Kościół, który lekceważy wiernych
Depresja, na którą zaleca się modlitwę. Problemy z przemocą w rodzinie i zalecenie: "oddaj to Bogu i módl się". Masz realny problem w codzienności - rozeznaj, co jest najlepsze.
Zero konkretu, dużo ran, a w tym wszystkim pośrodku człowiek. Kolejny raz zlekceważony, zostawiony sam sobie i z radami, które można wsadzić, ale na pewno nie w serce i w książki z psychologii człowieka.
Taki obraz Kościoła pokazują mi ostatnio ludzie wokół mnie. Trochę czułam się tym przytłoczona, bo trudno zrozumieć, że ktoś chodzi od księdza do księdza z prośbą o rozmowę i dostaje drzwiami w nos. Trudno mi zrozumieć, że są przy parafiach poradnie rodzinne, a nic poza radami "oddaj to na modlitwie" nie potrafią zaoferować. Gotuje się we mnie, krzyczę i wyję, gdy patrzę na ten ogrom bylejakości i bezsensu, gdy obok mnie stoi człowiek, który kuli się już z bólu i bezsilności.
Podczas ostatnich rekolekcji ignacjańskich, na jednej z konferencji usłyszałam słowa, na które na początku trochę się zjeżyłam. Jezuita powiedział coś w stylu: "nie słuchaj tych, którzy mówią ci byś oddał swój problem Bogu. Wystarczą trzy dni w ciszy, a Bóg wysypie ci je pod nogi z powrotem i powie: chodź, zajmijmy się tym w końcu". Zrozumiałam te słowa dzień później, gdy miałam wrażenie, że więcej trupów z mojej szafy już chyba nie może wypaść. Boże jeszcze? Przecież Ci to oddałam, wybaczyłam, to już było!
Na tych rekolekcjach dostałam jednak realną pomoc. Nie tylko zalecenie, by modlić się więcej, ale dobre słowo, wskazówki, a przede wszystkim zostałam wysłuchana i przytulona, gdy tego potrzebowałam. Wyjeżdżając z Gdyni, miałam wrażenie, że dawno nikt się mną tak nie zaopiekował, tak nie dbał o każdy możliwy aspekt i każdą moją potrzebę, zanim zdążyłam ją wypowiedzieć. Wyjechałam silniejsza, z mniejszym plecakiem wewnętrznych problemów.
Marzy mi się taki Kościół i nie jest to tylko zarzut w stronę księży. Patrząc na kapłanów wokół siebie, widzę, że dają, ile mogą i potrafią. Patrząc jednak na świeckich, mam inne odczucia.
Zadzwonił do mnie ostatnio znajomy kapłan. Zapytał, czy nie zgodziłabym się spotkać z dziewczyną, która przyszła do niego z prośbą o pomoc. On nie potrafił jej pomóc, tak jak tego potrzebowała, a że sprawa była bardzo delikatna i pilna, spotkałyśmy się na neutralnym gruncie, siedząc z kubkiem kawy w rogu kafejki. Opowiadała o swoim ojcu alkoholiku i tym, że nie radzi sobie ze swoimi uczuciami. Miałam jednak wrażenie, że to nie był powód dla jakiego zdecydowała się spotkać. Po chwili luźniejszej rozmowy, rzuciła jakby na siłę: "on mnie bije". Choć w pierwszym odruchu pomyślałam o ojcu, w jej spojrzeniu i tym, że zaczęła bawić się pierścionkiem zaręczynowym, było coś niepokojącego.
Nic nie powiedziałam, czekałam. Po chwili pojawiła się pierwsza łza, potem kolejna. Wylała się z niej krótka, ale bolesna historia. Za trochę ponad miesiąc ma być ślub, a narzeczony ją bije. Powiedziała o tym pierwszy raz w konfesjonale na spowiedzi przedślubnej, wstydziła się, myśląc ciągle, że to jej wina, że go zdenerwowała, zasłużyła sobie. Zapytałam tylko, co usłyszała w konfesjonale. Ksiądz sugerował, by z kimś porozmawiała i zastanowiła się, czy na pewno chce teraz tego ślubu, że może warto go przełożyć albo odwołać. Odwołać? To było dla niej jak wyrok, przyznanie się do porażki przed rodziną i przede wszystkim przed samą sobą.
Zachęcałam ją, by przełożyła datę ślubu, porozmawiała z narzeczonym i poszła z nim do psychologa. Wiedziałam, że to jest taki kaliber problemu, którego bez stałej praktyki terapeutycznej nie będę w ogóle ruszać. Nic poza wysłuchaniem nie mogłam jej zaproponować, więc dałam tylko konkretne namiary na zaufanego terapeutę.
Jakiś czas później dostałam SMS-a z wiadomością, że ślubu nie będzie. Wiem, że dziewczyna chodzi na spotkania z psychologiem, którego jej poleciłam.
Ta historia miała okazję się tak skończyć, bo pojawił się na jej drodze ksiądz, który nie tylko wysłuchał, ale wyciągnął rękę z konkretną propozycją. Choć wydaje mi się, że nie byłam odpowiednią osobą do tej sprawy, starałam się nie zepsuć życia tej dziewczyny jeszcze bardziej - z taką delikatnością i otwartością, jaką w sobie w tamtym momencie miałam. Co by się zadziało, gdyby zamiast wysłuchania, dostała suchą naukę bez konkretu podczas tej spowiedzi? Nie wiem.
W ostatnim czasie poznałam wiele nowych osób - nowa szkoła i przedszkole dzieci, spotkania dla kobiet w Gdyni. Wiele nowych relacji, w tym kilka na głębszym poziomie.
Kiedy w maju mówiłam w szkole syna, że wyjeżdżam na tydzień na rekolekcje w milczeniu, nikt głośno nie komentował, że jestem jak kosmita z innej orbity. Później jednak zauważyłam, że niektórzy delikatnie zagadują na różne tematy około kościelne i duchowe. Większość z nich było przepełnione goryczą. Począwszy od zranień w konfesjonale, po dylematy gdzie i do kogo pójść, gdy dzieje się w życiu ciężko i źle.
W ludziach wokół mnie widzę głód. Głębszych relacji, w których można odsłonić siebie prawdziwego. Ciszy, przed którą na co dzień uciekamy, bo w niej słychać rzeczy, z którymi nie wiadomo, co zrobić. A jak już wypadną jak moje rekolekcyjne trupy, to jak je pozbierać?
Brakuje mi w Kościele ludzi i miejsc, do których można zadzwonić ze słowami: potrzebuję pogadać, pójdziesz ze mną na kawę? Brakuje mi ludzi (głównie kobiet), którzy sami żyją na co dzień blisko Boga, zarażają radością, są godni zaufania, potrafią słuchać. To prawda, że jak komuś zależy, to w końcu znajdzie. Ile jednak można szukać? Ile można odbijać się od zamkniętych drzwi?
Brakuje mi mówienia o możliwościach rozwoju duchowego. W szkole syna nikt z moich znajomych nie słyszał wcześniej o rekolekcjach ignacjańskich. Gdzie mają o nich usłyszeć, skoro świeccy chowają się po kątach? Jak być człowiekiem żywego świadectwa, takiego, który nie będzie nachalnym nawracaniem na swój tok myślenia? Dlaczego osoby, które na co dzień formują się w przyparafialnych wspólnotach nie wychodzą do innych? Może czas zacząć żyć tym, co się nosi w sercu? Może czas pokazać światu alternatywę do bylejakości, lekceważenia i braku konkretnej pomocy w Kościele? Może czas zaproponować komuś kubek kawy i wsłuchać się w to, co w sobie nosi? To tylko tyle i aż tyle, może oszczędzi komuś wielu lat cierpienia.
Magdalena Urbańska - z wykształcenia pedagog i doradca rodzinny. Z wyboru żona, matka dwóch synów. Nie potrafi żyć bez kawy i dobrej książki. Prowadzi bloga niezawodnanadzieja.blog.deon.pl
Skomentuj artykuł