Proboszcz napisał, że przyjdzie tylko, jeśli go zaproszę
Od czasu wyprowadzki na studia przyjąłem księdza tylko raz i to przypadkiem. Co się zmieniło w tym roku, że przygotowałem się do kolędy? Zaczęło się od ogłoszenia na klatce schodowej. Pierwszy raz poczułem, że chcę go zaprosić.
Kiedy jako dziecko byłem ministrantem, przyjmowanie księdza po kolędzie było dla mnie czymś oczywistym. Przychodził przecież ktoś, kogoś znałem. Ba! Często nawet sam przyprowadzałem go do domu, choć śpiewanie kolędy w gronie najbliższych nie należy do najprzyjemniejszych wydarzeń, zwłaszcza jak się ma starsze rodzeństwo. No, ale to był akurat mój ministrancki "rewir". Pamiętam, że jednego roku wikary rozsiadł się wygodnie w naszym fotelu i powiedział, że musi chwilę odpocząć. A to znaczyło, że byliśmy swoi. Czym nasza swojskość różniła się od swojskości innych, których przecież też widywał prawie każdej niedzieli w kościelnej ławce? A no przede wszystkim tym, że nie ograniczaliśmy się tylko do relacji w granicach ławek. Babcia była niekwestionowaną mistrzynią small-talków.
Dziesięć lat unikania kolędy
Od czasu wyprowadzki na studia przyjąłem księdza jednak tylko raz i to przypadkiem, gdy zaskoczył mnie przed wyjściem. A to nie pomyślałem o tym w ogóle; a to współlokatorzy nie chcieli lub nie było mnie w domu. I nie ukrywam, że po każdej wizycie, do której nie doszło, czułem ulgę. W dużym mieście ksiądz stał się obcym urzędnikiem, a pojęcie wspólnoty parafialnej czystą abstrakcją. Co się zmieniło w tym roku, że przygotowałem się do kolędy? Zaczęło się od ogłoszenia na klatce schodowej:
"Bardzo prosimy, aby zapoznać się z planem i zgłosić chęć przyjęcia kolędy drogą mailową lub telefonicznie (wystarczy sms); można to także uczynić w zakrystii. Przyjdziemy do tych domów, których mieszkańcy potwierdzą, że chcą przyjąć księdza.
- Wizyta rozpoczyna się od modlitwy oraz błogosławieństwa mieszkańców i domu. Prosimy, aby na obrusie postawić krzyż i świece. Można także położyć Pismo święte i naczynie z wodą święconą (gdyby jej zabrakło, proszę się nie martwić, ksiądz nosi ją z sobą).
- Celem wizyty duszpasterskiej jest modlitwa, błogosławieństwo i rozmowa; składanie ofiar to wyłącznie dobrowolna decyzja gospodarzy".
I pierwszy raz poczułem, że chcę księdza zaprosić. Mimo że się nie znamy, wysłałem maila. "Chciałbym zaprosić księdza do siebie, pomodlić się i pobłogosławić dom. Nie mam co prawda obrusu i kropidła, ale krzyż i świeca na pewno się znajdą. Jeśli znajdzie ksiądz chwilkę, to zapraszam" - napisałem. Odpowiedź przyszła szybko: "Dziękuję za zaproszenie!". No i zaczęła się nerwówka trwająca aż do dnia odwiedzin.
"Zawsze to milej, jak ktoś na ciebie czeka i chce cię widzieć"
Zgodnie z zapowiedzią nie przygotowałem niczego poza krzyżem i świecą. Pomyślałem, że w końcu zaprosiłem go do siebie, a nie do skansenu liturgicznego. Przeraźliwy odgłos dzwonka do drzwi wyrwał mnie z zadumy nad tym, czy na pewno nie powinienem jednak trochę poudawać i jakoś się zaprezentować. Po otwarciu drzwi zobaczyłem ministrantów z puszką i uśmiechniętego księdza, na oko po trzydziestce, więc niewiele starszego ode mnie. Odśpiewaliśmy kolędę, pomodliliśmy się i usiedliśmy do rozmowy.
Ksiądz-zakonnik przyznał, że jest z Białorusi, miał na imię Żenia. Od razu zwrócił uwagę na moje biurko zawalone różnymi przyborami plastycznymi i na deski do ikon. Pytał z zainteresowaniem, był natomiast daleki od chęci dowiedzenia się o mnie wszystkiego. Nie notował, za to patrzył prosto w oczy. Pogadaliśmy o tym, co mnie inspiruje i co go sprowadza do Polski. Zapytałem też, co skłoniło parafię do tego, żeby w taki sposób zorganizować kolędę? Odpowiedział prosto i szczerze. "Zawsze to milej, jak ktoś na ciebie czeka i chce cię widzieć". Na prawie 60 mieszkań w moim bloku tylko 18 rodzin wysłało takie zaproszenie. Czy to dużo, mało? Nie wiem. Ks. Żenia zdradził mi, że przyjęli go i studenci, i rodziny, i osoby starsze, i ja - czyli samotny przed trzydziestką. Nie ma prawidłowości. Jest mieszanka ludzi różnych stanów, wrażliwości i przemyśleń. Nie jest ważne, ilu przyjęło go z niechęcią i dlaczego byli tacy, co go nie przyjęli w ogóle. Mieli swoje powody - może praca, może życie; a może pech, bo przecież by chcieli.
Kiedy żegnałem białoruskiego księdza, miałem niedosyt rozmowy. Sympatyczny, szczery ksiądz, który nie bał się być sobą - wschodnim zwyczajem podał mi krzyż do ucałowania po błogosławieństwie. Mówił z przyjemnym dla ucha akcentem, może dlatego zwróciłem uwagę na modlitwę, którą recytował. I jakoś tak zapadło mi w pamięć słowo "pokój". Jakbym nigdy wcześniej nie słyszał, że ksiądz na kolędzie modli się o pokój dla mnie.
Zero mistyki, to było dobre spotkanie
Strach przed kolędą jest ogromny. Widzę to po pytaniach, jakie ludzie przysyłają do redakcji; po tym, jakim zainteresowaniem cieszą się wszelkie materiały, w których księża ujawniają, że kolęda to dla nich stres, albo ile dać w kopertę. Widzę to po sobie, bo unikałem jej skutecznie przez 10 lat. Nie wiem, skąd wziął się zwyczaj odwiedzin duszpasterskich zaraz po świętach. Pewnie od wizyty Mędrców ze wschodu, ale może też od świątecznej aury, która zmiękcza nasze serca i wlewa w nie radość - a przynajmniej powinna - wtedy teoretycznie łatwiej się spotkać. Ja uważam jednak, że to nieszczęsny czas. Opatrzył się nam już od ilości wrażeń, a my po świętach pełnych rodzinnych spięć wolelibyśmy się ukryć niż grać na pokaz szczęśliwych przed kimkolwiek.
Myślę, że kolęda mogłaby spokojnie trwać cały rok, ale pod warunkiem że mielibyśmy odwagę chwycić za telefon i zaprosić księdza do siebie ot tak, bez okazji. Bo za chwilę grają "nasi", bo upiekliśmy ciasto, bo chcielibyśmy porozmawiać albo kogoś straciliśmy i czujemy się samotni. Kolęda w maju, lipcu, listopadzie. Byłby czas zobaczyć wszystkich parafian; byłby czas na odzyskanie pogody ducha, bo przecież każdemu może się przytrafić gorszy dzień. Błogosławieństwo nie ma daty ważności. Liczy się gest i to dosłownie. A najprostszy sposób, żeby rozładować stres, to o nim powiedzieć. Najpewniej usłyszysz wtedy z ust większości księży "ja również". I już wiesz, że to nie jest badanie statystyczne, ale spotkanie.
Jakiś czas temu czekała mnie trudna rozmowa z bliską osobą, czułem ogromny stres, do którego się przed nią przyznałem. Usłyszałem wtedy mniej więcej takie słowa: "Kościół jest wtedy, kiedy się spotykamy, na przykład teraz przy piwie. Nic dobrego nie przychodzi przez uciekanie w samotność". I wszystko puściło. Te same słowa miałem w głowie, kiedy ks. Żenia siedział na kanapie w moim pokoju obwieszonym indiańskimi plakatami. Zero mistyki, po prostu życie. Czasem można się ucieszyć nawet z wizyty księdza.
Nie przygotowałem koperty i żyję
Zawsze znajdzie się rodzina, która przyjmie księdza jako inkasenta. Zawsze znajdzie się jakiś ksiądz, który przyjdzie jako urzędnik lub notariusz. Od tego wszystkiego pewniejsze jest jednak to, że zawsze dobrze jest się spotkać i wyjść poza schemat, poza szablonowość. Wszystkiego nie zaplanujemy. Gdybym pochował te codzienne rzeczy i wysterylizował pokój, siedzielibyśmy w muzeum. Pokazanie swojego świata daje więcej pretekstów do rozmowy.
Ostatecznie ja zapomniałem o kopercie, ksiądz o obrazku, a ministranci o napisaniu CMB na drzwiach. I świat się naprawdę nie zawalił. Może jednak wizyta u mnie zapadła mu w pamięć. Jeśli jeszcze kiedyś mnie wspomni - a ja jego - to tej kolędzie nic nie brakowało i spełniła swoje zadanie.
Szymon Żyśko - dziennikarz i redaktor DEON.pl. Autor książki "Po tej stronie nieba. Młodzi święci". Prowadzi autorskiego bloga www.nothingbox.pl
Skomentuj artykuł