Współczucie, ks. Jankowski i kościelne przepisy
Czytam i rozważam dzisiejszą Ewangelię o miłosiernym Samarytaninie. Następnie czytam i rozważam oświadczenie kurii gdańskiej, która odmawia podjęcia jakichkolwiek kroków w celu wyjaśnienia zarzutów pod adresem ks. Henryka Jankowskiego.
Kanclerz rzeczonej kurii informuje Barbarę Borowiecką, skrzywdzoną w przeszłości przez prałata, że sprawa została już zamknięta, ponieważ duchowny nie żyje. Powołuje się przy tym na oficjalne pismo Kongregacji Nauki Wiary i autorytet własnego ordynariusza. Takie są przepisy. Koniec. Kropka. Oświadczenie jest prawno-administracyjnym tekstem, w którym nie pojawia się ani jedno słowo zrozumienia pod adresem pokrzywdzonej, z wyjątkiem grzecznościowych zwrotów na powitanie i pożegnanie.
Gdy zestawiam to oświadczenie z dzisiejszą Ewangelią, ciarki przechodzą mi po plecach. Myślę tutaj najpierw o sobie. Już wyjaśniam dlaczego. Otóż w przypowieści o dobrym Samarytaninie Jezus uwypukla rzecz skandaliczną. Kluczowe dla całej historii okazuje się współczucie. Trzy osoby widzą pobitego człowieka. Kapłan, lewita i Samarytanin. Jednak współczucie na widok cierpiącego pojawiło się tylko w podróżującym Samarytaninie. Dlatego podszedł bliżej, opatrzył rany, pomógł, zawiózł do gospody i cały dzień spędził przy łóżku nieznajomego. Pozostali panowie widząc pobitego, poszli jednak dalej. To nie przypadek, że Jezus kontrastuje ze sobą cudzoziemca z osobami, które niejako urzędowo zajmowały się kultem. Nie wyjaśnia dlaczego w lewicie i kapłanie nie zrodziło się współczucie. Ale podkreśla, że były to osoby pobożne i religijne. I chyba w tym tkwi ukryte wyjaśnienie.
Gdy zestawiam to oświadczenie z dzisiejszą Ewangelią, ciarki przechodzą mi po plecach.
Ta przypowieść, oprócz podkreślenia roli miłosierdzia w życiu chrześcijańskim, demaskuje również fałszywą religijność, która może uczynić nieczułym i ślepym na potrzeby drugiego człowieka, chociaż zewnętrznie obcuje się z największymi świętościami. Jest to przestroga skierowana zwłaszcza do mnie, księdza i zakonnika, który na co dzień odprawia mszę świętą, modli się, głosi Słowo Boże, na ile te święte czynności czynią mnie coraz bardziej wrażliwym na ludzką biedę i pobudzają do pomocy.
Jeśli zajrzymy do Ewangelii według św. Mateusza, to tam o współczuciu mowa jest głównie podczas Sądu Ostatecznego. Jezus wyraźnie ostrzega, że odrzuceni zostaną ci, którzy nie okazywali miłosierdzia bliźnim, a więc nie kierowali się w życiu współczuciem. Sędzia nie pyta o udział w mszach świętych i o modlitwę. Nie sprawdza, ile książek teologicznych przeczytali sądzeni i czy skrupulatnie zachowywali prawo i przepisy kościelne. Jest tylko jedno kryterium oceny: współczucie, które zmotywowało do czynnej pomocy. Dlaczego tylko tyle? Czy akty religijności są nieważne? Myślę, że modlitwę i kult zakłada się w przypadku uczniów. Ale na Sądzie będą też ci, którzy nie byli uczniami, a zostali zaliczeni do sprawiedliwych. Powód jest prosty: współczucie nie jest związane tylko z byciem chrześcijaninem. Współczucie to rzecz ludzka. Chrześcijaństwo oczyszcza i podnosi tę cechę człowieczeństwa do rangi cnoty, decydującej dla osiągnięcia pełni zbawienia.
Wiele uwagi poświęcili współczuciu już tragicy greccy w V wieku przed Chrystusem. Weźmy, na przykład sztukę Sofoklesa „Filoktet”. Historia w wielkim skrócie przedstawia się następująco. Filoktet to doborowy żołnierz, władający świetnie łukiem. W drodze do Troi na wojnę z Grekami podczas wizyty w świątyni ukąsił go za karę wąż, bo wraz z innymi żołnierzami wszedł tam, gdzie nie powinien się pałętać. Na jego nodze wywiązała się okropna, cuchnąca rana. Filoktet zaczął wyć z bólu, przeszkadzając swoim kompanom w religijnych praktykach. Aby nie stanowił ciężaru, dowódcy postanowili porzucić go na wyspie w takim stanie, zostawiając mu jedynie łuk i strzały. Dziesięć lat później, gdy wieszcz trojański Helenos przepowiedział, że nie wygrają wojny bez Filokteta i jego cudownego łuku, król Itaki wysłał Odyseusza i młodego Neoptolemosa, by podstępnie odebrać Filoktetowi broń. Plan był taki, aby zwabić go na statek, przejąć jego łuk, a jego samego pojmać. Chory, głodny i samotny biedak przyjmuje przybyszów z radością. Od lat bowiem łaknie ludzkiej bliskości i przyjaźni. Błaga o litość. Prosi, aby zabrali go ze sobą, co w sumie jest im akurat na rękę. Neoptolemos namawia Filokteta do przekazania łuku, obiecując mu powrót do ojczyzny. Ukrywa jednak pełną prawdę. Pewnego dnia Neoptolemos staje się świadkiem okropnego ataku bólu, którego doświadcza Filoktet. Młodemu oficerowi mięknie serce. Ogarnia go, jak pisze Sofokles, "przerażające współczucie" i dociera do niego, że potraktowanie Filokteta w taki sposób byłoby czymś nieludzkim. Neoptolemos nagle dostrzega w Filoktecie człowieka, a nie tylko środek do osiągnięcia militarnych celów. Sam przeżywa wewnętrzny ból i postanawia, że nie oszuka Filokteta - pozwoli mu samodzielnie podjąć decyzję, wyjawiając mu całą prawdę.
Ale to nie koniec. W Ewangelii według św. Mateusza natrafiamy jeszcze na drugi opis sądu „w owym dniu”. Jego przesłanie jest bardziej zatrważające niż w przypowieści o miłosiernym Samarytaninie. Właściwie jest to nawiązanie do Sądu Ostatecznego, poszerzonego o pewną znamienną scenę, która dotyczy potępionych. Znajdziemy ją na końcu Kazania na Górze. Jezus przestrzega, że do królestwa niebieskiego nie wejdą ci, którzy jedynie wołają: „Panie, Panie”, ale nie pełnią woli Ojca (Por Mt 7, 21). Innymi słowy, sama modlitwa i wzywanie Pana nie jest jeszcze „całą” wolą Ojca. Potrzeba czegoś więcej. Czego? Nawet nie o cuda tutaj chodzi. Ponieważ podczas sądu „wielu” z odrzuconych zacznie się tłumaczyć, że prorokowali mocą imienia Jezusa, wyrzucali złe duchy i czynili inne znaki. A jednak z ust Sędziego usłyszą ostre słowa: „Nigdy was nie znałem. Odejdźcie ode mnie wy, którzy dopuszczacie się nieprawości” (Por. Mt 7,23). Te religijne osoby nie czyniły miłosierdzia, chociaż przez ich ręce działy się cuda.
Ci, którzy dużo się modlili i czynili cuda, lecz nie okazywali współczucia i miłosierdzia, na sądzie ostatecznym zostaną przyporządkowani do kozłów, do niesprawiedliwych. Jezus twierdzi poniekąd, że religia, która sprowadza się wyłącznie do kultu i zachowywania przepisów, jest fatalną pomyłką. Nie tego pragnie Ojciec. Mówili o tym także prorocy w Starym Przymierzu (ciekawe, że wielu z nich żyło w tych samych czasach co tragicy greccy). Jeśli niewłaściwe praktykowanie kultu i prawa zamyka serce na cierpienie braci i sióstr, religię toczy jakaś choroba i staje się ona drogą do zguby. Cóż więc można uczynić z chrześcijaństwa, jeśli sprowadzi się je do bezdusznych przepisów i kultu, który jest w sumie niemiły Bogu? Czym staje się chrześcijaństwo, jeśli zabraknie w nim współczucia wobec cierpienia ludzi?
Skomentuj artykuł