Papież, któremu wszystko zawdzięczam

(fot. giulio napolitano / shutterstock.com)

Gdyby nie on, nie wiem, czy dziś wierzyłbym w Boga. To on wprowadził mnie w świadome przeżywanie tego, czym jest chrześcijaństwo, i nauczył, czym jest prawdziwa rewolucja.

Jak się wychowujesz w katolickim środowisku, to pewne rzeczy przychodzą z łatwością. Religia nie wymaga wielkiej uwagi, bo jest wyssana z mlekiem matki, a coniedzielna Msza wyznacza niepodważalny rytm. Dla wielu tylko do tego sprowadza się wielkość katolicyzmu zbudowanego na powtarzalnych czynnościach. Dla mnie był pewnym niezrozumiałym ciągiem, który nie wzywał do pogłębienia i im bardziej oddalał się od prawdziwego życia, tym bardziej wyciągał mnie z Kościoła.

Nie byłem w żadnej wspólnocie, ominęła mnie oaza czy Dzieci Maryi. Nie byłem ministrantem, bo ministrant to nie jest ktoś, kto służy dla Bożej chwały, ale raczej członek lokalnej bandyterki. Dwa czy trzy razy zaliczyłem wyjazd na katolickie kolonie. To by było na tyle, jeśli chodzi o pozytywne skojarzenie Kościoła z rówieśnikami. Zresztą nie oszukujmy się - katolickie kolonie to przede wszystkim kolonie, a jak się jest małym, nieśmiałym i grubym chłopakiem, to raczej nie kojarzą się z pogłębianiem relacji z Bogiem, tylko z typowym dla dowolnych kolonii koceniem przez większych i silniejszych.

Niektórych zmieniła śmierć papieża-Polaka, ale wśród tych, których znam, to zazwyczaj osoby urodzone na przełomie lat 70. i 80. Dla mojego pokolenia z kolejnej dekady Jan Paweł II był już kimś swojskim, a nie iskrą, która wychodzi z Polski. Nie ma w tym nic dziwnego, bo jak się nie jest z Krakowa i nie bywało się z rodzicami pod papieskim oknem, a trasa którejś z kolejnych pielgrzymek nie przebiegała po sąsiedzku, to jak doświadczyć niezwykłości obecności papieża w swoim przeciętnym bądź co bądź życiu? Dla dzieciaka są ciekawsze tematy niż papież i dopiero jako dorosły facet odkrywam, dlaczego mówili o nim "Wielki", dlaczego jest święty.

DEON.PL POLECA

W takiej sytuacji trudno od nastolatka wymagać głębokiego życia wiary, bo Kościół staje się głuchym echem, a nie źródłem wody żywej. Ktoś powie, że byłem źle uformowany. Bzdura, bo moja rodzina jest bardzo pobożna, ale żeby naprawdę żyć wiarą, trzeba się nawrócić, a nawrócenie się jest zawsze czymś osobistym. To nie coś danego przez rodziców, ale płynąca od góry łaska spotkania z Bogiem, doświadczenia Go, a to dzieje się niezależnie od tego, w jakiej rodzinie było się wychowanym.

Nikt mnie od Kościoła nie odstraszał, ale też nie było w nim dla mnie niczego szczególnie ciekawego. Byłem katolikiem przyciąganym do Kościoła siłą tradycyjnej grawitacji - co niedzielę lądującym na Mszy, ale kierowanym tam nie wolą, lecz bezwładnym opadaniem. Gdy patrzę na stałe zmniejszanie się liczby wiernych w mojej grupie wiekowej, nie tylko w statystyce, ale w najbliższym otoczeniu przyjaciół, to widzę, że nie jestem w swoim doświadczeniu osamotniony.

Wtedy pojawił się on - człowiek, bez którego być może dziś nie wierzyłbym w Boga.

Były wakacje, ja byłem w połowie liceum i nie miałem żadnych większych planów. Czysty przypadek doprowadził do tego, że w sierpniu znalazłem się w Niemczech, a dokładniej rzecz biorąc na Światowych Dniach Młodzieży w Kolonii. Nie miałem absolutnie żadnych oczekiwań, prócz tego, żeby zobaczyć papieża. Poprzedniego nie widziałem, to może chociaż na tego trafię. W końcu zobaczyłem papieża tylko na telebimie, a ołtarz na polach Marienfeld miał z mojej perspektywy wielkość pudełka od zapałek, ale nie skłamię, gdy powiem, że spotkanie z Benedyktem XVI zmieniło całe moje życie.

Po śmierci Jana Pawła II konklawe wybrało na papieża człowieka skrytego, o którym wielu sceptyków myślało, że jeśli nie jest bezwzględnym inkwizytorem, to na pewno nudziarzem pozbawionym scenicznej charyzmy poprzednika. Mówiło się, że Ratzinger to teolog, który nie dotrze do serc wiernych, bo całe dnie siedzi z nosem w książkach. Tym bardziej w Światowych Dniach Młodzieży widziano "chrzest bojowy". W Kolonii ukazał się człowiek, którego powitała fala radości i entuzjazmu. Młodzi z całego świata przyjęli papieża jak swojego i go pokochali, a on mówił do nich o rzeczach najważniejszych w sposób prosty.

Gdy osiem lat później odbywały się Światowe Dni Młodzieży w Rio, jednym z ikonicznych haseł, które się po nich ostało, było "robienie rabanu". Papież Franciszek nawoływał wtedy do tego, by młodzi wyszli na ulice, by cały Kościół się na nich znalazł i nasycony energią wiernych głosił Chrystusa przez działanie.

Dla mnie te słowa nie były niczym nowym. One dojrzewały od 2005 roku, kiedy słyszałem, że jeśli ma nastąpić rewolucyjna przemiana świata, to przyjdzie tylko od Boga, a jej awangardą są święci - ci, którzy uwierzyli, że Bóg stał się dzieckiem, najsłabszym stworzeniem i którzy do końca tą prawdą o słabości Boga żyli. Tego właśnie wtedy potrzebowałem i to dał mi papież - pokazał, że chociaż jestem słaby, to mogę być zaczynem zmiany rzeczywistości, bo ona tkwi w tych słabych. Przecież prawdziwa rewolucja polega na tym, że zaufa się Jego miłości, "a cóż mogłoby nas ocalić, jeśli nie miłość?". Mamy robić raban, Bożą rewolucję, która bierze się z najdoskonalszego wzoru miłości Boga do człowieka.

Benedykt XVI mówił o tym, że Bóg nas kocha i sprzeciwia się nienawiści. Że trzeba mieć marzenia i za nimi iść, nawet jeśli ktoś będzie nas uważał za naiwniaków. Że wiara zaskakuje, bo sam Bóg robi nam niespodzianki i tam, gdzie oczekujemy króla w pałacu, spotykamy słabe dziecko. Że można krytykować Kościół, bo budują go grzesznicy, ale część z nich mimo wszystko idzie za Jezusem. Wreszcie, najważniejsze, że Bóg jest tutaj i teraz z nami - jest naprawdę obecny w Eucharystii.

Nie pamiętam, ile zrozumiałem z tego wtedy, ale dziękuję Bogu za to, że te słowa pracują we mnie cały czas. Ciągle dają siłę, by w tej Bożej rewolucji uczestniczyć i starać się wnieść do niej swoje małe świadectwo, stając się choć ciut lepszym, pomimo własnej grzeszności czy niskości. Papież dał mi wiarę i pokazał, że Kościół może realnie zmieniać ten świat, jeśli sami zaczniemy zmieniać siebie i będziemy szli za Jezusem. Gdy weźmiemy w obronę słabych, bo w każdym z nich jest sam Bóg. Gdy wyzbędziemy się egoizmu, bo z traktowania siebie jako początku i końca rodzi się zło totalitaryzmu. Gdy spróbujemy patrzeć na świat Jego oczami, bo Boża sprawiedliwość jest miłością.

Wielu podważało Benedyktową decyzję o rezygnacji, przyjmując pozycję duchowej wyższości i powtarzając, że papież nie powinien tak robić, że tak nie przystoi. Dzięki Ci, Boże, że nie dałeś im pełnić urzędów w Kościele, a wiernych obdarowałeś dojrzałym pasterzem! Dla mnie ten gest był wyrazem ogromnej wielkości, która polega na świadomości tego, kim się jest. To nie jest łatwe, by powiedzieć sobie "nie dam rady", ale w tej słabości zawiera się siła. Benedykt pokazał, że Kościół zawsze jest większy od każdego księdza czy wiernego. Jest większy, bo jest w nim Jezus Chrystus, zbawiciel człowieka.

On naprawdę tym żył i żyje nadal do końca, ciągle podkreślając jedną, najważniejszą rzecz - Bóg stał się jednym z nas, bo nas pokochał. Powtarzam to sobie zawsze w momentach kryzysu: jeśli nie wierzysz, to uwierz chociaż w to, że jesteś od zawsze kochany - to wystarczy, z tego wychodzi cała reszta.

Redaktor i publicysta DEON.pl, pracuje nad doktoratem z metafizyki na UJ, współpracuje z Magazynem Kontakt, pisze również w "Tygodniku Powszechnym"

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Papież, któremu wszystko zawdzięczam
Komentarze (4)
UU
urynos urynos
24 kwietnia 2018, 13:30
Józef Ratzinger to stuprocentowy modernista w konserwatywnym opakowaniu.
JP
Jakub Pruś
19 kwietnia 2018, 15:52
Super tekst, Karolu!
Karol Kleczka
20 kwietnia 2018, 14:44
dzięki, Kuba!
Dariusz Piórkowski SJ
19 kwietnia 2018, 12:28
Benedykt XVI to jest klasa. Człowiek kontemplacyjny, twórczy, pracowity. Człowiek Boży. Też mu wiele zawdzięczam.