Klerykalna kolęda
Wiele razy i w różnych konstelacjach chodziłem "po kolędzie". Na wiele sytuacji się zżymałem, ale miałem też sporo satysfakcji. Nie chcę jednak teraz udzielać rad wiernym czy też kapłanom, tym bardziej że wymagałoby to osobnego poradnika. Casusów można by mnożyć bez końca.
Chciałbym tylko zwrócić uwagę na pewną szansę związaną z "kolędą". I to szansę, którą mamy od niedawna w Polsce, bo przecież chodzi tu o nową tradycję. Zwłaszcza w miejskich parafiach sto lat temu była prawie nieznana. Choć trzeba przyznać, iż wymaga ona już pewnego liftingu. Zwłaszcza oczyszczanie jej z redukowania wszystkiego tylko do aspektu finansowego wydaje się bardzo pilne i potrzebne. W wielu parafiach i niektórych diecezjach zbieranie kopert w czasie kolędy jest zastępowane dodatkową zbiórką w kościele parafialnym na koniec "kolędy". Oczywiście wtedy zebrana suma bywa mniejsza niż przedtem, ale atmosfera spotkania w domu parafian jest oczyszczona z ciążącej dwuznaczności ("Przyszedł po kasę, to niech ją weźmie i nie przeszkadza. Po co udawać?").
Wtedy też łatwiej znaleźć czas i serce na spotkanie z cierpiącymi. I o tym chciałbym napisać.
Papież Franciszek przypomina starą prawdę ewangeliczną, że Chrystus jest obecny w cierpiących. I dlatego np. los uchodźców nie może nam być obojętny. Wśród nich jest Chrystus.
Mamy też jednak wielu cierpiących w naszych parafiach. Jest to często cierpienie zamknięte w czterech ścianach. Choroby, kalectwo, bieda, samotność, pijaństwo i inne uzależnienia, konflikty, nienawiść, podziały, obojętność, brak wykształcenia i podstawowej kultury... Można by jeszcze dużo wymieniać. Z tym wszystkim kapłan powinien się spotykać podczas "kolędy", jeśli chce spotkać Chrystusa w braciach (albo inaczej mówiąc, w swoich parafianach).
Właśnie, "powinien", ale czy się spotyka? Wiele z tych sytuacji jest skrzętnie ukrywanych przed księdzem. Ileż razy czułem się naprawdę źle, bo ukrywano przede mną alkoholizm, choć widziałem po mieszkaniu, że tam mieszka alkoholik. Natomiast, gdy wysyłało się tam zacną i mądrą starszą kobietę, to żona pijaka potrafiła z nią szczerze porozmawiać. Ksiądz ze stułą i wodą święconą jakoś nie pasował do takiej rozmowy. Dlaczego?
Myślę, że to przez klerykalizm (a przynajmniej jedną z jego twarzy). Uważamy, że ksiądz jest od sacrum, a cierpienie to profanum.
Może grzech to jeszcze (O, paradoksie!) należy do sfery sakramentalnej. Ale codzienna męczarnia?! Dlatego bywa, że babcia prosi chodzącego "po kolędzie" kapłana, by "nagadał" młodym, by kogoś przywołał do porządku, bo się niemoralnie prowadzi. Ale najczęściej grzechy zostawia się na spowiedź, a z prośbą o ewentualną pomoc materialną przychodzi się do kancelarii, a najlepiej do "Caritasu", gdzie dyżurują świeccy.
Gdy kapłani niechętnie słuchają podczas tzw. wizyty duszpasterskiej o cierpieniach, to nie zawsze wynika to ze zmęczenia czy zniecierpliwienia jakąś marudą. Często jest to spowodowane poczuciem bezradności. Duszpasterz wie, że nie ma rozwiązania w zanadrzu, że oto nie rozwiąże problemu, że cudownie po jego wizycie wszystko nie wróci do normy.
I tu jest pies pogrzebany.
Klerykalizm polega m.in. na tym, że kapłani zastępują świeckich w ich rolach czy zawodach. Gdy np. to oni stają się budowniczymi, bankierami, politykami, lekarzami, pracownikami opieki socjalnej... fachowcami w wielu świeckich dziedzinach. (Zwracał na to uwagę jeszcze papież Benedykt XVI, przemawiając do księży w Polsce).
Często wynika to z dobrych intencji (bo nikt inny tego nie potrafi zrobić). Ale bardzo źle się dzieje, gdy prowizorka staje się regułą. Sądzę, że powinno nam dać do myślenia to, iż apostołowie ustanowili siedmiu (diakonów?) w Jerozolimie, bo sami nie chcieli się zajmować stołami (por. Dz 6,1-6). "My zaś oddamy się wyłącznie modlitwie i posłudze słowa" - to może zabrzmieć trochę nieprzyjemnie. Ale przecież los ubogich nie był im obojętny. Nawet na początku próbowali "własnoręcznie" zaradzić ich niedostatkom. Potem jednak oddali to pole innym. To nie znaczy, że trzymali się z dala od biednych. Ale "stołówkę" zaczął prowadzić ktoś inny. I chyba robił to lepiej.
Nie chodzi o to, by kapłani trzymali się daleko od naszych bolączek. Niech nam towarzyszą, niech odwiedzają nasze mieszkania, widzą nasze krzyże. To jest chodzenie w środku, a bywa, że i na końcu stada. Ale nie powinni zastępować fachowców w tym, co do nich należy. Nie pozwalajmy kapłanom zdejmować z nas naszej odpowiedzialności. Nie wolno nam być stadem biernych "owieczek", za które pasterze wszystko zrobią. Bo wtedy Kościół nie będzie nasz. Będzie klerykalny, a nie chrześcijański. Bo wtedy ludzie, mówiąc "Kościół", będą myśleli o biskupach i księżach, a nie o sobie.
Byli kiedyś księża-robotnicy. Głównie we Francji i północnych Włoszech, gdzie klasa robotnicza masowo odchodziła od Kościoła, pewna grupa księży postanowiła wejść w to środowisko i pracować "ramie w ramię" z robotnikami. Dlaczego to się skończyło? Nie dlatego, że świat księży zbliżył się do świata robotników, bo to jak raz przyniosło "nawrócenia". Po prostu z czasem ci kapłani, jako lepiej wykształceni, stali się działaczami związkowymi, weszli do polityki, przejęli rolę świeckich, zaczęli ich zastępować. I to oznaczało koniec tego ruchu.
Nawet kapelan w szpitalu nie powinien być tam chirurgiem (choć na misjach różnie bywało).
"Kolęda" to szansa, by kapłan zobaczył to, czego często od ołtarza nie widać. (Nawet podczas spowiedzi jest to tylko "jednostronna" relacja i to bardziej w kontekście poszukiwania winy). Siedzący w nas i w księżach klerykalizm utrudnia ten wymiar spotkania, każe nam pudrować, nie robić przykrości księdzu. No bo, jak by się poczuł nasz przywódca, gdyby się poczuł niekompetentny?
A trzeba tylko zauważyć, że duszpasterz ma swoje kompetencje. I tylko swoje. A to wystarczy.
Jacek Siepsiak SJ - dyrektor naczelny Wydawnictwa WAM i redaktor naczelny kwartalnika "Życie Duchowe"
Skomentuj artykuł