Kościół ma poważniejsze problemy niż gender
Ksiądz Andrzej Draguła zwrócił kilka dni temu uwagę na obelżywe wpisy internautów pod artykułem o pijanym księdzu, który potrącił kobietę. Teolog skwitował rzecz krótko: "Znamienne są komentarze, pokazują społeczny odbiór Kościoła". To z kolei wzbudziło kontrowersje wśród jego czytelników. Część z nich uznała, że nie można wpisów internautów traktować jako miarodajnych. No właśnie: można czy nie można?
Niekiedy przeglądam komentarze na portalach pod artykułami dotyczącymi Kościoła, duchownych, instytucji kościelnych. Odnoszę wrażenie, że rośnie skala niechęci i złośliwości wobec Kościoła, wyrażana przy tym w coraz bardziej ordynarny sposób. Dlaczego wolimy udawać, że to nie ma miejsca i nic nie mówi o odbiorze Kościoła w oczach zwykłych ludzi? Chyba dlatego, że dobrze się nam żyje w błogim przeświadczeniu, że Polacy są "katolickim społeczeństwem". Wiele osób woli myśleć, że antyklerykalizm, czy szerzej: antykatolicyzm był/jest zawsze czymś obcym, narzuconym - choćby w formie ideologii - przez władzę, tak jak w czasach Polski Ludowej.
Sprawa nie jest tak prosta. III RP wcale nie okazała się przyjaźniejsza dla katolicyzmu. Powstały nowe źródła problemów i napięć, szczególnie między Kościołem a społeczeństwem. Żyjemy dziś w bardzo niestabilnym świecie i w coraz bardziej zatomizowanym społeczeństwie, z kultem indywidualizmu, który de facto niszczy tę konserwatywną wspólnotowość, której potrzebuje religijność dla utrzymania pewnej stałości. Im mniej stabilności - tym mniej miejsca na konserwatyzm społeczny, także ten o odcieniu katolickim. Bo religijność, lub antyreligijność społeczna to rzecz inna niż osobiste doświadczenie wiary lub niewiary. I czy to się nam podoba, czy nie, wszyscy jesteśmy po części zakładnikami wielkich procesów masowych, determinujących poprzez kulturę i realia społeczno-gospodarcze nasze indywidualne losy.
A nasza współczesna, polska obyczajowość jest coraz odleglejsza od Kościoła, w znacznym stopniu skupiona na tym, co Jan Paweł II nazywał "praktycznym materializmem". Owszem, wciąż wiele kościołów jest pełnych w Pasterkę i na Wielkanoc. Równocześnie jednak niedawne badania pokazały, że znaczna część osób deklarujących się jako wierzące ma poważne problemy z uznawaniem elementarnego nauczania Kościoła, dotyczącego choćby śmierci na krzyżu i zmartwychwstania Jezusa Chrystusa. Jak można być wierzącym i nie wierzyć? To z pewnością temat na interesującą dyskusję w gronie teologów i socjologów religii...
Społeczna atmosfera praktycznego materializmu sprzyja niestety antyklerykalizmowi/antykatolicyzmowi. Jego bardziej agresywne i obelżywe formy wyrażania są możliwe także dzięki nowym formom komunikacji: również w tej materii anonimowość sieciowych hejterów sprawia, że puszczają im wszystkie hamulce. Ale przecież nie to jest najistotniejsze. O wiele ważniejsze jest to ku jakiemu modelowi Kościół w Polsce będzie zmierzał w realiach społecznych, w których antykatolicyzm jest coraz silniej obecnym trendem. Z anonimowych hejterów nie wyrosną za lat kilkadziesiąt ani "moherowe berety", ani katolicka inteligencja, ani nawet "przeciętni wierzący". To także pytanie o przyszłe powołania kapłańskie i zakonne. Tak często słyszy się przecież od kapłanów, jak bardzo ich pierwotną religijność/wiarę kształtował rodzinny dom.
Rzecz jasna, nie zawsze mamy do czynienia z antyklerykalizmem/antykatolicyzmem. Wielu Polakom po prostu "Kościół nie jest potrzebny do szczęścia", że przywołam często słyszaną formułkę. I bynajmniej nie używają jej tylko zdeklarowani "lewacy", czy nawet "bezbożnicy wojujący", którym zresztą Kościół bardzo jest potrzebny do kultywowania własnych fobii. To formułka ludzi o bardzo różnym światopoglądzie, często przyjmujących za swoje jakieś elementy religijne, choćby jako element tożsamościowy. To swoisty paradoks. Zawsze mnie zastanawia, w jakim stopniu wielu Polaków nie potrzebuje Kościoła do zbawienia, ale dla kultywowania choćby takiej czy innej odmiany patriotyzmu. Owszem, te rzeczywistości mogą się dopełniać. Ale katolicyzm bywa też wykorzystywany bardzo instrumentalnie w pewnych szkołach "prawdziwej polskości". Inna rzecz, że można też powoływać się na katolicyzm, czy jakieś elementy nauczania katolickiego dla bezpardonowej krytyki... Kościoła. Ten motyw widać czasem w zachwytach obyczajowych liberałów i lewicy wobec papieża Franciszka. Słyszą w jego nauczaniu to, co im wygodne.
Nierzadko spotykam się z argumentem, że to media bombardują nas coraz bardziej antykatolickim, antyklerykalnym przekazem. Ale sprawa jest bardziej skomplikowana: mamy popyt i podaż. Istnieje przyzwolenie czytelników na takie treści. Istnieje na nie zapotrzebowanie. Co istotniejsze, warto zwrócić uwagę, że papierowe tygodniki, nierzadko ociekające antykatolickim przekazem, to stała lektura ludzi o nieco wyższych dochodach i nieco zwiększonym zainteresowaniu otaczającym światem. To także wymowne, bo pokazuje, że negatywny model opisu Kościoła został zaakceptowany przez lepiej sytuowaną część społeczeństwa, która z reguły dysponuje też większym kapitałem kulturowym. I to także nie pozostanie bez skutków.
Rzadko kto chce jednak na serio rozmawiać o antyklerykalizmie, antykatolicyzmie i obojętności Polaków wobec Kościoła. Wymaga to bardziej wnikliwego opisania rzeczywistości i realiów Kościoła w naszym kraju, niż poprzez szukanie źródeł kłopotów choćby w gender. Mówiąc w publicystycznym skrócie: przydałoby się w katolickich mediach znacznie więcej wywiadów i analiz pióra socjologów religii, którzy wskazaliby na relacje między przemianami społecznymi i gospodarczymi a religijnością. A tego właściwie nie ma, pewnie dlatego, że jest to temat trudniejszy i nudniejszy niż "psychoterapia religijna", itp.
Nie jestem zwolennikiem tezy, że do świeckich, ideologicznych koncepcji kulturowych należy podchodzić łatwowiernie i za wszelką cenę je usprawiedliwiać. Tyle że skupienie się na krytyce "wroga zewnętrznego" jako źródle dzisiejszych problemów społecznych i eklezjalnych, może co najwyżej na chwilę pomóc katolikom, w tym naszym hierarchom, poprawić sobie samopoczucie: mamy kozła ofiarnego, zatem kłopot z głowy. Ale czy ktoś na serio wierzy, że za całe zło we współczesnej Polsce, także za problemy katolików z własną wiarą, za kryzys religijności w niestabilnym społeczeństwie odpowiada na przykład tych kilkaset radykalnych feministek? Jeśli tak, to faktycznie Kościół ma u nas problem...
Skomentuj artykuł