Nieludzka logika miłosierdzia
Na tym polega nasza ludzka strona, że zawiera pychę, zawiść i obmowę. Nie rozumiemy miłosierdzia, bo logika człowieka opiera się na sprawiedliwości wyrównawczej. Chcąc - nie chcąc myślimy "oko za oko" i bardzo trudno nam patrzeć na świat inaczej, bo ten, który znamy, operuje w kategoriach winy i kary.
Niedawno rozmawiałem z pewną wierzącą przyjaciółką o Kościele. Często styka się z ludźmi, którzy Kościół krytykują, a ona sama nie potrafi im na ich zarzuty odpowiedzieć. Nie dlatego, że nie ma wiedzy - przyczyna jest zupełnie inna. Sama doświadczyła od księży rzeczy złych, a coraz częściej nie dostrzega w Kościele oparcia. Nie w sensie ostatecznym, przecież ono zawsze jest w Chrystusie. Chodzi mi o sens najbardziej konkretny, bliski; ten, który winien mieć miejsce na poziomie parafii.
Przykro przyznać, ale nie wiedziałem, co jej odpowiedzieć. Można wymieniać przykłady "wyjątkowych" księży i biskupów, którzy realnie przyciągają nas do Boga, ale gdy rozmawiałem o nich ze znajomym misjonarzem, który już wiele lat przebywa poza krajem, był zaskoczony tym, że za wyjątkowe jest brane coś, co powinno być normalne. Trudno mu nie przyznać racji.
Można też inaczej - przez odwołanie do ogólnej mądrości. Chrześcijaństwo to najpiękniejsza opowieść na świecie o Bogu, który stał się człowiekiem i umarł za wszystkich ludzi, aby ich zbawić. Ja to wiem, ona to wie, ale Kościół prócz wymiaru transcendentnego dzieje się przecież w przestrzeni najbliższej. Ma miejsce: to, z którego pochodzę, albo to, w którym aktualnie żyję. Ma twarz tego księdza, tamtego biskupa i tych wiernych. I gdy spojrzymy na Kościół, na zaangażowanych katolików wokół nas, to tym, co wychodzi na pierwszy plan, często nie jest świadectwo o Bożej łasce, która obejmuje każdego grzesznika, ale liczne różnice osobowości, brak zrozumienia czy wrażliwości, a nawet podłość w stosunku do drugiego człowieka. To nie są rzeczy niezwykłe. Mój bliźni, brat czy siostra, często przypomina kogoś obcego lub nawet wrogiego. Myślę, że nie pomylę się za bardzo, twierdząc, że każdy katolik ich doświadczył. To problemy zupełnie ludzkie i dotyczą mnie samego - nie tylko jako człowieka, który się z nimi styka, ale także takiego, który sam te błędy i grzechy popełnia.
Istotą naszego człowieczeństwa jest bycie na podobieństwo Boga, ale ono nierozerwalnie łączy się z wewnętrznym brakiem, ograniczonością. Na tym polega nasza ludzka strona, że zawiera pychę, zawiść i obmowę. Nie rozumiemy miłosierdzia, bo logika człowieka opiera się na sprawiedliwości wyrównawczej. Chcąc - nie chcąc myślimy "oko za oko" i bardzo trudno nam patrzeć na świat inaczej, bo ten, który znamy, operuje w kategoriach winy i kary. Przede wszystkim zaś z łatwością przychodzi nam ocena i kierowanie się uprzedzeniami. Piszę o podmiotach tych wad w liczbie mnogiej, bo wiem, że czymś bardzo mało prawdopodobnym jest to, że tylko ja je posiadam. Nie tylko mnie zdarza się trudzić, by widzieć świat w odcieniach szarości.
Przecież nieraz słyszałem słowa: "Ja wam powiadam: Nie stawiajcie oporu złemu. (...) Słyszeliście, że powiedziano: Będziesz miłował swego bliźniego, a nieprzyjaciela swego będziesz nienawidził. A Ja wam powiadam: Miłujcie waszych nieprzyjaciół i módlcie się za tych, którzy was prześladują". Zupełnie po ludzku nie sposób to pojąć, bo słowa Jezusa wypływają z kompletnie odmiennego spojrzenia na to, kim jest człowiek w stosunku do pozostałych ludzi. To, co niskie, bierze górę nad tym, co w każdym boskie. Zresztą nietrudno o tym drugim pierwiastku zapomnieć, gdy żyje się w świecie, w którym gołym okiem widać zło. Taki jest świat Mildred Hayes, głównej bohaterki "Trzech billboardów za Ebbing, Missouri", filmu Martina McDonagha.
To młodsza niż może się wydawać, samotna matka, która doświadczyła niewyobrażalnej tragedii. Przeorana zmarszczkami twarz Frances McDormand (która słusznie zdobyła za tę rolę drugiego Oscara), nie ukrywa żadnych emocji. Główna bohaterka "Trzech billboardów" - Mildred Hayes - jest zawieszona gdzieś pomiędzy westernową heroiną, którą trudne życie ociosało jak twardy diament, a opuszczoną, wrażliwą kobietą, która ma w sobie wielkie pokłady ukrytej czułości. Gdy gorzko żartuje, wiesz, że za cynizmem kryje się zranione serce. Gdy się mści, masz świadomość, że to wyraz bezradności. Dawno kino nie widziało tak dobrze odegranej, barwnej postaci, wobec której nie można przejść z odwróconą głową.
Są sąsiedzi: znajomi i obcy. Małe miasto w pasie nieco mitycznego Południa USA. Jest starszy, sprawiedliwy szeryf. Jest też młodszy, nadpobudliwy i nadużywający alkoholu gliniarz. Także oni są znakomicie napisanymi, żywymi osobowościami i to nie przypadek, że w kategorii drugoplanowa rola męska o Oscara konkurowali właśnie Woody Harrelson i Sam Rockwell, który zasłużenie zdobył statuetkę. Gdy pierwszy z nich, ledwie wiążąc koniec z końcem, próbuje łagodzić zaognioną przez Frances sytuację, drugi upija się do nieprzytomności i szuka przypadkowych ofiar - w tym głównej bohaterki filmu. Nie oni jedni są na liście jej wrogów, bo doświadczona przez życie Hayes przestała widzieć świat w racjonalnych kategoriach. Zemsta przesłania jej perspektywę i nie dopuszcza głosu, który mógłby podważyć jej działania. W ten sposób zewnętrzny świat czasu zatrzymanego, w którym trwa Ebbing - zatrzymanego na wydarzeniu z przeszłości, które wywołało nieprzepracowaną żałobę - przekłada się na uwikłanie Mildred Hayes prowadzącej swoją jednoosobową wojnę. Tu łatwiej o wrogów niż bliźnich, bo towarzyszy jej ogromne poczucie krzywdy. Nieistotne, czy uzasadnionej, czy nie - ważne, że niezałagodzonej.
Choć to film sięgający po szereg bardzo amerykańskich klisz, to przecież historia, którą opowiada, jest uniwersalna. To opowieść o doznanym bólu, działającym tak mocno, że każdy, kto nie przychodzi z ulgą, staje się "nieprzyjacielem". Mildred gdyby tylko mogła, to postawiłaby cały świat na głowie. Wszystko po to, by zaznać ukojenia, które płynie ze sprawiedliwości. Widzowi łatwo przychodzi kibicowanie głównej bohaterce, bo każdy z nas myśli w tych kategoriach. Nie sposób nam widzieć bliźnich w tych, którzy są nam obcy, od których doznaliśmy jakiegoś zła - nawet nie celowo, lecz jednak zadanego. Ale sytuacja Mildred jest tak dramatyczna, że nawet ogromnie empatyczny człowiek będzie widział, że coś jest nie tak - że jej pragnienie zemsty to droga donikąd, zamknięty krąg bólu. Że w tym cierpieniu jest pewien egoizm, bo właściwie wszyscy w Ebbing cierpią. Każdy tkwi w tej pułapce bezsilności i dopóki nie popatrzy na świat w inny sposób, pozostanie w niej.
Jest coś, co może z niej wyrwać, choć wejście na tę drogę wymaga tytanicznej pracy zmiany własnego serca. To może zabrzmieć banalnie, tak jak prosto brzmią filmowe listy szeryfa do poszczególnych bohaterów, ale kluczem do wyjścia z cierpienia jest miłość. Zobaczenie w tym, w kim widziałem wroga czy obcego, mojej siostry i mojego brata, bo przecież wszyscy jesteśmy już teraz "synami Ojca waszego, który jest w niebie". W Jego oczach jesteśmy równi, bo "On sprawia, że słońce Jego wschodzi nad złymi i nad dobrymi, i On zsyła deszcz na sprawiedliwych i niesprawiedliwych". Wszyscy jesteśmy wezwani do bycia doskonałymi, bo nasz Ojciec jest doskonały i taką doskonałą miłością nas ukochał przez ofiarę swego Syna, który dał się zabić, byśmy mieli życie wieczne. To jest ta wpisana w nasze serca Boża matryca, która umożliwia nam być na Jego podobieństwo - zdolność kochania innych oraz wezwanie do miłości tych na pierwszy rzut oka odległych.
Gdy słucham mojej przyjaciółki i jej problemów z Kościołem; gdy tylko wątpię w siebie, w moich braci i siostry, to nieco bezradnie myślę, co mogę zrobić. Mogę uczyć się ich kochać - pomimo tego wszystkiego, co we mnie tkwi i co ciągnie mnie w dół. Pomimo ich wad, braków; gdy bliżej im do "nieprzyjaciół", niż "bliźnich". Nawet jeśli sam nie doświadczam tej miłości, to i tak jestem wezwany, by kochać. Wierzę, że to wystarczy.
Karol Kleczka - redaktor DEON.pl, doktorant filozofii na UJ, współpracuje z Magazynem Kontakt.
Skomentuj artykuł