Profesor od poznańskich krzyży
Profesora Małkowskiego na próżno szukać w bibliotecznych fiszkach i uczelnianych rejestrach. Nie publikował i nie jeździł na konferencje. Na każdej Mszy stał gdzieś z przodu, tak blisko ołtarza, jak to możliwe i trzymał w ręku niewielką replikę poznańskich krzyży.
Niektórzy uważają, że mistyczna ekstaza powinna zostać opowiedziana w płomiennym świadectwie. To bardzo zacne i godne poparcia. Zresztą w przewodnictwie duchowym takich osób bardzo ważne jest zalecenie im spisywania własnych doświadczeń. Czasem jednak prawdziwa wielkość przejawia się w tym że jednak się nie pisze. Ba, nie jest się do tego zdolnym. I to wcale nie dlatego, że doświadczenie mistyczne jest bardzo złożone. Przeciwnie, najtrudniejsza do opisania jest prostota.
Nie tak dawno spali u nas pielgrzymi, którzy szli z Ełku do Częstochowy. Wśród nich był pan Wacław, pątnik, który znaczną część roku spędza, wędrując od jednego sanktuarium do drugiego. To moja wędrówka mistyczna - mówił. Rozmowa z panem Wacławem przypomniała mi o fascynującym człowieku, którego poznałem kilkanaście lat temu - o nieżyjącym już prof. Janie Małkowskim.
Profesora Małkowskiego na próżno szukać w bibliotecznych fiszkach i uczelnianych rejestrach. Nie publikował i nie jeździł na konferencje. O takich profesorach często się mówi, że skupiają się na dydaktyce i w przypadku profesora Małkowskiego będzie to stwierdzenie jak najbardziej prawdziwe. Skupił się na dydaktyce, wszelako nie na salach wykładowych. Jego głównym zadaniem - obowiązkiem, jak sam definiował to, co robił - było jeżdżenie po ważnych celebracjach, mszach papieskich, biskupich ingresach, większych odpustach i uroczystościach, którym patronowało Radio Maryja. Na każdej Mszy stał gdzieś z przodu, tak blisko ołtarza, jak to możliwe i trzymał w ręku niewielką replikę poznańskich krzyży. Więc obowiązkiem, o którym mówimy, była droga przez Polskę z poznańskimi krzyżami.
Profesor Małkowski urodził się w czasie wojny. Porzucony przez rodziców na polu kapusty - naprawdę - został przygarnięty przez siostry benedyktynki. Te dały mu wyżywienie i wychowanie. One też dały mu imię Jan - bo tak często nazywano znajdy i one nadały mu nazwisko Małkowski - bo był malutki. Malutkim pozostał zresztą do końca. Tytułu profesora dać mu już nie mogły i musiał na niego sam zapracować. Wykształcenia akademickiego wprawdzie nigdy nie zdobył, ale profesorem został w czasie jednej z Mszy akademickich u dominikanów w Poznaniu. Tak go utytułował pewnego dnia o. Jan Góra i tak już się przyjęło.
Przyjąć się musiało, bo malutki Jan Małkowski był typem profesora z charakteru i zamiłowania, jednym z najlepszych belfrów, jakich poznałem. Jego główną formą działalności dydaktycznej było wspomniane stanie z krzyżami poznańskimi. Czasem żałuję, że nie mógł pozostawić po sobie pism, w których zostałaby udokumentowana jego mistyczna droga. A to, że profesor Małkowski był wielkim mistykiem i teologiem Kościoła katolickiego, nie budzi we mnie żadnych wątpliwości. Paradoks polega jednak na tym, że gdyby profesor Małkowski pisał, straciłby swą wielkość. Jego geniusz mistyczny, teologiczny oraz dydaktyczny polegał bowiem na tym, że stał i trzymał poznańskie krzyże.
I na tym wypada skończyć, żeby wszystkiego nie zepsuć.
Skomentuj artykuł