Szukajmy nowych areopagów!
Młodzież, rodzina, powołania, Caritas, ludzkie biedy i nędze - to zdaniem nowego zastępcy Przewodniczącego Episkopatu, najważniejsze wyzwania jakie stoją dziś przed Kościołem w Polsce.
Abp Marek Jędraszewski dodaje, że "konieczne jest więc duszpasterskie nawrócenie, niezbędne jest wyjście na zewnątrz, szukanie nowych areopagów, troska o peryferie Kościoła". Wyjaśnia, że "jeśli nasze bycie w drodze będzie przeniknięte smutkiem czy rezygnacją, to z całą pewnością nikogo dla Chrystusa nie zdobędziemy".
Analizując schyłkowe tendencje obecne we współczesnej kulturze masowej, abp Jędraszewski podkreśla, że "tym bardziej jest potrzebny twórczy dialog Kościoła ze współczesną myślą. Dialog odważny, nie polegający bynajmniej na . Kościół musi iść na spotkanie ze światem w pełni świadom tego, że w jego przesłaniu kryje się najwyższa prawda o człowieku i jego wiecznym przeznaczeniu, objawiona przez Chrystusa."
Na pytanie o znaczenie kanonizacji Jana Pawła II abp Jędraszewski odpowiada: "Dziś każdy z nas powinien postawić sobie pytanie: cośmy zrobili z dziedzictwem Jana Pawła II, z jego nauczaniem? Koniecznie musimy zrobić ten rachunek sumienia. Kanonizację poprzedza Wielki Post, czas nawrócenia. Skorzystajmy z tej szansy!"
A oto pełen tekst wywiadu z abp. Markiem Jędraszewskim:
KAI: Jak można scharakteryzować wewnętrzną sytuację w polskim Episkopacie. Często mówi się, że Episkopat jest podzielony?
Abp Marek Jędraszewski: Publicyści próbują podzielić Episkopat wedle klucza partyjnego: lewica, prawica, konserwatyści, liberałowie, itd. Nie jest to jednak prawdziwy obraz. Jako biskup z 17-letnim stażem w Konferencji Episkopatu mogę zaświadczyć, że nie ma wśród nas żadnych różnic doktrynalnych. Są natomiast różne wrażliwości, np. jeśli chodzi o ocenę procesów politycznych zachodzących w naszym Kraju. To zupełnie naturalne. Byłoby źle, gdyby tej różnorodności nie było. Polski Episkopat stanowi niemal stu biskupów, z których każdy ma prawo do własnego myślenia i własnej oceny.
Natomiast w duchu prawdy i odpowiedzialności za Kościół wspólnie szuka się właściwej dla niego drogi w Polsce. Decyzje nie są podejmowane w oparciu o zasadę parlamentarnego konsensusu, lecz poprzez poszukiwanie tego, co najlepiej służy Kościołowi w odpowiedzi na aktualne wyzwania duszpasterskie. Zachodzące niekiedy różnice zdań między poszczególnymi biskupami nie budują zatem trwałych podziałów, tak jak to zazwyczaj ma miejsce w świecie polityki. Poczucie wspólnoty jest u nas zdecydowanie większe. U podstaw ewentualnych różnic leży wolność. Ale jest to wolność zorientowana na tę samą prawdę, którą staramy się wspólnie odczytywać.
KAI: Ważnym punktem obrad ostatniego zebrania plenarnego KEP była analiza głównych wyzwań duszpasterskich stojących przed Kościołem w Polsce, dokonana w świetle papieskiej adhortacji "Evangelii gaudium". Do jakich wniosków doszli Księża Biskupi?
- Braliśmy pod uwagę nie tylko tę adhortację, ale także przesłanie, jakie Franciszek skierował do nas podczas wizyty "ad limina" oraz jego tegoroczne orędzie na Wielki Post. Jeśli chodzi o wnioski, została wyłoniona grupa spraw, wokół których wysiłek duszpasterski Kościoła winien być skoncentrowany w pierwszym rzędzie. Do tej grupy należą takie zagadnienia, jak: młodzież, rodzina, powołania, Caritas, ludzkie biedy i nędze.
KAI: O młodzieży mówi się, że jest ona przyszłością Kościoła.
- Podkreślaliśmy potrzebę takiego sposobu głoszenia Ewangelii, który korespondowałby z pragnieniami ludzi młodych. Papież apeluje w adhortacji o radość wiary. Sam jest najlepszym tego świadkiem. Jest to kwestia kluczowa, inaczej świata nie przekonamy, a szczególnie młodych, co do prawdziwości Ewangelii. Mam także świadomość, jak duże znaczenie ma przekaz Kościoła w sprawach etyki seksualnej. Ważne, by młodzi zrozumieli, że nie jest to system zakazów krępujący ich wolność, lecz że jest to droga do pełni ich osobowego szczęścia.
KAI: W polskim Episkopacie Ksiądz Arcybiskup jest odpowiedzialny m. in. za duszpasterstwo młodzieży. Mamy wiele wspaniałych ośrodków akademickich, a z drugiej strony notuje się mniejsze zainteresowanie młodych wiarą. Co należy zrobić?
- Chciałbym najpierw odnieść się do powiedzenie Plutarcha: "młodzież to nie naczynia, które się czymś wypełnia, lecz pochodnie, które trzeba zapalić". Kiedyś urzeczywistnianie tego powiedzenia wydawało się stosunkowo proste, gdyż starsi cieszyli się u młodych naturalnym autorytetem. Teraz po raz pierwszy w historii zdarza się sytuacja, kiedy dzieci i młodzież posiadają większą wiedzę techniczną czy informatyczną, zwłaszcza w obsłudze komputerów i telefonów komórkowych, niż ich rodzice. Dla wielu młodych ta wiedza zupełnie im wystarcza i dlatego wydaje im się, że nie potrzebują już starszych - nawet jako autorytetów w sprawach moralnych i religijnych. Coś zatem bardzo ważnego pęka w relacjach międzypokoleniowych.
Wróciłbym do tego, co pisze papież w "Evangelii gaudium" o sytuacji pasterza. Według papieża Franciszka, pasterz może iść przed stadem, w środku stada, bądź za nim. Pisze, że "sama owczarnia ma swój węch, aby rozpoznać nowe drogi". Ci młodzi wiele konkretnych rzeczy znają lepiej. Ale trzeba umieć dotrzeć do nich z naszą życiową mądrością i światem wartości. Trzeba im nie tyle przekazywać wiedzę, co ich "zapalać jak pochodnie" - w sensie wyboru tego, co najważniejsze. Z drugiej strony to właśnie od młodych musimy się uczyć rozumienia ich języka i ich zupełnie nowej wrażliwości na świat po to, aby znaleźć właściwy sposób trafiania do nich z wartościami wyrastającymi z Ewangelii. Wymaga to przebudowania naszego sposobu duszpasterskiej pracy wśród młodzieży: poczynając od katechizacji, przygotowania do bierzmowania, a następnie duszpasterstwa akademickiego.
KAI: A konkretnie? Jak należałoby zreformować katechizację szkolną?
- Trzeba postawić sobie pytanie: czy obecny kształt katechizacji w szkole jest do końca właściwy. 90 % dzieci chodzi na katechizację, a wśród młodzieży 70 - 80 %. Natomiast w życiu sakramentalnym Kościoła uczestniczy ich znacznie mniej. Oznacza to, że z katechezą szkolną jest coś nie tak. Być może jest ona traktowana bardziej jako "wypełnianie naczyń" wiedzą, niż jako "zapalanie pochodni". Być może trzeba tak tworzyć metody, podręczniki czy środki audiowizualne, aby bardziej skutecznie można było trafić do serc i umysłów młodych ludzi. Jest to ogromne wyzwanie duszpasterskie, które wymaga wielkiego i twórczego namysłu.
KAI: Kolejny priorytet to rodzina. Co jest najpilniejsze w tej kwestii?
- Rodzina jest bardzo zagrożona. Co gorsza, to zagrożenie nieustannie się pogłębia. Pojawiają nowe czynniki uderzające w jej pozycję, chociażby wielka pochwała egoizmu, ideologia gender czy kwestionowanie samego pojęcia małżeństwa jako związku kobiety i mężczyzny.
Przeszkodą w życiu rodzinnym jest silnie propagowany dzisiaj pewien typ kultury, w którym egoizm staje się główną wartością. Dominujące przesłanie tej kultury sprowadza się do znanych nam aż nadto dobrze haseł: jesteś tego godna, masz prawo do siebie, do swojej samorealizacji, do swojego czasu. Równocześnie dokonuje się subtelne przejście od tego, co jest twoim prawem, do tego, co - według tej kultury - jest twoim obowiązkiem. Stąd rodzi się mentalność wyrażająca się w postaci haseł: musisz to mieć, musisz być sobą, musisz się realizować, musisz mieć czas (przede wszystkim) dla siebie. Inny człowiek pojawia się tylko jako ewentualny środek do zaspokajania egoistycznych celów. A zatem jako ktoś, do kogo mam prawo (z tego przekonania wynikają współcześnie formułowane żądania bezdzietnych małżeństw do posiadania dzieci powstałych metodą in vitro, czy też związków homoseksualnych do adopcji dzieci, ponieważ, jak się usiłuje uzasadniać, oni także "mają prawo do dzieci"), lub jako ktoś, kogo wręcz powinienem wykorzystać.
Przez wieki uczono, że sensem życia jest służenie innym. A dziś jakby się w ogóle nie rozumiało tego pojęcia. W tej sytuacji podważa się instytucję rodziny i małżeństwa, które w istotowy sposób są powiązane z gotowością służenia i niesienia pomocy drugiemu człowiekowi, współmałżonkowi i dzieciom, co więcej: w małżeństwie i rodzinie chodzi właśnie o to, aby małżonkowi i dzieciom pomagać w ich wzrastaniu i samorealizacji. Tymczasem promowanie egoizmu za wszelką cenę prowadzi do katastrofy w wymiarze indywidualnym, społecznym, głęboko też uderza w Kościół. Na tym tle widać, jak pięknym i równocześnie niezwykłym wyzwaniem dla współczesnego świata jest sam Chrystus, który obmywa Apostołom nogi i mówi: przyszedłem na świat, aby służyć, a nie po to, aby mi służono (por. Mt 20, 28)
Ale - jak wskazują dane socjologiczne - są i sprawy pocieszające. Młodzi ludzie w Polsce wciąż deklarują, że rodzina jest dla nich wartością i że chcą być szczęśliwi w małżeństwie. Równie ważne są wyniki badań na temat szacunku do życia. Wzrasta liczba młodych zdecydowanie sprzeciwiających się aborcji. Z drugiej jednak strony niepokojące są wyniki badań dotyczących akceptacji eutanazji. Ta sama młodzież, która opowiada się przeciwko aborcji, nie widzi problemu w eutanazji. Być może nie potrafimy równie skutecznie, jak z aborcją, zmierzyć się z problematyką śmierci, z problematyką wiary w życie wieczne. W tej akceptacji dla eutanazji ze strony młodzieży upatruję pewien sukces kultury konsumpcyjnej, w której nie ma miejsca na starość, na śmierć, czy na słabą wydajność. A jeśli brakuje perspektywy wieczności, nie ma też miejsca na pełen szacunek dla życia, w konsekwencji także na zdrową rodzinę. Jestem przekonany, że jeśli przywróci się głęboko przeżywaną wiarę w szczęśliwość wieczną, którą obiecuje nam Zmartwychwstały Chrystus, to życie we wspólnocie rodzinnej będzie znajdowało swój silny fundament w chrześcijańskiej nadziei. Będzie to prawdziwe budowanie swego życia na skale, a nie na piasku.
KAI: Kościół łódzki ma duże osiągnięcia, jeśli chodzi o rodzinę?
- Od strony strukturalnej tak. Rozwinięte zostało tu duszpasterstwo rodziny, duszpasterstwo osób przygotowujących się do małżeństwa, a także ruch adopcyjny oraz opieka nad samotnymi matkami. Ale gdy się spojrzy na stan rodziny w Łodzi, na wolne związki, rozwody itd., to sytuacja jest niedobra.
KAI: Jako kolejne wyzwanie dla Kościoła w Polsce Ksiądz Arcybiskup wymienił powołania. Czy zaczyna być z nimi źle?
- W perspektywie 25 lat wolnej Polski jest ich dziś znacznie mniej niż poprzednio, ale nie można wieścić katastrofy. Na przykład w ubiegłym oku powołań było więcej niż w 2012. Nie sądzę przy tym, by był to tylko tak zwany efekt papieża Franciszka. Jest to owoc pracy duszpasterskiej wielu lat, z pewnością i Roku Wiary, w tym także nauczania Benedykta XVI, a przede wszystkim łaski Bożej.
KAI: Wielki temat to ubóstwo. W nauczaniu papieża Franciszka nie chodzi tylko o pomoc ubogim, lecz o ich miejsce w naszym myśleniu, we wspólnocie Kościoła.
- Tego zawsze nauczał Kościół. Pierwsza encyklika Benedykta XVI zatytułowana "Deus caritas est" poświęcona została chrześcijańskiemu pojmowaniu miłości, także rozumianej jako Caritas. To, co było wykładem Benedykta XVI, teraz staje się czynem Franciszka.
W tegorocznym orędziu na Wielki Post papież Franciszek dokonał doskonałej analizy biedy, odróżniając ją od nędzy - i to w trzech jej postaciach: jako nędza materialna, moralna i duchowa. W przypadku nędzy człowiek nie widzi już dla siebie możliwości wyjścia. Dlatego też jest ona, zdaniem Ojca Świętego, pierwszym krokiem do samobójstwa. Stąd Papież mówi dalej: Kościół musi iść do świata z przesłaniem nadziei, przeciwstawiając się nędzy we wszystkich jej wymiarach.
KAI: A jak Ksiądz Arcybiskup odczytuje pojęcie "Kościoła ubogiego", które Franciszek mocno akcentuje?
- Jeśli mówimy o Kościele ubogim, przestrzegałbym przed interpretacją natarczywie narzucaną nam przez media. Sugerują one, że Kościół winien wyrzec się swego zaplecza materialnego. Nie o to chodzi. Kiedy Papież mówi o ubogim Kościele, należy to rozumieć w świetle Chrystusowego błogosławieństwa o ubogich w duchu, do których należy Królestwo niebieskie. Papieżowi Franciszkowi zależy na tym, by Kościół - tak jak Chrystus - posługiwał się środkami ubogimi, bo to one zapewniają mu wiarygodność.
Kościół ubogi bynajmniej nie zamyka się przy tym na ludzi bogatych. Nie chodzi o to, byśmy się stali społecznością nędzarzy. Błogosławieństwo ubogich w duchu wskazuje na to, że należy mieć właściwy dystans do rzeczy materialnych. Jeśli się je natomiast posiada, to powinny służyć głoszeniu Ewangelii. I wtedy możemy skutecznie budować Kościół ubogich.
KAI: Papież Franciszek podkreśla też potrzebę "duszpasterskiego nawrócenia Kościoła". Jak to hasło rozumie Ksiądz Arcybiskup? Jak należałoby wcielać je w życie na gruncie polskim? A może - skoro reprezentujemy tak potężną i dynamiczną wspólnotę religijną - to żadnego "duszpasterskiego nawrócenia" nie potrzebujemy?
- Wyczuwam w tym drugim pytaniu pewną ironię ze strony Pana Redaktora. W moim przekonaniu trudno dziś pośród polskich biskupów znaleźć przedstawicieli Kościoła tryumfującego, który niejako z definicji nie potrzebuje żadnego "duszpasterskiego nawrócenia". Z całą pewnością nie ma takiego biskupa w Łodzi. Bo gdybyśmy twierdzili, że nie potrzebujemy takiego nawrócenia, to trzeba by od razu postawić następujące pytanie: jeśli jest tak dobrze, to dlaczego jest tak źle? Dlaczego w Łodzi mamy zaledwie 8 - 12 % dominicantes? Jest tu ogromna liczba ludzi ochrzczonych, którzy na co dzień z Kościołem nie mają wiele do czynienia. Konieczne jest więc duszpasterskie nawrócenie. Niezbędne jest wyjście na zewnątrz, szukanie nowych areopagów, troska o peryferie Kościoła. Nawrócenie duszpasterskie bliskie jest pojęciu nowej ewangelizacji, które obecne jest w Kościele od czasów Pawła VI.
Musimy z Ewangelią wyjść aktywnie na zewnątrz. Kościół musi być "in cammino", w drodze. Jeśli będzie się w tym objawiać autentyczne zaangażowanie wiary, która daje radość i przełamuje opory, będziemy ewangeliczną solą ziemi. Jeśli natomiast nasze bycie w drodze będzie przeniknięte smutkiem czy rezygnacją, to z całą pewnością nikogo dla Chrystusa nie zdobędziemy.
KAI: Niedawno odbył się Konsystorz, spotkanie kardynałów, poprzedzające październikowy synod biskupów. Tymczasem w mediach komentowany jest on pod kątem ewentualnego dopuszczenia osób żyjących w kolejnych związkach do Komunii św. Jaki jest pogląd Księdza Arcybiskupa w tej sprawie?
- Emerytowany kard. Walter Kasper zdaje się podtrzymywać te medialne oczekiwania, z drugiej strony stojący aktualnie na czele Kongregacji Nauki Wiary kard. Gerhard Müller taką możliwość jednoznacznie wyklucza. Moim zdaniem, dyskusje na ten temat muszą wziąć pod uwagę adhortację Jana Pawła II "Familiaris consortio" z 1981 roku, która jest owocem synodu z 1980 roku poświęconego rodzinie. Obecna sytuacja rysuje się więc niezwykle podobnie. Był synod biskupów, potem był dokument papieski. Teraz też będzie synod poświęcony rodzinie, po którym papież z wielkim prawdopodobieństwem ogłosi swoje przesłanie do Kościoła.
Jeśli miałyby się spełnić oczekiwania tych, którzy domagają się dopuszczenia do Komunii św. osób rozwiedzionych i żyjących w związkach niesakramentalnych, pojawiłby się poważny problem doktrynalny. To prawda, że w 84 punkcie "Familiaris consortio" Papież wzywa pasterzy i całą wspólnotę wiernych "do okazania pomocy rozwiedzionym, do podejmowania z troskliwą miłością starań o to, by nie czuli się oni odłączeni od Kościoła". Ale jednocześnie cytowany dokument stwierdza, że "Kościół jednak na nowo potwierdza swoją praktykę, opartą na Piśmie Świętym, niedopuszczania do komunii eucharystycznej rozwiedzionych, którzy zawarli ponowny związek małżeński", gdyż "dopuszczenie ich do Eucharystii wprowadzałoby wiernych w błąd lub powodowałoby zamęt co do nauki Kościoła o nierozerwalności małżeństwa".
Wypowiedzi kard. Kaspera i innych wyraźnie się temu sprzeciwiają. Mim zdaniem, trudno sobie wyobrazić, aby Kościół zgodził się Komunię św. dla rozwiedzionych. Rozwód oznacza przecież złamanie przysięgi wierności, miłości, uczciwości małżeńskiej oraz obietnicy, że współmałżonka nie opuści się aż do jego śmierci. Rozwód jest prawdziwym dramatem, jest grzechem ciężkim. Na dotkniętych nim ludzi patrzymy ze współczuciem, staramy się ich wesprzeć, ale nie możemy mówić, że nic się nie stało. Stało się: jest dramat małżonków, kto wie, czy nie jeszcze większy także dramat ich dzieci. Jest też grzech. Mamy ponadto jasne nauczanie św. Pawła o tych, którzy nie mogą pić godnie krwi Pańskiej. Nie wyobrażam sobie, aby mogła nastąpić liberalizacja zasad, którymi nieodmiennie kierował się Kościół w odniesieniu do tego zagadnienia.
KAI: Z kolei zwolennicy liberalizacji mówią: Pan Jezus ustanowił sakramenty dla wszystkich i nie możemy ich reglamentować...
- Już samo sformułowanie "reglamentacja" użyte w odniesieniu do sakramentów wiele mówi o osobach, które je używają - i to mówi w sensie jednoznacznie negatywnym. Eucharystia nie jest towarem, który by można reglamentować. Dla Kościoła jest skarbem, którym i z którego on żyje. A skarbu trzeba za wszelką cenę strzec. Przede wszystkim zwolennicy liberalizacji powinni zadać sobie następujące pytanie: czy Komunia święta jest po to, aby ludzie mogli się dobrze czuć, ustawiając się w rządku tych, co do niej przystępują? Czy Eucharystia jest towarem mając dać swoisty komfort psychiczny? Czy nie jest raczej niczym nie zasłużoną łaską, polegającą na osobowym i osobistym spotkaniem z Chrystusem, który daje nam Siebie jako pokarm życia?
KAI: Ksiądz Arcybiskup jest znawcą filozofii współczesnej. Jakie nurty w niej najbardziej ceni a jakich się obawia?
- Najbardziej w filozofii cenię to, co jest związane z antropologią. Podstawowym problemem filozofii jest właściwa wizja człowieka. W jakiejś mierze właśnie od tego filozofia się zaczyna i na tym się kończy. Aby mieć dobrą antropologię, trzeba mieć również dobrą ontologię. Należy zatem wrócić do trzech jej fundamentalnych elementów składowych, o których m.in. mówił Kant: Bóg, człowiek i świat. Jeśli Boga wyrzuci się z tej triady, to pozostanie diada, a jej zwolennicy stają się nieuchronnie skazani na materializm i ateizm.
Człowiek jest istotą cielesno-duchową. Ucieleśniony duch i uduchowione ciało - taka jest prawda o człowieku. Jeśli natomiast będziemy pojmować człowieka w kategoriach czysto materialistycznych, wszystko będzie usprawiedliwione: także aborcja i eutanazja. Poza tym należy uznać, że istnieje obiektywna prawda. To, czym głównie się w filozofii zajmuję, mówię i piszę, jest związane z personalizmem. Uważam też, i nieustannie się w tym przekonaniu umacniam, że pod tym względem nie jest dostatecznie doceniona myśl kard. Wojtyły, np. jego książka "Osoba i czyn".
KAI: Ksiądz Arcybiskup rozpoczynał od "filozofii dialogu".
- Zaczynałem od studiów nad Gabrielem Marcelem i Emmanuelem Levinasem. Jeśli chodzi o filozofię dialogu, to widzę jej konsekwentny rozwój od Rosenzweiga, Ebnera, Bubera i Marcela, poprzez Levinasa i, na koniec, Tischnera. Ewolucja myśli dialogicznej wskazuje na to, że spotkanie z Drugim nie jest czymś abstrakcyjnym, że jest spotkaniem z człowiekiem z "krwi i kości", co bardzo podkreślał Levinas w swojej koncepcji cielesności. Takie spotkanie rodzi odpowiedzialność za drugiego człowieka. Jeszcze bardziej uogólnił to ks. Józef Tischner w swojej filozofii dramatu. Podkreślał, że spotkaniu ludzi towarzyszy swoisty dramat zmagania dobra i zła.
Warto też się odwołać do tego, co w latach 90-tych mówił Leszek Kołakowski. Ostrzegał przez różnymi nurtami współczesnej filozofii, które - jego zdaniem - dążą do przekreślenia całej spuścizny humanistycznej kultury europejskiej począwszy od starożytności. Krytykował m.in. koncepcję tzw. liberalnej ironistki Richarda Rorty’ego. Zakłada ona, że człowiek może nadawać dowolne znaczenie używanym przez siebie słowom, za każdym razem inne.
KAI: Czy możemy mówić o końcu kultury europejskiej w jej obecnej postaci?
- Aż do XX wieku nie było tak ścisłego powiązania prądów filozoficznych z kulturą masową. Kiedyś filozofię uprawiano głównie na uniwersytetach, była to kwestia mistrzów i ich uczniów. Natomiast kiedy w ubiegłym wieku w wielu państwach doszedł do władzy komunizm, utopię marksistowską administracyjnie wprowadzano dosłownie wszędzie, głosząc ją jako tak zwany "światopogląd naukowy". Marksizm trzeba było wykładać nawet na politechnikach. Stał się nieodłącznym elementem ówczesnej propagandy - a zatem czymś, co było organicznie powiązane ze znajdującymi się niemal wyłącznie w rękach komunistów mediami.
Dzisiaj również mamy do czynienia z nowa utopią, z określoną filozoficzną wizją człowieka i społeczeństwa wtłaczaną poprzez główne media wszystkim, podawaną za obowiązującą. Stała się częścią współczesnej kultury. Jej nieprzyjęcie wiąże się z ostracyzmem, i to nie tylko ze strony tak zwanych salonów. Jednakże w swoim przesłaniu ta nowa utopia, która wprawdzie odżegnuje się od tej nazwy, rzeczywiście prowadzi do pewnego końca kultury europejskiej.
KAI: Czym ona konkretnie jest?
- Nazywamy ją zazwyczaj, choć nie do końca precyzyjnie, postmodernizmem lub post-nowożytnością. Za stały punkt odniesienia XVIII-wieczna nowożytność przyjmowała ludzki rozum oraz normy moralne wynikające z prawa naturalnego. Pod koniec XX wieku to wszystko zostaje odrzucone.
Przykładem jest włoski filozof Gianni Vattimo, dziś bardzo czynny: jest nie tylko profesorem uniwersyteckim, ale także eurodeputowanym. Jest on m.in. autorem książki "Koniec nowoczesności", w której prezentuje koncepcję tak zwanej "słabej myśli" (il pensiero debole). Dowodzi, że obecnie nie istnieje już "silna myśl" (il pensiero forte), charakterystyczna dla filozofii klasycznej, związana z metafizyką, pojęciem klasycznego rozumienia prawdy, obiektywnego dobra czy prawa naturalnego. Jest tylko "słaba myśl" - i z tej sytuacji powinniśmy być szczęśliwi. A że wciąż takimi nie jesteśmy, jest następstwem tego, że w naszym myśleniu jesteśmy ciągle jeszcze za mało "słabi". Chrześcijaństwo - jego zdaniem - również powinno być "słabe", to znaczy, że powinno głosić jedynie miłosierdzie pojmowane na zasadzie "kochajmy się, bo jesteśmy między sobą równi, nie ma też żadnych problemów moralnych, gdyż nie ma żadnych stałych zasad postępowania". Vattimo uważa się za chrześcijanina i równocześnie twierdzi: jestem szczęśliwy, bo jestem homoseksualistą. Jest zresztą jednym z głośniejszych protagonistów lobby homoseksualnego, a równocześnie przeciwnikiem istnienia Kościoła w przestrzeni publicznej. Oceniając swoją filozofię, dostrzega w niej wyraźne inspiracje płynące od Nietzschego z jego hasłem "śmierci Boga", oraz od ontologii Heideggera. Filozofia Gianni Vattimo dobrze pokazuje, w jakiej sytuacji znajduje się współczesna kultura, wspomagana przez główne media.
Osobiście nie wierzę w determinizm - w to, że świat koniecznie musi pójść w kierunku wyznaczonym przez Rorty’ego, Vattimo i im podobnych. Moją nadzieję na zwycięstwo rozumu, wręcz zdrowego rozsądku, pokładam m.in. w tym, że w Polsce zwiększa się ilość przeciwników aborcji, pomimo presji medialnej. Są więc pewne głęboko zakorzenione w ludzkich sumieniach zasady, które okazują się silniejsze od powszechnie głoszonej politycznej poprawności. Czyli jest szansa na zmianę naszej kultury w sensie pozytywnym. Jest w młodych pragnienie trwałych zasad, miłości i rodziny. Młodzi pragną tego i wcale nie są zachwyceni owymi "autorytetami", które mówią: będziecie szczęśliwi, jeżeli będziecie wyznawcami "słabej myśli" i nijakiego chrześcijaństwa.
KAI: Czyli powracamy do pytania: w jakim kierunku zmierza współczesny świat?
- Z punktu widzenia wiary świat podąża ku Bogu, a po drodze czeka nas Sąd Ostateczny.
KAI: Zgoda, ale jaka jest odpowiedź Księdza Arcybiskupa jako filozofa?
- Jest to także odpowiedź filozofa, nie tylko teologa. Odwołam się do Pascala, który mówił, że zasadą moralną, jaką powinien kierować się człowiek, całą jego zasługą i całym obowiązkiem jest "myśleć, jak się należy". Na tym też polega jego godność. I zaraz dodawał: "porządek myśli jest ten, aby zacząć od siebie i od swego Stwórcy, i od swego celu". Tylko wtedy nasze myślenie staje się sensowne. W tym świetle także myślenie teologiczne nabiera znaczenia - paradoksalnie dla niektórych: staje się wtedy jak najbardziej racjonalne. Człowiek przyjmuje prawdy objawione i równocześnie stara się je przeniknąć rozumem. Tak też nauczał Jan Paweł II w encyklice "Fides et ratio". Natomiast Vattimo i jego "słabe myślenie" chce wziąć w nawias Stwórcę i cel. Mówi, że żyjemy teraz i tylko to "teraz" się liczy. A jeśli wszystko ma być teraz lekkie, łatwe i przyjemne, to znajdujemy się na poziomie nędzy moralnej, a taka sytuacja stanowi - jak ostrzega papież Franciszek w tegorocznym orędziu na Wielki Post - początek samobójstwa.
Do czego natomiast zmierza świat w wymiarze politycznym? Pamiętam, że jeszcze w latach 70. i 80. powszechnie uważano, że upadek żelaznej kurtyny będzie możliwy jedynie za cenę wojny atomowej. Herling Gruziński w swych "Dziennikach pisanych nocą" opisał swe spotkanie z włoskim intelektualistą pół roku po wyborze Jana Pawła II. Był on przekonany, że niedobrze się stało, że wybrano papieża z Polski, bo jego wschodnia polityka może doprowadzić do wybuchu wojny. Ale w dziejach świata mają miejsce prawdziwe cuda. Takim cudem był na pewno upadek systemu komunistycznego w naszej części świata. Przewidywanie przyszłości w wymiarze politycznym jest więc szalenie ryzykowne poza jednym - ufnością pokładaną w Bożej Opatrzności.
Natomiast jeśli chodzi o wymiar kulturowy, to jestem raczej pesymistą. Przypomina mi się obraz Hieronima Boscha: "Statek szaleńców". Jest to obraz kulturowej i obyczajowej degrengolady końca średniowiecza. Widzimy na nim postaci symbolizujące chciwość, rozwiązłość, kłótliwość, łakomstwo. Te postaci znajdują się w sytuacji nieuchronnie zmierzającej do zguby. Dzisiaj pod wieloma względami jest podobnie. Współczesną kulturą masową sterują ludzie, których przy odrobinie wyobraźni można by zobaczyć na pokładzie nowego "Statku szaleńców", gdyby ktoś odważył się taki obraz namalować.
Jeśli natomiast znalazłby się ktoś, kto miałby odwagę na uczciwą diagnozę współczesnej kultury, to jego głos zostanie przemilczany, a on sam może mieć stuprocentową pewność, że drzwi współczesnych salonów zostały mu raz na zawsze zamknięte.
KAI: Oby jednak ten koniec nie był taki, jak koniec Rzymu, wraz z najazdem barbarzyńców.
- Analogie do końca imperium Rzymskiego narzucają się same. Tym bardziej więc jest potrzebny twórczy dialog Kościoła ze współczesną myślą. Dialog odważny, nie polegający bynajmniej na "chowaniu światła pod korcem". Kościół musi iść na spotkanie ze światem w pełni świadom tego, że w jego przesłaniu kryje się najwyższa prawda o człowieku i jego wiecznym przeznaczeniu, objawiona przez Chrystusa.
KAI: XX wiek był wiekiem ideologii, co miało tragiczne skutki. Dziś Episkopat przestrzega przed ideologią gender. Czy jest to związane z obawą przez równie tragicznymi konsekwencjami?
- Gdyby to był problem czysto akademicki, nie byłoby to tak niebezpieczne. Tu jednak nie chodzi o dysputy akademickie. Chodzi o coś, co od czasów nowożytnych staje się pewną praktyką. Mówię o ideologiach: komunistycznej czy nazistowskiej. Ich przywódcy byli "poprawiaczami świata", którzy zanegowawszy najpierw istnienie Boga, zadekretowali stworzenie raju na ziemi. Zacytowałbym tu Leszka Kołakowskiego, który stwierdził, że ilekroć ludzie chcieli stworzyć raj na ziemi, tylekroć stwarzali piekło. Taka jest prawda. Ideolodzy zawsze chcieli "tylko i wyłącznie dobra ludzkości" poprzez wyzwolenie jej z tych więzów, jakimi miał ją krępować Kościół bądź tradycja. Można przytoczyć także Dostojewskiego, który mówił: "jeśli Boga nie ma, to wszystko wolno". Odrzuciwszy Boga, Kościół i zdrową tradycję, doprowadzili do zagłady dziesiątków milionów ludzi, o czym świadczy "Czarna Księga komunizmu".
Tymczasem ideologia gender jest jeszcze bardziej niebezpieczna niż ideologie XX-wieku, ponieważ uderza ona w człowieka, negując jego naturę: odrzucając to, że od samego początku swego istnienia jest on jednoznacznie określony jako kobieta lub mężczyzna. Pod tym względem współczesna genetyka podaje argumenty niemożliwe do odrzucenia przez zdrowy rozum. Natomiast gender zakłada, że możemy siebie dowolnie projektować - i to na zasadzie liberalnej ironistki Rorty’ego: dzisiaj zaprojektuję siebie jako mężczyznę, jutro jako kobietę, a pojutrze znów jako mężczyznę. Jest to ideologia, która zapoczątkuje klęskę antropologiczną i demograficzną.
Kościół został postawiony przez Chrystusa, aby bronił człowieka i jego osobowej godności. Kościołowi nie wolno więc milczeć. Inaczej nie będziemy pasterzami ludzi, lecz ich zdrajcami - nie mówiąc już o odpowiedzialności przed Bogiem. To tłumaczy list Episkopatu na Święto Świętej Rodziny z ubiegłego roku, w którym polscy biskupi przestrzegali przed niebezpieczeństwami związanymi z ideologią gender.
KAI: Pasterz Kościoła Łódzkiego. Czy przenosiny z Poznania do Łodzi to był "zimny prysznic"? W świetle statystyk Łódź jest jednym z miast, gdzie z religijnością jest najgorzej?
- Faktycznie, na początku przeżyłem "zimny prysznic". Wkrótce po ingresie spotykałem się z księżmi dziekanami Archidiecezji Łódzkiej. Pytałem ich, jaka jest sytuacja pod względem praktyk religijnych w każdym z ich dekanatów. A dziekani odpowiadają: u nas jest "średnia łódzka". Pytam, o co chodzi? W odpowiedzi słyszę, że "średnia łódzka" oznacza 8 - 10 % ludzi chodzących w niedzielę do kościoła. Dodajmy: te dane dotyczą Łodzi, a nie całej Archidiecezji. Przeżyłem jednak szok, gdyż w Poznaniu jest 25 - 30 % systematycznie praktykujących ludzi, w niektórych parafiach jest jeszcze lepiej.
Natomiast nie odczuwam "zimnego prysznica" w odbiorze ze strony ludzi. Chodzący do kościoła ludzie są bardzo otwarci i ciepli. Potrafią się cieszyć swoim biskupem i to wyrazić.
KAI: Co jest przyczyną tej "średniej łódzkiej"?
- Przyczyna sięga historii miasta. Kiedy powstał tu przemysł, napłynęła ludność wiejska o tradycyjnej religijności ludowej. Ale do pracy - w przeciwieństwie do innych regionów, np. Śląska - szły przede wszystkim kobiety, włókniarki. Były wyzyskiwane w nieprawdopodobny sposób - i niezależnie od ustroju kapitalistycznego czy komunistycznego. Po przyjeździe do Łodzi tym, co mnie najbardziej uderzyło, były szare, zniszczone twarze kobiet. Widziałem film "Robotnice", ukazujący przerażający rytm ich życia i pracy. Chodziły do pracy nocnej, a w dzień na przemian spały i obsługiwały dzieci, a później znowu szły do pracy. Istniała tu także instytucja "tygodniowych żłobków" polegająca na tym, że kobiety oddawały swe małe dzieci do żłobka w poniedziałek, a odbierały je w sobotę - nie było przecież jeszcze wtedy wolnych sobót. W tej sytuacji nie mogły istnieć normalne domy i normalne rodziny. W konsekwencji zostały naruszone podstawowe więzy rodzinne i społeczne. Musiało ucierpieć także życie moralne i religijne. Zniszczona rodzina skutkuje gwałtownym spadkiem praktyk religijnych. Następstwa tego trwają po dzień dzisiejszy
KAI: A jakie są mocne strony Kościoła łódzkiego?
- Mówiłem już o wielu wspaniałych strukturach archidiecezjalnych, chociażby o duszpasterstwie rodzin. Dynamicznie działa duszpasterstwo młodzieży.
Z innych dobrych rzeczy, o których warto tu wspomnieć, to publiczne dialogi ze mną w katedrze. Miały trwać przez kilka miesięcy w Roku Wiary, ale ponieważ ludzie wciąż pragną przychodzić na te spotkania, trwają one po dzień dzisiejszy.
Celem ożywienia religijności powołaliśmy kościoły stacyjne. Pomysł zawdzięczam pani Hannie Suchockiej, wieloletniej ambasador RP przy Stolicy Świętej, jeszcze zanim napisała i opublikowała książkę o kościołach stacyjnych Rzymu. Ustanowiłem więc kościoły stacyjne w Łodzi, w których w wyznaczone dni wraz z wiernymi modlą się biskupi. Idea nawiązuje do tradycji sięgającej początków chrześcijaństwa. Są to 34 łódzkie świątynie - zarówno te najstarsze (m.in. kościół mariacki, św. Józefa czy Podwyższenia św. Krzyża), jak i najmłodsze (choćby kościół bł. Jana XXIII czy św. Faustyny). Do nich się udajemy od poniedziałku do soboty przez cały okres Wielkiego Postu. Przychodzą ludzie także z innych parafii. Powstaje takie łódzkie wielkopostne pielgrzymowanie. Za każdym razem jest biskup, jest zawsze wspólna Eucharystia. A kolekta jest zbierana na potrzeby biednych.
Dobrze jest również rozwinięta Caritas diecezjalna. Gorzej jest natomiast z parafialnymi zespołami Caritas, bo nie mogę niektórych księży do nich przekonać.
KAI: Dlaczego? Przecież ubogich tu nie brakuje.
- Ale brakuje czegoś bardzo ważnego, gdy chodzi o realne doświadczenie bliskości księdza przez wiernych. Łódź miała być miastem robotnic i miastem bez Boga. Były więc nieliczne kościoły i przez to parafie liczące niekiedy po 50 - 80 tys. mieszkańców. W tej sytuacji kościoły zawsze były pełne, wystarczyło, że w niedzielę było około pięciu tysięcy wiernych.
Tymczasem księża nie dostrzegali już tego, co się dzieje za kościelnym murem. Nie docierali do tysięcy ludzi, którzy do kościoła nie chodzili. W ten sposób powstał między nimi dystans, który za wszelką cenę trzeba dzisiaj pokonać. To są właśnie te łódzkie peryferie, o których mówi papież Franciszek. Musimy na nie wychodzić. I to staramy się robić. Także przez działalność parafialnych zespołów Caritas.
KAI: Za chwilę czeka nas kanonizacja Jana Pawła II. Co oznacza ona dla Kościoła powszechnego, dla Kościoła w Polsce i dla każdego z nas? Jak winimy ją przeżyć?
- Wzruszające były dla mnie słowa, jakie niedawno powiedział arcybiskup Tirany, kiedy w rozmowie z nim podkreślałem kartę męczeńską Kościoła w Albanii. Odpowiedział: to wszystko prawda, ale wyście dali nam świętego papieża i za to jesteśmy wam wdzięczni. To świadczy o tym, jak na Jana Pawła II patrzy cały świat, nawet w tej zapomnianej niemal przez wszystkich Albanii.
Dla mnie najważniejsze jest przesłanie Jana Pawła II z początku jego pontyfikatu: "Otwórzcie drzwi Chrystusowi!". Ale także słowa o Chrystusie Odkupicielu człowieka z "Redemptor hominis". Jan Paweł II zawsze przypominał, że drogi Kościoła są drogami człowieka. A skoro człowiek jest taki, jaki jest, to ciągle potrzebuje miłosierdzia. Dzięki temu świętemu Papieżowi przesłanie miłosierdzia stało się przesłaniem uniwersalnym. I wreszcie "wyobraźnia miłosierdzia", do której nas wzywał i która wciąż jest naszym wielkim zadaniem.
Zdaję sobie również sprawę z tego, jaką wartością był ten pontyfikat dla Polski. Kiedy w 2002 roku Jan Paweł był po raz ostatni u nas, w Kalwarii Zebrzydowskiej prosił: "módlcie się za mnie przed śmiercią i po mojej śmierci!". Dzisiaj powiedziałby: "módlcie się do Boga za Polskę także po mojej śmierci poprzez moje wstawiennictwo!".
Kard. Dziwisz powiedział kiedyś, że patronem Polski pierwszego tysiąclecia jest św. Wojciech. Patronem drugiego tysiąclecia św. Stanisław Biskup. Był on patronem trudnych czasów, patronem Polski, która się jednoczyła, był niejako zwornikiem jej jedności. I tak przetrwał w polskiej świadomości również w czasie zaborów. Natomiast Jan Paweł II jest patronem trzeciego tysiąclecia, w które nas wprowadził. Pozostanie patronem tego tysiąclecia, bo nie sądzę, aby pojawił się ktoś równie wielki, uniwersalny i polski zarazem.
Dziś każdy z nas powinien postawić sobie pytanie: cośmy zrobili z dziedzictwem Jana Pawła II, z jego nauczaniem? Koniecznie musimy zrobić ten rachunek sumienia. Kanonizację poprzedza Wielki Post, czas nawrócenia. Skorzystajmy z tej szansy.
KAI: Rozpoczyna Ksiądz Arcybiskup zaszczytną funkcję zastępcy przewodniczącego Konferencji Episkopatu. W jaki sposób Ksiądz tłumaczy swój wybór?
- Należałoby o to zapytać elektorów. Sądzę, że ważnym motywem była moja wieloletnia harmonijna współpraca jako biskupa pomocniczego w Poznaniu z abp. Stanisławem Gądeckim, wybranym teraz na przewodniczącego Episkopatu. Innym argumentem na rzecz mojego wyboru mógł być fakt, że od kilku lat biorę udział pracach Rady Konferencji Episkopatów Europy. Od półtora roku przewodniczę Komisji CCEE ds. Szkół, Katechezy i Uniwersytetów, ponadto od listopada ub. r. z nominacji papieża Franciszka jestem również członkiem watykańskiej Kongregacji Wychowania Katolickiego.
KAI: Na czym konkretnie polega rola zastępcy przewodniczącego KEP?
- W statucie Konferencji Episkopatu Polski z 1999 r. nt. na temat roli zastępcy przewodniczącego jest jedno zdanie. Art. 29 stwierdza: "W przypadku prawnej przeszkody Przewodniczącego funkcję tę pełni jego Zastępca". A więc, w przypadku jeśli przewodniczący z jakiegoś powodu nie może jej sprawować, jego obowiązki winien przejąć zastępca.
To jednak nie wszystko. Funkcja zastępcy wynika także z innych umocowań statutowych. Jestem członkiem Rady Stałej oraz prezydium Konferencji Episkopatu, które składa się z przewodniczącego, jego zastępcy oraz sekretarza generalnego. Działalność tych gremiów wskazuje na dużą rolę kolegialności w ramach Episkopatu. Jest ona postulatem Soboru Watykańskiego II, a dziś bardzo mocno akcentuje ją papież Franciszek. O znaczeniu kolegialności mówił on 29 czerwca ub. r. , gdy wręczał paliusze nowym metropolitom, w tym także i mnie. Kolegialny sposób sprawowania przezeń posługi pokazuje m. in. powołanie przezeń rady kardynałów. Poszanowanie tej zasady czuliśmy, kiedy rozmawiał z nami podczas wizyty "ad limina". Nie było to rozliczanie podwładnych, lecz wspólna refleksja o zadaniach Kościoła w Polsce. Papież szanuje fakt, że inni biskupi, tak jak on, są następcami apostołów.
Zasada kolegialności jest wpisana w sposób funkcjonowania Konferencji Episkopatu. Biskup diecezjalny jest odpowiedzialny wobec papieża i Stolicy Apostolskiej, a nie przed Konferencją Episkopatu czy jej przewodniczącym. Nie ma tu relacji podległości, lecz doświadczenie braterstwa i współodpowiedzialności. Konferencja Episkopatu jest kolegium biskupów z danego terenu (na ogół kraju), którzy wspólnie ponoszą odpowiedzialność za sposób działania Kościoła.
KAI: Jednak pomiędzy spotkaniami całej Konferencji bądź Rady Stałej, duże prerogatywy zyskuje Prezydium Episkopatu.
- Jest to szczególny poziom odpowiedzialności. Zarówno Rada Stała, jak i Prezydium mają prawo do podejmowania decyzji w czasie, kiedy nie obraduje Zebranie Plenarne. Dotyczy to szczególnie trudnych czy wyjątkowych sytuacji. Te decyzje są wiążące i nie podlegają zatwierdzeniu. Prezydium ma prawo do podjęcia decyzji, domniemywając, że jest to zgodne ze stanowiskiem Konferencji Episkopatu Polski. Trzeba więc czuć i wsłuchiwać się w to, co myślą bracia w biskupstwie. Ważne jest, by nie doszło do alienacji Prezydium od reszty członków Episkopatu. Potrzeba tu wielkiej pokory.
KAI: Jakie są marzenia Księdza Arcybiskupa na najbliższe lata?
- Cztery marzenia. Pierwsze to marzenie odnośnie do Kościoła, który z misyjnym entuzjazmem głosi Chrystusa Zbawiciela. Marzy mi się, aby to orędzie nie było wyśmiewane, co, niestety, coraz częściej daje się zauważyć. Chodzi mi o otwarcie się na orędzie Ewangelii i na Kościół, który je głosi.
Drugie marzenie związane jest z Polską. Aby była silna dzięki odnowionym więzom z Chrystusem. Aby był to kraj, gdzie Kościół jest ważnym punktem odniesienia, zwłaszcza w sprawach moralnych. Także w zakresie odpowiedzialności za wspólne dobro. Marzy mi się odrzucenie partyjnictwa i otwarcie na to, co nas łączy - za co winniśmy być wszyscy odpowiedzialni.
Trzecim marzeniem jest młodzież, która swoją przestrzeń autentycznej wolności odkrywa w Kościele. Marzy mi się, aby młodzi ludzie ciągle odkrywali, że wolność daje im właśnie Kościół, i że bynajmniej nie ciemięży ich on poprzez system nakazów i zakazów, bądź poprzez kneblowanie wolnej myśli. I aby młodzi byli szczęśliwi, odkrywając w Kościele swoje powołanie.
Czwarte marzenie dotyczy powołań. By nasze seminaria i nowicjaty zakonne nie przypominały tych wielkich, pustych gmachów, jakie znamy z innych krajów. Aby były one zapełniane młodymi ludźmi, którzy są gotowi dać swoje życie dla Chrystusa, dla Kościoła i dla drugiego człowieka.
Skomentuj artykuł