Nie mam wątpliwości, że był mistykiem - rozmowa o kard. Macharskim

Nie mam wątpliwości, że był mistykiem - rozmowa o kard. Macharskim
(fot. KSAF AGH Krakowska Studencka Agencja Fotograficzna AGH / Wikimedia Commons)
KAI / jp

- W swoim bólu zawierzał świat Bożemu Miłosierdziu. Jakby chciał swoim cierpieniem przybliżyć wszystkich do Pana Jezusa - tak wspomina kard. Franciszka Macharskiego s. Dolorosa Kilnar, albertynka, która opiekowała się emerytowanym metropolitą krakowskim w ostatnich latach jego życia. Gdyby żył, kard. Macharski 20 maja obchodziłby 90. urodziny.

Magdalena Dobrzyniak (KAI): Jak wyglądało pierwsze spotkanie Siostry z kard. Macharskim?

S. Dolorosa Kilnar: Po raz pierwszy spotkałam się z Eminencją jeszcze jako dziecko. Byłyśmy kiedyś z mamą w Łagiewnikach i wtedy po raz pierwszy zobaczyłam go na własne oczy. Byłam przejęta jego posturą, tymi grubymi okularami. Myślałam: "Taki młody ten kardynał, a takie grube ma te okulary". W pamięci zostało mi jego ogromne skupienie na Mszy św. i choć tego nie rozumiałam, byłam bardzo poruszona, widząc jego łzy w czasie przeistoczenia. Potem gdy wstąpiłam do Zgromadzenia Sióstr Albertynek Posługujących Ubogim, widywałam go już bardzo często, bo często u nas bywał.

W naszym Zgromadzeniu jest ogromny szacunek dla Kościoła, również tego hierarchicznego, więc gdy on do nas przychodził, chłonęłyśmy każde jego słowo. Porywała nas jego oryginalność i skromność. Nigdy nie szedł środkiem kościoła, nie korzystał z klęcznika, tylko zawsze gdzieś tam z boku sobie klękał w ławce. Uderzała jego niezwykła pokora. A potem, w refektarzu, nigdy nie siadał na wysokim krześle, tylko na takim małym taboreciku przy nas, by z nami porozmawiać. Z każdą z nas się witał, zaglądał w naczynia, żeby zobaczyć, co mamy do jedzenia, był taki swojski. Czuł się u nas jak u siebie, jak w domu. Kochałyśmy go bardzo i byłyśmy pod jego wielkim wrażeniem, bo był z jednej strony wielki duchem, a z drugiej - bardzo bliski.

DEON.PL POLECA

A jak to się stało, że Siostra towarzyszyła Księdzu Kardynałowi w ostatnich latach jego życia? Jak do tego doszło?

Pracowałam u nas w Domu Opieki dla chorych. Kardynał złamał wtedy sobie miednicę i potrzebował opieki pielęgniarskiej. Matka generalna poprosiła mnie o to, a ja się zgodziłam. Nie miałam cienia wątpliwości, to było dla mnie oczywiste, choć wtedy nie wiedziałam jeszcze, co za tym pójdzie.

Nie porażało Siostry poczucie odpowiedzialności?

Nigdy nie pracowałam przy hierarchach, więc trema była. Ale Kardynał przyjął mnie z ogromną miłością i ciepłem. Był wtedy bardzo chory, wyglądał na zmęczonego i osłabionego, ale przyjął mnie z niezwykłą serdecznością. Oczywiście bacznie mi się przyglądał, obserwował wszystkie czynności pielęgniarskie, ale z drugiej strony czułam, że darzy mnie wielkim zaufaniem. Nigdy nie było tak, że mnie kontrolował i nie miał ku temu powodów, bo wiedział o wszystkim. Nie musiał się zastanawiać nad kolejnymi zabiegami, lekarstwami, bo mówiłam mu o wszystkim, co było do załatwienia na bieżąco, o telefonach, sprawach, gościach. Tak, jak się mówi o wszystkim w domu.

Ta codzienność była zrutynizowana, w tym sensie, że był określony plan dnia, czy też raczej każdy dzień przynosił niespodzianki?

Kardynał był człowiekiem bardzo uporządkowanym. Zawsze u niego podziwiałam to, że mimo emerytury nie tracił czasu. Wstawał wcześnie rano. Kiedy jeździliśmy do Łagiewnik na Mszę św. o 7.15, on był na nogach już o 4 rano. Modlił się i dopiero potem jechaliśmy na Mszę. Jego czas był ściśle wypełniony. To była praca, modlitwa - bardzo dużo się modlił - lektura, przyjmowanie gości. Był zawsze czymś zajęty. Czasem mu mówiłam: "Eminencjo, po cóż ten zegarek, przecież na emeryturze Ksiądz Kardynał jest!". Śmiał się z tego. Z drugiej strony, nawet gdy, pojawił się niezapowiedziany gość, zawsze znalazł czas na spotkanie i rozmowę. Przede wszystkim jednak Ksiądz Kardynał się modlił. Każdą wolną chwilę wypełniał modlitwą.

Ludzie nie dawali mu spokoju? Tych odwiedzin u Kardynała było przecież sporo?

Z jednej strony tak, ale z drugiej - wiele osób miało świadomość, że Ksiądz Kardynał choruje i potrzebuje spokoju. Z szacunku do niego nie przemęczali go. Wielu ludziom wystarczyło to, że go widzą na uroczystościach. Spraw, z którymi się do niego zwracano, było mnóstwo. Przychodziły stosy listów, nie byliśmy w stanie na wszystkie odpowiedzieć, ale dla mnie bardzo wzruszające było to, że bardzo uważnie wszystkie je czytał. A następnie brał je na kolana, błogosławił i mówił: "Będziemy się modlić". Potem kładł je za Mszał i w tych intencjach odprawiał Mszę św. Wszyscy nadawcy listów do Ks. Kardynała byli przez niego omodleni. Szczególnie był wrażliwy na ludzkie tragedie, choroby i nieszczęścia, zwłaszcza te związane z dziećmi. Te listy czytał ze szczególnym pietyzmem. Chorym zawsze odpisywaliśmy.

To czysta konsekwencja całej jego postawy, bo przecież jako pasterz Kościoła Krakowskiego w centrum postawił chorych, niepełnosprawnych i ubogich. Pozostał im wierny również po przejściu na emeryturę...

Dla niego nie było nic ważniejszego niż drugi człowiek. Nawet gdy był bardzo zajęty, a ktoś zadzwonił ze swoją sprawą, natychmiast stawał się najważniejszy. Wiele o nim mówi fakt, że gdy usłyszał gdzieś sygnał karetki pogotowia, policji czy straży, zatrzymywał się, błogosławił i dopiero wtedy szedł dalej. To było niesamowite. Na takie rzeczy reagował niemal instynktownie. Gdy ktoś zachorował i to do niego docierało, zawsze pamiętał, dopytywał po kilka razy, modlił się. Był blisko.

Gdy z okna Chatki patrzył na nasze chore siostry, zawsze im błogosławił i pewnie wiele z nich do dziś o tym nie wie, że zostały przez niego pobłogosławione. Nawet jak sam już był słaby, gdy leżał w szpitalu, te wszystkie intencje szeptałam mu do ucha, bo wiedziałam, że to dla niego ważne i bliskie jego sercu. Nawet w godzinie jego odchodzenia.

Kardynał był człowiekiem głębokiej modlitwy, niektórzy mówią: mistyk. A jednak to jego zanurzenie w Panu Bogu nie stępiało w nim wrażliwości na to, co się dzieje, na codzienność i ludzi wokół. Jak on to robił?

Nie mam żadnej wątpliwości, że był mistykiem. Widziałam to codziennie. Nawet gdy był bardzo chory. Pamiętam, kiedyś przyjechał do niego biskup Jan Zając. Odprawili Mszę św. Kardynał widział, że "Jasinek" - bo tak zwracał się do Biskupa Jana - siedzi obok, ale po tej Mszy św. nie podjął rozmowy, lecz cały czas się modlił. Jak stwierdził potem Ks. Biskup Jan: "jakbym Faustynę słyszał". Jego modlitwa cała była zanurzeniem w Bożym Miłosierdziu. Na jakimś wyższym poziomie. Podobnie z modlitwą brewiarzową. Proponowałyśmy mu nieraz wspólne odmówienie brewiarza, ale on modlił się po swojemu... Nam to zajmowało 10-15 minut, a jemu czasem półtorej godziny do Mszy św. nie wystarczało, by jutrznię odmówić. Gdy tylko zaczynał modlitwę… już go nie było. Wchodził jakby w inną rzeczywistość. Sam stawał się modlitwą. To bardzo harmonizowało z jego codziennym sposobem bycia.

Był bardzo wrażliwy na ludzkie nieszczęście. Gdy kiedyś zachorował jego kierowca i trafił do szpitala, natychmiast, pomimo późnej pory, pojechał go odwiedzić. Był człowiekiem o ogromnej kulturze. Nawet, gdy miał komuś zwrócić uwagę, robił to z wielkim wyczuciem i szacunkiem dla tej osoby.

Pewnie tym, co was łączyło, był franciszkański duch Kardynała?

Niesamowity! On dla nas, żyjących przecież na co dzień tym charyzmatem, był przykładem miłości do św. Franciszka z Asyżu. Lubił się otaczać wizerunkami Biedaczyny. Pełno miał tych obrazków, zwłaszcza tego zapłakanego Franciszka. Zresztą, widok Księdza Kardynała w czasie Mszy św. nasuwał mi skojarzenia właśnie z płaczącym św. Franciszkiem.

A w czym ten jego franciszkanizm się jeszcze przejawiał?

Przede wszystkim w ogromnej prostocie i wolności od posiadania. Nie miał nic... Miał jednak łatwość pozbywania się różnych rzeczy. Nie miał sentymentu do zbierania pamiątek. Wszystko oddawał. To jego ubóstwo było uderzające. Tak jak Biedaczyna kochał otaczający go świat, widząc we wszystkich stworzeniach twórczą dłoń Boga. Zachwycał się nie tylko pięknem przyrody jako takiej, ale każdym kwiatkiem. Dostrzegał różne szczegóły, które go zdumiewały i dawały mu wiele radości. Te spotkania z przyrodą były też dla niego okazją do modlitwy.

Z tym wiąże się też jego umiłowanie Kalwarii, wędrówek po dróżkach, kontemplowania tajemnicy krzyża i modlitwy do Matki Bożej.

Tak, bardzo kochał Kalwarię. O Matce Bożej Kalwaryjskiej mówił, że jest "nasza". Kochał Ją taką dziecięcą miłością i miał do Niej ufne i pełne prostoty nabożeństwo. Do Kalwarii zawsze chętnie jeździł. Czuł się tam jak w domu. W ostatnich latach często tam przybywał wraz ze swym przyjacielem Ks. Kard. Marianem Jaworskim dla którego Kalwaria jest równie ważna i bliska. Nabożeństwo dróżkowe przekazał mu w duchowym testamencie Kard. Karol Wojtyła i tak pozostało do końca.

Gdy jechaliśmy do Kalwarii, z daleka wyglądał widoku klasztoru i patrzył na kaplice dróżkowe z okna samochodu. Chłonął ten widok. Znał wszystkie sprawy Sanktuarium, był na bieżąco ze wszystkim, co się tam dzieje. Nawet, gdy już nie mógł uczestniczyć w uroczystościach, jakie odbywają się w Kalwarii, pielgrzymował tam duchowo, obejmując modlitwą pielgrzymów, którzy tam przybywają. O tej bliskości świadczą również pamiątki-wota, które ofiarował Matce Bożej w duchu wdzięczności i zawierzenia. Dzięki nim na zawsze jego cząstka pozostanie na Kalwarii.

Było mu tu z wami, przy Sanktuarium św. Brata Alberta, w Chatce, po prostu dobrze. To było widać. Choćby po tym, że się w ostatnich latach życia zaokrąglił...

Jadał skromnie. Dawne wyniki badań były tak słabe, że właściwie fakt, iż mógł pracować, zawdzięczał sile własnej woli i świętości. Innego wytłumaczenia nie ma. Był wątłym człowiekiem. A jednak udało się go wzmocnić fizycznie, w dużej mierze dzięki temu, że była między nami naprawdę bliska relacja.

Kochałam Eminencję jak ojca i wiedziałam, że on mnie darzy ojcowską miłością. Gdy odchodził, zrozumiałam, że tracę człowieka najbliższego mi na świecie. Nie mam nikogo bliższego niż on. Często mówiłam Ks. Kardynałowi, że nie spodziewam się już w życiu niczego piękniejszego niż tego, że mogę mu służyć. To była dla mnie ogromna łaska.

W ostatnich latach życia cierpienia go nie oszczędzały....

Pewnego razu słyszałam jak głośno się modlił. To był taki przejmujący akt ofiarowania swoich cierpień. Bardzo przeżyłam to, co usłyszałam. A przecież wtedy miał jeszcze przed sobą kilka lat życia we względnie dobrym stanie. Nie było w tej modlitwie cienia zastrzeżeń, próśb, żeby Pan Bóg go oszczędził. Był przygotowany na wszystko, co Pan Bóg mu da i w tym cierpieniu schował wszystkich. W swoim bólu zawierzał świat Bożemu Miłosierdziu. Jakby chciał swoim cierpieniem przybliżyć wszystkich do Pana Jezusa.

Nigdy się nie skarżył. Nigdy nie usłyszałam od niego, żeby go coś bolało. On sam starał się pokonywać swoje ograniczenia: codziennie spacerował, jeździł na rowerze stacjonarnym, nawet gdy go to dużo kosztowało. Mógł się przecież poddać, z braku sił, a jednak podejmował wysiłki. Kochał krzyż. Adorował Jezusa cierpiącego w obrazie Ecce Homo.

Pamiętam, gdy w naszym Sanktuarium była peregrynacja obrazu Jezusa Miłosiernego. Powiedział wtedy, że gdyby nie Ecce Homo, nie byłoby Łagiewnik. Miał ogromne nabożeństwo do cierpiącego Jezusa i stąd też jego wrażliwość na ludzi biednych i cierpiących. Dostrzegał oblicze udręczonego Jezusa w drugim człowieku. Patrzył na człowieka przez krzyż. W ostatnich miesiącach widziałam, jak uciekają mu siły. Widziałam, że słabnie, ale gdy pytałam, jak się czuje, słyszałam: "Lepiej niż na to zasługuję!".

Jak Siostra mówi, w takich momentach cierpień szczególnie uwidaczniało się nabożeństwo Kardynała do Miłosierdzia Bożego. Jak ono się przejawiało w jego codzienności?

Trudno to ująć i opisać, bo on cały był ogarnięty Miłosierdziem. To nie jest tylko kwestia kolejnych pobożnych praktyk, gestów miłości miłosiernej względem drugiego człowieka. Doświadczenie Bożego Miłosierdzia było w centrum jego serca i promieniowało na wszystko, co robił, przenikając jego modlitwę, rozważania, kontakty z ludźmi, decyzje, które podejmował i posługę, jaką pełnił. Tajemnica Bożego Miłosierdzia to najgłębsza istota, sedno życia Kard. Franciszka.

Pusto jest bez Księdza Kardynała...

W sensie fizycznym pustka jest ogromna. Brakuje go bardzo. Za jego życia Chatka była zawsze oświetlona. Przez tyle lat ten dom tętnił życiem. Dziś mogę powiedzieć, że mam Przyjaciela w niebie, bo modlę się przez jego wstawiennictwo i wiem, że on mnie stamtąd wspiera. Znam skuteczność jego modlitwy, więc w spokoju powierzam mu wszystkie moje sprawy. On jest wciąż ze mną.

Co się w Siostrze zmieniło?

Na wiele spraw patrzę jego oczyma. Rozmawialiśmy o wielu ważnych sprawach, to mnie nauczyło spojrzenia na świat z jego perspektywy. Dzięki odniesieniu codziennych spraw do wieczności nauczyłam się pewnego dystansu. Jestem wielką szczęściarą.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Nie mam wątpliwości, że był mistykiem - rozmowa o kard. Macharskim
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.