacy, którzy mówią bardziej kategorycznie, stawiają sprawy ostro i wyraziście. I taka kategoryczność jest jak najbardziej potrzebna. Trzeba czasem powiedzieć jasno i zdecydowanie, że tak jest i tak wierzymy. Natomiast ja, kiedy mówię kazania i piszę, mam przed oczyma konkretnych ludzi. I wiem, że jeśli zbyt kategorycznie powiem o jakiejś prawdzie wiary, to niektórzy z nich się zamkną. Zrodzi się w nich lęk i dystans. Mając kontakt z ludźmi dzięki konfesjonałowi i rozmowom duszpasterskim, wiem, że pewne sformułowania ich zranią. W związku z tym od początku zastanawiam się, jak powiedzieć prawdę, ale w taki sposób, by człowieka tą prawdą nie przygniatać, by dać mu czas na dorastanie do pełni prawdy.
Oczywiście moja tonacja bierze się po części stąd, że bardzo leżą mi na sercu ludzie z obrzeży, którzy - jak mówią - czują się wypychani z Kościoła, zmagają się z wątpliwościami, niosą w sobie ból swojego skomplikowanego życia. Albo czują, że ich wiara wisi na włosku lub właściwie są już poza Kościołem, ale pod wpływem jakiegoś impulsu, chcą sobie jeszcze dać szansę. I wiem, że kategoryczne wypowiedzenie prawdy będzie nałożeniem na nich ciężaru nie do uniesienia.
W Kościele w Polsce mamy sporo ludzi, którzy chcą takiego kategorycznego stwierdzania. Najmniejsze odstępstwo od tej formy powoduje w nich niepewność i lęk. Ale są i tacy, w których rodzi to lęk innej natury.
Cała sztuka polega na tym, by nie odrzucać obu sposobów mówienia: kategorycznego i bardziej łagodnego. Nie można tych, którzy wyrażają się kategorycznie, uważać za ciasnych dogmatyków, niedostrzegających człowieka, a tych, którzy próbują dotrzeć do ludzi na obrzeżach, uznawać za liberałów rozwadniających naukę Kościoła. Św. Paweł mówił, że póki co karmi Koryntian mlekiem, a nie pokarmem stałym. W Kościele są ci, którzy lubią gryźć twardy pokarm i będzie to dla nich pożywne. Ale inni się nim udławią. Dlatego trzeba im podać mleko. U nas w Polsce wzajemnie zbyt rzadko dajemy sobie prawo do stosowania innej tonacji. Każde skrzydło uważa, że ta jego tonacja jest właściwa, słuszna i nie powinno być innej. I to jest nieprawda. W Kościele trzeba mówić kategorycznie, ale również tak, by nie złamać trzciny nadłamanej i nie zgasić tlejącego knotka. Jestem przekonany do pewnej symfonii i różnorodności głoszenia, które trafia i umacnia zarówno mocnych, jak słabych. Widzę miejsce zarówno dla wyraźnego głoszenia kerygmatu i odrzucania herezji, jak też zwyczajnego pochylenia się nad słabością, zagubieniem, poszukiwaniem, niepewnością, wrażliwością na lęk, obawę przed karą, napiętnowaniem.
A może my nie potrafimy czasem odróżnić tego, co jest istotą od tego, co jest tonacją - formą?
Myślę, że tutaj kluczowy jest lęk. Osobiście razi mnie to, że niektórzy dekretują swoje stanowisko jako nieomylne i jedyne. Dlaczego my się wzajemnie podgryzamy i zjadamy? Bo w głowach mamy często wyobrażenie o jedności Kościoła, która niweluje wszelkie różnice. Tymczasem Kościół jest bogaty wielością barw, tonów, kształtów, języków, jest cudownie symfoniczny, nie tracąc swej jedności. Dotyczy to również form głoszenia Słowa.
Założę się z Ojcem, że wobec tych słów padnie z niektórych stron zarzut: "Przecież Pan Jezus mówił: "Tak, tak. Nie, nie". Jak te słowa odnieść do próby wypośrodkowania, docierania do ludzi na granicach?
Myśląc o autorach takiego zarzutu, chętnie zacytuję papieża Franciszka, który pisał, że "u niektórych zauważa się ostentacyjna troskę o liturgię, o doktrynę i prestiż Kościoła, ale nie przejmują się rzeczywistym wprowadzeniem Ewangelii w życie Ludu Bożego i konkretne potrzeby dziejowe. W ten sposób życie Kościoła zamienia się w obiekt muzealny albo własność niewielu" (EG 95). Faryzeusze przyszli do Jezusa z kobietą pochwyconą na cudzołóstwie i zapytali Go: Kamienować czy nie kamienować? W duchu logiki: "Tak, tak. Nie, nie". Znamy tę historię. Czy Pan Jezus powiedział wówczas tak, czy nie? Pan Jezus, który jest mistrzem ewangelizacji, potrafił być bardzo radykalny. Faryzeuszów nazwał plemieniem żmijowym i grobami pobielanymi. Potrafił też siadać za stołem z prostytutkami i celnikami. I nie wierzę, że od razu wszyscy się nawrócili. Po prostu, On wchodził w dialog i ucztował z tymi, którzy byli pogardzani, a ich życie religijne i moralne było dalekie od ideału. A ci, którzy wyznawali bezwzględną zasadę "Tak, tak. Nie, nie", przypinali Mu łatkę żarłoka i pijaka, zarzucali rozwadnianie doktryny wiary, łamanie szabatu i przepisów rytualnych. Słowem, Jezus, ich zdaniem, był niejednoznaczny, nie zachowywał Prawa. Tymczasem On oznajmiał, że nie przyszedł znieść Prawa, ale je wypełnić. Mając na uwadze dobro konkretnego człowieka, wzywał go do nawrócenia, a nie kładł na niego ciężarów nie do uniesienia.
Niektórzy powiedzą, że kiedy faryzeusze przywlekli tę grzeszną kobietę do Jezusa, to w niej była już decyzja i ona po tym spotkaniu już nie grzeszyła.
Czy ona nie grzeszyła, tego nikt nie wie. Biorąc tekst biblijny dosłownie, nie wiemy, co się z nią stało. To znaczy, trzeba powiedzieć, że Pan Jezus czasem był również nieskuteczny. Głoszenie Królestwa przez Jezusa nie zawsze spotykało się z pozytywnym przyjęciem: mieszkańcy Nazaretu, faryzeusze, bogaty młodzieniec, uczniowie, którzy odeszli podczas mowy o Eucharystii. Nie istnieje stuprocentowa skuteczność. Nie ma takiej metody apostolskiej, kaznodziejskiej czy duszpasterskiej, która byłaby zawsze skuteczna. Nawet Jezus - boski Mistrz - mimo swojej wszechmocy szanuje ludzką wolność, pozwala ludziom odejść, nie zmusza do niczego. Choćbyśmy stawali na rzęsach, nie dotrzemy do wszystkich.
Wracając do tej kobiety, ona była przegrana. Prawdopodobnie była przekonana, że wywleczona z alkowy zostanie ukamienowana, a na pewno upokorzona. Jeśli zrodziła się w niej decyzja nawrócenia, to dlatego, że Jezus nad nią się pochylił i wydobył ją z tej ciemności. Nieprawdą jest, że ludzie, którzy przychodzili do Jezusa, już byli po decyzji. W nich rodziła się decyzja, bo Jezus przyszedł do nich. Jeśli ta kobieta później już nie grzeszyła, to tylko dlatego, że dotknęła ją Moc miłości Pana Jezusa, który potraktował ją po ludzku.
Jak Ojciec rozumie drugi standardowy cytat, przytaczany w naszych sporach, że przecież Pan Jezus zrobił rozróbę w świątyni jerozolimskiej. Jak w kontekście głoszenia Słowa rozumieć to wydarzenie?
No właśnie, Pan Jezus zrobił tak radykalną i jednoznaczną rzecz w świątyni. Nie wśród celników i prostytutek, nie wśród tych, którzy są na obrzeżach, lecz wśród tych, którzy w pobliżu centrum kultu kręcili swój interes. To byli sprzedawcy i bankierzy, mający dobre układy z kapłanami. Zapewne odprowadzali obfite prowizje do skarbca świątyni. Pan Jezus im powiedział, by nie robili z domu Ojca jaskini zbójców. Najostrzejsze spory Jezus prowadził z ludźmi, którzy uważali się za pobożnych i starali się zachowywać Prawo, znali się na Pismach i teologii. To jest jakiś paradoks. Jezus nie wypowiadał też "biada" pod adresem okupanta rzymskiego albo Greków, którzy w Jerozolimie próbowali zaszczepiać pogańskie zwyczaje. Upominał natomiast elitę Narodu Wybranego.
Czasem trzeba więc uderzyć pięścią w stół. Ja tego nie przekreślam, nie twierdzę, że nie wolno tak robić. Legendy dominikańskie mówią, że żył sobie pewien człowiek w niesakramentalnym związku. Był sympatyczny, kręcił się wokół dominikanów. Różni inteligentni ojcowie próbowali go łagodnie przekonywać, rozmawiać z nim. Przyszedł pewien ojciec i oburzony mówi: "Co? Żyje bez ślubu? To rozpusta!" I objechał go z góry na dół. Skutek był taki, że ten człowiek wkrótce przystąpił do sakramentów świętych. Cała sztuka duszpasterstwa polega na tym, że w indywidualnym kontakcie należy wyczuć sytuację człowieka i określić sobie, z kim mam do czynienia. Są ludzie, którym trzeba mówić prosto z mostu i nie bawić się w żadne subtelności. I jeśli się do nich nie wystrzeli z czołgu, to się nie przebije ich pancerza. A jeśli przy innych podniesie się trochę głos, to podwiną ogon i uciekną.
Jeśli mój wywiad w GW wywołał gwałtowne reakcje ludzi utwierdzonych w wierze, którzy się boją, że rozmywam naukę Kościoła, to równocześnie otrzymałem masę maili od ludzi z obrzeży, dla których było to jakieś światło i promyk nadziei, że mają szansę odnaleźć się w Kościele.
Zakony średniowieczne głosiły Słowo chodząc z miasta do miasta, po wsiach, na placach i rynkach. Zakonnicy wychodzili z kościołów (do czego nota bene zachęca obecny Papież). Czy dzisiaj coś takiego jest możliwe? Czy to nie wyglądałoby śmiesznie?
Możliwe jest, bo takie rzeczy dzisiaj się już dzieją. Neokatechumenat, grupy nowej ewangelizacji organizują takie uliczne akcje ewangelizacyjne. Czy to jest śmieszne? Na pewno takie wydarzenia giną w natłoku informacji i różnych nauczycieli. Tylko czy kiedyś było inaczej? Czy Pan Jezus chodzący po Jerozolimie był jedynym głosem, który się tam pojawiał? Takich nauczycieli było pełno.
Czy można do takiej praktyki powrócić, nie w formie jednorazowych wydarzeń, ale stałej formy głoszenia Słowa? No bo jak dotrzeć do tych ludzi na obrzeżach, którzy do kościołów nie przychodzą? Mamy do nich wychodzić czy czekać?
Wychodzić jak najbardziej, ale niekoniecznie w takiej formie. Św. Dominik zanim założył zakon przez 10 lat mieszał w samym sercu kraju opanowanego przez albigensów i waldensów, czyli przez herezję. Dominik z nimi dyskutował. On ze Słowem Wcielonym poszedł między nich. Samo pojawianie się i znikanie z jakimś happeningiem nie wystarczy. Ja w coś takiego nie wierzę. Jeśli te osoby nie mogą się później zwrócić do kogoś, kto podtrzyma ich zainteresowanie, to wzniecony w nich płomień szybko zgaśnie.
Czyli trzeba być pośród nich?
Tak.
Ale jeśli my siedzimy zamknięci w zakonach i murach kościołów i kuriach, to jak to zrobić?
Dobrze, że są kościoły i kurie, jednak nie wszyscy do nich trafią. Jeden z braci opowiadał mi, że kiedy został proboszczem, przeszedł z wizytą duszpasterską - kolędą po całej parafii od domu do domu, by zobaczyć, kto w niej mieszka. Poświęcił przynajmniej 15 minut każdej rodzinie, czasem godzinę. Nie jest to duża parafia, ale dotknięta różnymi schorzeniami, głównie alkoholizmem. Kiedy wchodził do domu, to go czasem najpierw przeklinali, potem płakali, a następnie zaczynali rozmawiać. Albo byli tak zamroczeni, że nie dało się rozmawiać. I on jest przekonany, że to są jego obrzeża i krańce świata, ludzie, do których trzeba wychodzić. Całe myślenie w parafii może polegać na tym, że to właśnie jest nasza wspólnota, do której należy wychodzić. Na terenie parafii żyją ludzie, do których można trafić. Jasne, że niektórzy drzwi nie otworzą.
Inny mój brat po tradycyjnej kolędzie bez zapowiedzi zaczął odwiedzać tych, którzy odmówili przyjęcia księdza. Próbował z nimi nawiązać kontakt, spytać o powód, dla którego nie byli zainteresowani jego wizytą. I mówił, że wielu ludzi wpuściło go do domu. Inni zatrzaskiwali drzwi. Można robić akcje ewangelizacyjne na placach i ulicach, a można to robić w parafiach. Największą siłą Kościoła wychodzącego na obrzeża nie są księża i zakonnicy, którzy mieszkają w klasztorach, kuriach i na plebaniach, ale wierni świeccy. Oni już są w miejscach, gdzie ksiądz może się co najwyżej pojawić albo kogoś odwiedzić. Na studiach, w szkole, w pracy, na imieninach u cioci. Jeśli ci ludzie świeccy będą potrafili podzielić się swoją żywą wiarą i atrakcyjnie opowiedzieć ludziom na obrzeżach, że słyszeli inspirujące kazanie, obejrzeli świetny film, trafili na Chestertona czy Lewisa albo polecić katolicki portal w Internecie, to będziemy ewangelizowali.
Świeccy są obecni w szkołach jako katecheci. W wywiadzie dla "GW" mówi ojciec, że religia w szkołach nam nie wyszła. Ale co nam dokładnie nie wyszło? Przecież to chyba jest wzorcowy sposób działania. Nie siedzimy w murach kościelnych, ale idziemy tam, gdzie jest młody człowiek - w tym wypadku do szkoły.
W momencie, gdy religia wchodziła do szkoły w Polsce, ja byłem już po rozmowie z moimi braćmi z Niemiec, którzy pracowali w Monachium i próbowali zakładać duszpasterstwa. Już 30 lat temu młodzi Niemcy katechizowani w szkole, z którymi duszpasterze grali w ping-ponga albo jeździli na wycieczki, na jakąkolwiek próbę poruszenia tematów religijnych mówili: "A daj spokój, szkoła była przed południem!". W świadomości młodych Bawarczyków religia została sprowadzona do jeszcze jednego przedmiotu szkolnego. Niczego więcej. Dla nich to nie była sprawa wiary, żywego kontaktu z Bogiem, tylko suma wiadomości, którą trzeba zaliczyć na ocenę jak na geografii czy biologii. 30 lat minęło i podobnie patrzy na religię wielu młodych Polaków. Szkoła ze swoją strukturą oceniania będzie się kojarzyła z wiedzą egzekwowaną. Jest i druga strona medalu. Nauczający katechezy nie zawsze czują się apostołami i świadkami Chrystusa. "My tylko nauczamy przedmiotu" - mówią.
Jeśli wycofamy religię ze szkoły i przeniesiemy z powrotem do parafii, to będziemy docierać do mniejszej liczby ludzi. W szkole mamy szansę trafić do młodych, a jak się z niej wycofamy, to nie będziemy trafiać tylko do małej garstki, która do nas przyjdzie?
To jest nieprawdziwa wizja. Wystarczy porozmawiać z katechetami. Ten argument ilościowy jest argumentem referentów katechetycznych. Niestety, praktyka pokazuje, że nawet jeśli w klasie jest jakaś grupa, która chce słuchać, to wystarczy pięciu uczniów, którzy tak rozwalają katechezę, że się tam nie da nic zrobić. Jeżeli się posłucha o katechetach, którzy puszczają filmy, którzy rozmawiają z dwoma osobami przy biurku, a reszta robi, co chce, na przykład, odrabia zadania, to trudno mówić, że do kogoś skutecznie docieramy. Raczej jest tak, że większość bardziej odciąga tę małą grupkę, która jeszcze mogłaby i chce z katechezy skorzystać. W szkole są małe grupki, które chcą korzystać z lekcji religii, natomiast wpływ klasy, wyśmiewanie i kpiny z katechetów - którzy często sami do tego dają powody albo nie potrafią opanować klasy i przebić się przez chamstwo i cynizm uczniów - sprawia, że tak naprawdę tracą ci, którzy coś chcą usłyszeć. Doceniam ciężką pracę katechetów, sióstr i księży w szkołach, cieszę się każdym dobrem, które przez nich się dzieje, jednak proszę zapytać, ilu z nich lubi katechizować w szkole, ilu kocha swoją pracę.
Być może tak musi być, że większość nie przyjmuje tego, co głosimy? Może to jest jakaś forma krzyża?
Jeżeli chcemy z katechezy robić drogę krzyżową dla katechetów, to kontynuujmy obecny model. Ale jeżeli chcemy szukać optymalnego sposobu przepowiadania Ewangelii i prowadzenia ludzi do dojrzałej wiary, to mówmy do tych mniejszych grup, które chcą słuchać, które mogą stać się zaczynem i potem dawać świadectwo. To ma większy sens. Chrześcijaństwo działa na zasadzie zaczynu, zakwaszania ciasta, a nie przekonania wszystkich. Pan Jezus wychodził na pustynię, na górę, na brzeg morza, brał ludzi na bok i tam z nimi rozmawiał. Nawet kiedy przemawiał do tłumu, to tworzyli go ludzie, którzy przyszli Go posłuchać.
Druga sprawa, która budzi mój sprzeciw - być może jeszcze ważniejsza - to oderwanie religii w szkole od kontekstu sakramentalnego, od kontekstu parafii, od tego, że katechizowanie wiąże się z przestrzenią sakralną, przekazywaniem wiary. To jest niepowetowana strata. Błędne jest założenie, które kiedyś było oczywiste, że na katechezę trafiają ludzie wierzący. Oni są ochrzczeni, ale często niewierzący. Katecheza w małym stopniu ewangelizuje, a przecież Kościół nie zakłada wiary jako czegoś oczywistego.
Jeżeli nie religia w szkołach, to co? Czy mamy jakiś inny gotowy pomysł?
Nie mam dokładnego planu, ale myślę, że fatalne jest to, że zniszczyliśmy strukturę przyparafialną. To był strzał w stopę. Zlikwidowaliśmy system katechizowania, przekazywania wiary. Jego odtworzenie będzie bardzo trudne, a być może nie ma na to już szans. Religia w szkołach przedstawiana jest jako wielkie osiągnięcie pastoralne. Nie widzę tego. Oczywiście, w demokratycznym państwie, w którym żyje ileś procent katolików płacących podatki, mamy prawo zagwarantować nauczanie katechezy w szkołach. Jeżeli jakiś palikotowiec będzie mówił, że jesteśmy agendą Watykanu i że Kościół nie ma prawa nauczać religii w szkole, to powiem, że jest głupi, że chce wprowadzić totalitarne państwo oparte na laickim fundamencie.
To nie zmienia jednak faktu, że religia w szkołach nie przynosi zakładanych efektów. Uważam, że lekcję religii musimy powiązać z ewangelizacją, z żywym przekazem wiary i życiem sakramentalnym. Katecheza skierowana do niewierzących jest nieskuteczna, bo jest przekazywaniem komuś niepotrzebnych mu wiadomości. Nie szkoda róż, gdy płonie las. Dywagowanie czy religia ma być w szkole czy nie ma być w szkole, jest wtórne wobec faktu, że młodzi ludzie nie znają Boga. Pytajmy raczej, jak tym młodym poganom zwiastować Chrystusa i Jego Ewangelię. Potrzebujemy nawrócenia duszpasterskiego, czyli uznania, że dotychczasowe formy docierania do ludzi są nieadekwatne, więc musimy szukać nowych dróg. Jeśli będziemy trzymali się wygodnie tego, co było dobre jeszcze 30 lat temu, niewiara pokolenia dzisiejszych uczniów, będzie naszą winą.
W wywiadzie dla "GW" powiedział Ojciec, że gender nie jest jedynym problemem rodziny i małżeństw w Polsce. Tych problemów jest zdecydowanie więcej. Jakie to są problemy?
Jeśli chodzi o świat zewnętrzny, problemem jest pewien klimat medialny. Powszechna dostępność pornografii i filmów, które pokazują rozwiązłość, zdrady, klimat towarzyski portali i gazetek "z wyższych sfer", gdzie co chwilę ktoś ma inną żonę, innego męża. Można powiedzieć, że patrząc na to, co się nam pokazuje w mediach, to zasadniczo wszyscy się rozwodzą, mają nowych partnerów albo żyją na kocią łapę. To jest pewien model, który się lansuje i on przenika do świadomości ludzi. Jeżeli człowiek nie jest silną indywidualnością, to wygrywa w nim instynkt stadny. I jeśli widzi, że wszyscy tak robią, to nie znajduje powodu, dlaczego on miałby postępować inaczej. Wierność małżeńska wymaga trudu i samozaparcia. Rozwój własnego małżeństwa jest rzeczą trudną. Skok w bok jest łatwiejszy, a skoro "wszyscy" tak robią, to łatwo się usprawiedliwić.
Druga rzecz, to sytuacja ekonomiczna. Małżeństwa często są rozbite, bo ktoś musi wyjechać za chlebem na saksy albo dwoje rodziców musi tyle pracować, że ich w ogóle nie ma w domu. Są tak zmęczeni swoją pracą, że nie mają czasu ani na rozmowę ze sobą, ani ze swoimi dziećmi. Wielu ludzi walczy o swoje małżeństwa, bo wierzy, że jest to sakrament, to jest świętość. Mają się do czego odwołać, do mocy, która pochodzi od Boga. Jeżeli ludzie nie potrafią się modlić i korzystać z tego źródła, to są bardziej bezbronni wobec trudności, które się pojawiają w każdej rodzinie i małżeństwie.
Wreszcie trzeba powiedzieć, że coraz powszechniejsze są postawy egoistyczne czy egocentryczne. Każdy kto się żeni czy za mąż wychodzi, chciałby mieć udane małżeństwo i wspaniałą rodzinę, ale nie każdy jest gotowy płacić swoim życiem, by taką rzeczywistość budować. Coraz częściej ludzie oczekują, że stworzą taką rzeczywistość szybko i łatwo, a jak przychodzą trudności, to się zniechęcają. Jak w sloganie: kiedyś rzeczy się naprawiało, a dziś wymienia się na nowe. Niestety często to samo dotyczy więzi małżeńskich czy rodzinnych.
Jaką możemy stworzyć propozycję dla małżeństw? Jak Kościół może im pomagać przeżywać te trudności?
Często powtarzam, że Pan Jezus błogosławił dzieci, a nauczał dorosłych, a my nauczamy dzieci, a błogosławimy dorosłych. Mamy niedostateczne duszpasterstwo i nie dotyczy to tylko rodzin. Grup duszpasterskich dla młodzieży wcale nie jest dużo, są duszpasterstwa akademickie, ale one trafiają do 2 procent studentów, dla małżeństw też nie ma zbyt wielu propozycji. Jeżeli mówimy o rodzinach, to zgłaszają się single i pytają, dlaczego ciągle mówicie o rodzinie, piszecie listy na niedzielę Świętej Rodziny, lansujcie hasła "Kościół rodziną silny". "A co macie dla nas? My przecież też jesteśmy w Kościele" - pytają. Ludzie, którzy są na emeryturze mówią: "Dla nas to tylko odklepanie różańca w Kościele i nic więcej".
Co z tego wynika? Wygląda na to, że nie potrafiliśmy wytworzyć dostatecznie różnorodnych form duszpasterskich, żeby ktoś, kto szuka miejsca w Kościele, mógł je znaleźć. Oczywiście narzekanie na istniejące duszpasterstwo może być forma usprawiedliwiania się. Siedząc w kapciach na fotelu nie znajdzie się miejsca w Kościele. Ale faktem jest, że propozycji różnych grup z naszej strony jest za mało. Ich musi być więcej. Jaki jest sens powstawania tych wspólnot? Chociażby taki, żeby umocnić swoją wiarę. Nawet jeżeli ci ludzie nie prowadzą misji ewangelizacyjnych albo akcji charytatywnych, to już sam fakt, że mogą się spotkać w gronie ludzi, którzy wierzą podobnie i mogą się wzajemnie umocnić, mogą porozmawiać o swoich trudnościach jest ogromną wartością.
Pan Jezus zakładał wspólnoty. Założył wspólnotę apostołów. Apostołowie, którzy chodzili i głosili Ewangelię, zakładali kościoły. Pierwsze Kościoły nie były budynkami z wieżą i kuriami biskupimi, ale grupkami ludzi, którzy się znali, wspólnie modlili i wzajemnie wspierali. Zatem bez względu na to, czy to będzie młodzież, małżeństwa, seniorzy, czy single, tworzenie środowisk, gdzie jedni będą mogli posłuchać o Jezusie, drudzy umocnić swoją wiarę, a jeszcze inni podzielą się swoją mocną wiarą, jest dzisiaj niesłychanie ważne. Czymś fantastycznym jest, jeśli doświadczone małżeństwo może pomóc parze rozpoczynającej dopiero swoją przygodę. Albo człowiek, który potrafi się modlić, dzieli się tym skarbem z drugim, który dopiero stawia na tej drodze pierwsze kroki. Tworzenie wspólnot i przestrzeni, w których można się razem modlić, rozmawiać o wierze i umacniać w swoim powołaniu - to główne zadania, które stoją przed nami.
Wiara musi być przeżywana we wspólnocie. Jestem natomiast przeciwnikiem bronienia wartości chrześcijańskich w oderwaniu od fundamentów żywej wiary. Wartości chrześcijańskie używane jako hasła propagandowe albo programy polityczne, to budowla bez fundamentów. Jeśli ktoś nie buduje na Chrystusie, to buduje na piasku. Wielkim skarbem naszej tradycji i kultury jest fakt, że wartości chrześcijańskie są obecne w przestrzeni publicznej i w konstytucji. Jeśli jednak zabraknie żywej wiary, to może się okazać, że budowaliśmy na piasku.
A to nie jest relatywizm?
To nie jest relatywizm, tylko realizm. Jeżeli kamieniem węgielnym nie jest Jezus Chrystus, to psu na budę wszystko. Ktoś może twierdzić inaczej, ale ja uważam, że jeśli wszystkiego nie oprzemy na wierze, na osobistej relacji z Chrystusem nierozerwalnie złączonej z Magisterium Kościoła, to jakiekolwiek budowanie wartości rodzinnych, tradycyjnych, patriotycznych będzie drogą donikąd, zakończy się klęską. Złudzeniem jest przekonanie, że te wartości obronią się w oparciu o prawo naturalne wpisane w serce człowieka. Jeśli ktoś tak myśli, niech spojrzy na Belgię. Kraj kiedyś katolicki, po pół wieku sekularyzacji pozbawiony sankcji transcendentalnej, właśnie zadekretował możliwość eutanazji dzieci. Bez uznania prawdy absolutnej, wszystko można demokratycznie zadekretować, nawet zabijanie dzieci i dorosłych w majestacie prawa. Jeśli Boga nie ma, to wszystko wolno.
Skomentuj artykuł